Reklama

Boże Narodzenie 2007 r. dostałem od brata książkę dwóch amerykańskich aktorów Ewana McGregora i Charleya Boormana Wielka wyprawa. Niezwykła motocyklowa podróż dookoła świata,
o ich wyprawie i programie, jaki zrobili dla BBC. A dlaczego nie zrobić czegoś podobnego w Trójce, gdzie pracowałem?

Reklama

Powodów kilka by się znalazło, zaczynając od tego, że oni na motocyklu jeździli od lat, a ja nie miałem żadnego doświadczenia. Mój kolega Michał, którego w końcu namówiłem, żeby pojechał ze mną, też wcześniej nie siedział na motocyklu.

Przejedziesz na motocyklu 3 km, prawda? – przekonywałem. – A jak przejedziesz 3 km, to i 30 km. A 300 to już tylko multiplikowanie tych 30. Codziennie po kawałku i damy radę – mówiłem. Sam w to wierzyłem. Udało nam się nawet dość bezproblemowo zrobić prawo jazdy. W Skierniewicach, żeby było szybciej.

W książce, która dla większości podróżujących motocyklem jest absolutnym wykładnikiem, co trzeba, a czego nie wolno: The Adventure Motorcycling Hand­book [Przygoda na motorze. Poradnik – red.] napisane jest: Przygotuj się dobrze. Pierwszy zagraniczny czy transkontynentalny wyjazd, na przykład przejazd przez Afrykę czy przez Amerykę, wymaga co najmniej roku przygotowań. Jeżeli zamierzasz ruszyć dookoła świata, przygotowuj się dwa lata.

W książce nie przewidziano sytuacji, w której ktoś, kto nie ma motocyklowego prawa jazdy i praktycznie nie jeździł na motocyklu, decyduje się ruszyć dookoła świata. A tak było w moim przypadku.

Na kanapie

Choć dziś, po blisko pięciu latach, które minęły od wyprawy, zastanawiam się, jakim cudem chciało mi się przez 126 dni codziennie wsiadać na motocykl i w słońcu, deszczu czy burzy jechać po dziurawych drogach pełnych samochodowych wariatów i jakim cudem wróciłem w jednym kawałku, to gdyby ktoś zaproponował mi teraz podobne przedsięwzięcie, przebierałbym nogami, nie mogąc się doczekać pierwszego dnia kolejnej wyprawy.

Dlaczego? Po pierwsze przygoda. Dla mnie przygoda przez duże P, biorąc pod uwagę, że dopiero w czasie pierwszych dni wyprawy dowiadywałem się, jak prowadzi się motocykl z pełnym obciążeniem, jak od motocyklowej kanapy boli tyłek po kilku godzinach jazdy. Już na Słowacji przekonałem się, że zawsze trzeba jechać z zamkniętą szybą w kasku.

Kiedy przejechałem pełnym gazem przez stado lecących w moim kierunku gzów, os, szerszeni, nie wiadomo do końca czego, tratata, tratata, tylko łupało w zamkniętą na szczęście szybkę. Waliło jak z pepeszy. Gdyby nie szyba, byłoby po mnie lub w najlepszym wariancie po oczach.

Dopiero w Bułgarii dowiedziałem się, jak tańczy motocykl na sfrezowanym fragmencie mokrej drogi; a tańczy jak Barysznikow w Teatrze Opery i Baletu w Petersburgu. W Emiratach Arabskich dobitnie i ostatecznie przekonałem się, że gorąco jest wrogiem motocyklisty, a w Teksasie – że niewiele jest mniej przyjemnych rzeczy jak jazda koło wielkich pastwisk. Kilka godzin w nieustającym, niewyobrażalnym smrodzie. W samochodzie można zamknąć okna.

Jaki dureń wymyślił te wszystkie historie o swobodzie, o wolności, o nadstanie, w jakim znajduje się motocyklista? Ile razy się nad tym zastanawiałem? Szczególnie wtedy, gdy kurtka i spodnie motocyklowe parzyły w słońcu Emiratów. Zatrzymywanie się na stacji benzynowej i pakowanie kasku i kurtki na kilka minut do zamrażarki pomagało tylko na chwilę.

W Indiach od temperatury na zewnątrz i od gorącego silnika odparzały się uda, w korkach było nie do wytrzymania. Dochodził do tego smród z rur wydechowych wiekowych samochodów. Gdzie ten luz, gdzie ta swoboda, wolność? Dopiero kiedy pokonywałem łagodne łuki w Parku Narodowym Wielkiego Kanionu, po raz pierwszy w czasie podróży zdałem sobie sprawę, że panują właśnie idealne warunki do jazdy motocyklem. Nie było ani za zimno, ani za gorąco. Droga nie była ani za kręta, ani za prosta, nie było ruchu, wiało nie za mocno, dokładnie w sam raz. Asfalt był równy jak stół, wszystko było jak trzeba. Dopiero prawie w połowie drogi przez Amerykę! A jednak zaraz wsiadłbym znowu na swoją yamahę.

Widoki to nie wszystko

Oczywiście nie da się zapamiętać tych wszystkich milionów widoków, które przesuwają się przed oczami podczas miesięcy podróży. Za to te, które się zapamięta, ech… kamienne miasta i podziemia Kapadocji, Dubaj, miasto młodsze niż niektóre z moich ulubionych podkoszulków, rozgrzany biały marmur Tadź Mahal, zasnute dymem ze stosów pogrzebowych Waranasi nad Gangesem, zatoczki i wysepki w okolicach Phuket w Tajlandii, pomarańczowy Kanion Antylopy w Arizonie, kilometry bagien na południu USA. Ale widoki to nie wszystko.

Ludzie. Na szczęście podczas podróży spotkałem w zasadzie samych życzliwych albo bardzo życzliwych (z wyjątkiem tych, którzy ukradli mi adidasy w kafejce internetowej w Kalkucie, co skutkowało tym, że do hotelu wracałem w skarpetkach). W Turcji ktoś wyrwał ze swojego atlasu drogowego kartkę z mapą terenu, przez który mieliśmy jechać, ktoś inny podarował nam ciepłe rękawice motocyklowe, bo Michał zgubił swoje, a nie można było takich kupić w sklepie. W Iranie kolejny napotkany przypadkiem człowiek dysponujący jakąś specjalną kartą, której nie mieliśmy, zatankował nam motocykle i oczywiście nie chciał słyszeć o zapłacie.

Hamed, też w Iranie, gościł nas w swoim domu przez kilka dni i pomagał w starciu z irańskim sądem po wypadku, w jakim uczestniczył Michał. Długo by o nich wszystkich mówić. Warto też było pojechać, by zobaczyć, jak różni się świat od tego, w którym żyjemy na co dzień. W nawet najbardziej banalnych sprawach. Już w Iranie, w Teheranie, okazało się, że na świecie niekoniecznie jeżdżą tak jak w Polsce.

Chociaż lubię drogową wolną amerykankę, to muszę przyznać, że drogowa perspektywa z siodełka motocykla wygląda zdecydowanie gorzej niż z samochodowego fotela. Na irańskiej drodze na przykład nie ma żadnych zasad. Przechodzenie przez pasy przypomina popularną w poprzednim wieku grę we Froggera. Przypominam: tam żabę trzeba było przeprowadzić na drugą stronę autostrady. Ale żaba w przeciwieństwie do mnie miała siedem żyć!

W porównaniu jednak z Indiami to i Iran okazał się oazą spokoju. Co dzieje się na drogach w Bombaju, Waranasi, w Kalkucie i wszędzie pomiędzy tymi miastami, jest nieopisywalne. Sytuacje bywają groźne albo kuriozalnie śmieszne, jak te pod szlabanem kolejowym na zwykłej drodze. Jeden pas w jedną stronę, drugi w drugą, ale i tak z obu stron wszyscy podjeżdżają na całej szerokości drogi. Żeby było szybciej. A potem szlaban zostaje podniesiony i wszystko w sekundę korkuje się na amen.

Wysoka temperatura była największą przeszkodą w czerpaniu przyjemności z jazdy, ale równie zniechęcające były procedury dotyczące transportu motocykli. Trzy razy nasze yamahy leciały przez wodę, bo niestety przez Pakistan w tamtym czasie przejechać, owszem, było można, ale ryzyko było zbyt duże. Przez Afganistan również. Przez Mjanmę się nie dało, nikomu nie zezwalali i tak chyba jest do dziś. A do Ameryki inaczej się przecież nie dało. Za każdym razem problemy były coraz większe. Najlepiej z nadaniem sprzętu na cargo poszło w Dubaju.

Ale już w Bombaju za nic w świecie nie chciano nam motocykli wydać, bez miliona dodatków, opłat i zaświadczeń. Dlaczego mimo wszystko warto było spróbować? Pomijając górnolotne cytaty, choćby po to, by mieć okazje zjeść coś w zakamarkach Agry czy Kalkuty. Z tymi aromatami i zapachami. Przyprawami, o których wiedzą wszystko. Każda szczypta kolendry, kardamonu, kurkumy czy szafranu jest uzasadniona, choć filozofia hinduskiej kuchni bardziej opiera się na intuicji niż sztywnych przepisach. Odpłynąć w nirwanę smaku w kulinarnej szkole Niphatchanok Najpinit w Bangkoku. Zjeść stek w Saltgrass Steakhouse np. w San Antonio. Albo spróbować sił w 48 oz, gdzie jeżeli zjesz ich firmowy stek The Shula Cut w całości, wychodzisz bez płacenia. Tylko trzeba poradzić sobie z blisko półtorakilogramowym kawałem mięsa. Spróbować słynnego w świecie drinka Singapore Sling w miejscu jego wynalezienia,
w singapurskim hotelu Raffles.

Nie zapomnę też licznych atrakcji, które trafiły się po drodze, o których nie będąc w tej podróży, mógłbym tylko przeczytać. O locie balonem nad wydłubanymi jak ser skałami Kapadocji, o masażu w żeńskim więzieniu w Chiang Mai. O uściskach z prawdziwym tygrysem
w Tiger Kingdom.

Mógłbym o tych cudownościach pisać i pisać. Chińczycy powiadają, że żaba na dnie studni nigdy nie zobaczy morskich fal. Więc czasami warto wystawić głowę i znaleźć się tam, gdzie sami nie spodziewalibyśmy się znaleźć. Zobaczyć fale.

Autor: Tomasz Gorazdowski

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama