Reklama

Najciekawsze inspiracje wpadają mi do głowy, kiedy wędruję dolinami skandynawskiej tundry. Wszystko, czego wówczas potrzebuję, mieści się w 80-litrowym plecaku. Tu, za kołem podbiegunowym, znalazłem swoje miejsce –nieograniczoną przestrzeń i wewnętrzny spokój.

Reklama

Od małego bałem się wody, nigdy też nie czułem pociągu do plażowania, co jest dość nietypowe jak na chłopaka z Mazur. Kiedy moi rówieśnicy i rodzeństwo, od rana do wieczora przesiadywali na miejskiej plaży, ja wędrowałem po okolicznych wzgórzach i lasach. Kilka lat później podkradłem bratu rower – pełne zawieszenie i mocna konstrukcja. Nie miałem dla niego litości. Znikałem na całe dnie, wracałem ubłocony, wygłodniały, odwodniony i zadowolony.

Topiłem się kilka razy. Raz w basenie przeciwpożarowym, którego brzegi były tak strome i śliskie, że sam nie potrafiłem się stamtąd wydostać. Pomógł mi wtedy kumpel. Innym razem w wodzie złapał mnie skurcz, miałem szczęście, bo zauważył to młodszy brat. Wskoczył do wody i ciągnął mnie ku powierzchni, podczas gdy ja podtapiałem go pod ciężarem swego ciała.

Od tamtej pory unikałem wody. Od czasu do czasu wypożyczałem ze znajomymi kajaki na kilka godzin i tyle było z mojego zamiłowania do pływania. Trwało to ponad dwie dekady mojego życia.

Wizja

Był początek września. Spojrzałem na swój nowy kajak i na morze w zatoce. Wyobraziłem sobie, że kiedy wieloryby przypłyną tu jak co roku za śledziem, ściągnę kajak na wodę i powiosłuję w sam środek ich żerowania. W jednej chwili zapragnąłem zobaczyć je z bliska, zanurzyć się i podglądać je pod powierzchnią wody.

Wzdrygnąłem się. Nie ma mowy! Przeraźliwie bałem się głębin. Nawet kiedy spływałem kajakiem i widziałem pod sobą czarne dziury w zakolach rzeki, wypłukiwane coraz głębiej przez tony wody, na myśl o wywrotce dreszcze przerażenia władały moim ciałem.

Wtedy nie myślałem jeszcze o orkach. W głowie wciąż miałem humbaki, potężne ale łagodne, bezpieczne i spokojne. Przypomniało mi się wówczas, że przecież co roku, gdy je obserwowałem, to zawsze towarzyszyły im orki. Orki - najbardziej wyrafinowane i najinteligentniejsze drapieżniki oceanów. O humbakach i kajaku zapomniałem całkowicie. Już wtedy wiedziałem, że zanurzę się pod wodę, ale nie miałem pojęcia jak.

Wiedziałem, że muszę zacząć nurkować, a co za tym regularnie trenować i zakupić nowy sprzęt, w tym grubą piankę i - o czym wówczas nie wiedziałem - balast, który miał zrównoważyć wyporność pianki i umożliwić zanurzenie się.

Gdy myśl przerodziła się w postanowienie, o swoim pomyśle powiedziałem przyjacielowi - Rune. Pamiętałem, że ma jakieś doświadczenie w nurkowaniu i umówiłem się z nim na kawę.

Przyznał, że planował to zrobić w zeszłym roku, ale nie znalazł kompana, aż w końcu zabrakło mu odwagi. Tym razem był zdecydowany. - I’m in - powiedział i maszyna wydarzeń ruszyła.

Tego samego dnia inny znajomy przedstawił mnie swojemu współpracownikowi, który jak się okazało zaczął nurkować całkiem niedawno. Marcin trenował motocross, wcześniej grał w siatkówkę, obecnie poświęca się narciarstwu, a dopiero od niedawna także nurkowaniu.

Był konkretny. Potrzebujesz tego, tego, i tego - maska, rurka, pianka, nóż, balast. Bez ołowiu będziesz pływającym na powierzchni nieporadnym ludzikiem, pozbawionym najmniejszej szansy na zanurzenie – tłumaczył. – Aha, czyli balast jest po to, by pociągnąć mnie w dół? - pomyślałem. Dla człowieka, którym włada strach przed zejściem na dno to mało zachęcająca wizja.

Na przygotowanie daliśmy sobie 8 tygodni, dokładnie do połowy listopada.

Pokonywanie strachu

Jako dzieciak często wstrzymywałem oddech w wannie, organizm domagał się tlenu, a ja pokonywałem próg bólu. Na coś się ten trening przydał. Moje pierwsze od tamtych czasów podejście do wstrzymania oddechu‚ „na sucho”, z wynikiem 3 minuty 20 sekund, dawało poczucie sporej satysfakcji.

W międzyczasie Rune zaproponował mi przyłączenie się do nurkowania w rzekach Finnmarku na północy. Był październik. Polecieliśmy na dwa tygodnie eksplorować wody największego dystryktu Norwegii. Eksplorowanie miało dokładniej oznaczać liczenie ryb w celu spisywania populacji łososi, pstrągów i troci. Spływaliśmy codziennie z prądem do ujścia rzek licząc i zapisując wszystkie sztuki, ich rozmiar i gatunek. Tam po raz pierwszy zobaczyłem łososie wielkie jak świnie, tak zresztą nazywane przez naukowców – „store griser’.

Pierwszy dreszcz przeszedł prądem po ciele, kiedy spływając płytką rzeką, na głębokość maksymalnie jednego metra, zauważyłem, że zbliżam się do jakiejś podwodnej krawędzi, za którą nie widać nic a jedynie mrok i przepaść. Adrenalina zalała moje ciało. Dreszcze przeszły po pośladkach do samych pięt. To uczucie można porównać ze skokiem na bungee, kiedy odbijasz się od krawędzi i wiesz, że już nie ma odwrotu.

Prąd rzeki działa jak grawitacja, nie dało się już zawrócić. Ledwie dostrzegałem dno na głębokości 6-8 metrów potężnej dziury, w której jakby w zwolnionym tempie poruszały się 25-kilogramowe łososie. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale było to doskonałe przygotowanie do spotkania z 9-metrowymi orkami.

Nurkowanie stylem dowolnym to bezwzględne wyciszenie i opanowanie. Każdy stres, nieprzyjemna sytuacja w pracy czy zdenerwowanie, zabiera cenne sekundy wstrzymywanego oddechu. Znoszące prądy zatoki, nieznane dno czy meduzy, na których cienkie jak nitki, 4-metrowe macki nadziałem się na jednym z treningów w morzu, kończąc z poparzeniem w usta - jedyny odsłonięty fragment ciała. To było jak użądlenie przez kilka os na raz w jedno miejsce.

O przygotowaniach wiedzieli tylko najbliżsi i ludzie, którzy byli w cała akcję zaangażowani. Nie mówiłem na głos o planach, dopóki nie byłem na 100% pewny, że już nie ma odwrotu.

W dodatku przez ostatnie 3 miesiące dość poważnie chorowałem. Straciłem 7 kilogramów, a energia, która miała służyć treningom spadła do 60%. Byłem bezwładny. Mogłem niespodziewanie stracić równowagę opadając n ziemię, zachowując przy tym świadomość, co zdarzyło się kilkakrotnie. Za pierwszym razem obudziłem się w szpitalu. Kiedy upadałem moje ciało było zupełnie bezwładne. Potrafiłem jedynie mrugnąć powiekami, ale nie byłem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Kilka nocy spędziłem w szpitalu, ale o rezygnacji z planu nie było mowy. Wiedziałem, że kiedy to zrobię, to będę mógł już wszystko i ta myśl była dla mnie motywacją. Nic już miało nie być takie samo.

Do wody!

Była sobota 14 listopada, ostatni weekend zanim słońce całkowicie zajdzie za horyzont przed nadejściem nocy polarnej. Trzy dni wcześniej wróciłem z tygodniowego trawersu w dolinie Rostadalen i szwedzkiej Laponii. Zadzwonił Marcin i oznajmił, że wszystko jest gotowe, że w sobotę nurkujemy z orkami. Szyper będzie czekał w Kvaløyvogen, wypływamy jego kutrem do ujścia fiordu.

Godzinę drogi samochodem od Tromsø czekał na nas doświadczony rybak i jego mała skorupka - rybacki kuter typu shark, gotowy do wejścia na pokład. Wypłynęliśmy chwilę po godzinie 10. Wydawało nam się to trochę późno, jednak on sam zapewniał nas, że nie będziemy zawiedzeni.

Cały poprzedni dzień skupiłem się na wyciszeniu. Nie robiłem nic stresującego, zachowywałem energię, słuchałem wyciszającej muzyki. Zaskakujące, że nie miałem problemu z zaśnięciem, co zwykle przed jakimkolwiek ważnym wydarzeniem, czy nawet podróżą zdaje się być moim największym problemem.

Kiedy w drodze do portu koledzy prowadzili żywiołowe i nawet irytująco nerwowe rozmowy, ja potrzebowałem odłączyć się, zakładając słuchawki na uszy i spokojnie prowadzić auto. To był mój dzień.

Oddychałem miarowo i pełną piersią, wyciszałem ostatnie myśli. Mimo to miałem pełną świadomość, że coś może pójść nie tak. Byłem nawet na to przygotowany. Na stole w domu zostawiłem hasła do banku, kody pin do kart i numer polisy ubezpieczeniowej oraz telefon do rodziny w Polsce.

Dwa długie kwadranse od wypłynięcia zobaczyliśmy nareszcie w oddali płetwy i kilka innych statków. Skinęliśmy głowami na znak. Przebieramy się. Używamy mokrych skafandrów, nie suchych jak przy nurkowaniu z butlami. Gorącą wodą z termosu napełniamy skarpety neoprenowe i rękawice, by jak najdłużej zatrzymały ciepło. W arktycznych wodach stopy i dłonie marzną najszybciej. Na zewnątrz kilka stopni na minusie i wiatr. Samo przebieranie się w tych warunkach jest wyzwaniem, nie mówiąc już o samym skoku do lodowatego morza, który dla umysłu wydaje się ścianą nie do przesunięcia.

Radar pokazywał głębokość 147 metrów. Dobrze, że dowiedziałem się o tym dopiero wracając na pokład. Naprawdę dobrze.

Orki płynęły niezwykle szybko i synchronicznie, zapędzając ławice śledzi w kierunku skał nadbrzeża, zamykających fiord około 200 metrów przed nami. Ledwo nadążaliśmy i wtedy w jednej sekundzie, jak na znak gwizdka wszystkie zawróciły, kierując się prosto w naszą stronę.

Silnik stanął. To był moment, kiedy wiedzieliśmy, że musimy skoczyć. Wymieniliśmy się spojrzeniami. Były jak pieczęć nad dobrowolnie podpisaną zgodą na oddanie swojej duszy. W tych kilku sekundach każde słowo byłoby zbędne.

- Ready?? - krzyknął Marcin.

Pierwszy wskoczył Dan Filip, za nim on. Ja czekałem na idealny moment. Jeszcze przez chwilę skupiłem się na oddechu i uspokojeniu. Usiadłem na krawędzi burty wpatrując się w martwy punkt i zamykając daleko w tyle głowy zbędne myśli. Wtedy wskoczyłem.

Z początku trzymaliśmy się blisko burty. 50 metrów przed nami wystawały dwumetrowe czarne płetwy, z miejsca przypominające nam wszystkie obejrzane w przeszłości horrory o rekinach, a my mieliśmy płynąć w ich stronę?

Woda przed nami wrzała jak w kotle, rozpętało się bulgoczące piekło, nad którym latały dziesiątki mew liczących na kawałki śledzi wypływające na powierzchnię. Nie wiedzieliśmy jeszcze co się dzieje pod wzburzonymi falami.

Napełniłem płuca i zanurzyłem się tuż obok statku. Nigdy przedtem nie byłem w tak lodowatej i niekończącej się toni bez żadnego punktu odniesienia. Przygłuszony i ciężki odgłos silnika był na tyle nieznośny, że szybko odpłynąłem od burty. Płynęliśmy równomiernie w niewielkim odstępie od siebie. Po paru metrach zauważyłem, że płynę szybciej niż towarzysze, więc zwolniłem i pokazując jasny znak „płyniemy dalej”, zdecydowanie zachęcałem do parcia na przód.

Po kolejnych kilku metrach zorientowałem się, że coś jest nie tak. Wtedy skrzywiłem minę i zrozumiałem, że jeden z nas po prostu spanikował. Całkiem zrozumiałe, że niektórzy cenią sobie życie takie, jakim jest. Byłem kilka metrów przed chłopakami, kiedy powtórzyłem ten gest i po raz ostatni obejrzałem się za siebie. Popłynąłem w sam środek ceremonii. Tylko ja.

Kurtyna do góry!

Kiedy zobaczyłem pierwszą orkę kilkanaście metrów pode mną i za chwilę kolejną - samicę z młodym - wszystko, co działo się do tej pory nie miało żadnego znaczenia. Nawet to, że straciłem z oczu towarzyszy.

Byłem całkowicie zahipnotyzowany, wręcz otumaniony, jakbym właśnie dostał zastrzyk uspokajający. Zawieszony w morskiej toni, obserwowałem jak dostojnie i spokojnie pływały w nieznacznej odległości ode mnie.

Z prawej strony nadpłynęła pierwsza ławica, jak przemieszczająca się czarna żyjąca kula. Z każdej strony blokowały je orki, perfekcyjnie zorganizowane jak otwarta klatka, z której nie było wyjścia.

Ta sama ławica chwilę później znalazła się o poziom wyżej, parę metrów ode mnie i to był pierwszy moment, kiedy poczułem niepokój. Miałem wrażenie, że za chwilę znajdę się w jej środku i tak się też stało. Cała ławica zniknęła w ciemności, by za chwilę pojawić się dokładnie na mojej wysokości. Masa ryb płynęła prosto na mnie i zanim zdążyłem pomyśleć, by odpłynąć w bok, tysiące śledzi opłynęło mnie dookoła.

Myślałem jedynie o tym, z której strony uderzy w to orka i czy mnie zauważy. Wierzyłem w ich inteligencję. Musiałem im zaufać, trochę jak naiwne dziecko powtarzałem sobie: one są inteligentne, mają przecież sonary, zauważą mnie. Śledzie opływały moje biodra i nogi tak blisko, że udało mi się schwycić jednego i wypłynąć z nim na powierzchnię, by jednocześnie złapać kolejny wdech.

Kiedy wypłynąłem ze zdobyczą, zobaczyłem mnóstwo łodzi i statków wypełnionych turystami po brzegi, wszyscy z kamerami i aparatami, w tym dziennikarze norweskiej telewizji. Byłem tam sam, jak danie główne w garnku miedzy okrętami i czarnymi płetwami w spienionej, dobrze osolonej wodzie.

Całkowicie straciłem poczucie czasu. Pomachałem wszystkim obserwatorom, których miałem w zasięgu wzroku i zacząłem rozglądać się szukając znajomych twarzy, a przynajmniej dwóch masek z rurkami. Zrezygnowany szybko zanurzyłem się ponownie. Ogarnęło mnie uczucie, jakby na powierzchni panował zbyt duży chaos - silniki statków, wynurzające się i chowające płetwy, stada głośnych ptaków i straż przybrzeżna z megafonem. Podobno wołali bym wracał blisko swojej łodzi, ale dowiedziałem się o tym później. Neoprenowy kaptur dobrze zasłaniał uszy, przez co nie słyszałem nawet odgłosów pod wodą tak dobrze, jak to nagrała kamera. Śpiewu orek.

Szybko przekalkulowałem, gdzie jest najwięcej płetw i popłynąłem w tamtą stronę. Orki były wszędzie. Naliczyłem około 20 osobników. Pode mną, kilkadziesiąt metrów dalej i przy mnie, na wyciągniecie ręki. Cała niepewność zeszła, kiedy w końcu dotarło do mnie, że nie są agresywne i że prawdopodobnie nic nam nie grozi. Były zajęte polowaniem, mimo iż doskonale wiedziały, że tam jesteśmy. Pomyślałem o samicy z młodym przyklejonym do jej boku, których widziałem na początku. Z reguły przecież matki broniące swojego potomstwa bywają niezwykle agresywne. Ten świat wydawał się łamać wszelkie znane nam reguły, a my uczyliśmy się życia od początku.

Zawieszone w toni białe kropki, przypominające miliony gwiazd na niebie były niczym innym jak fragmentami rozgryzionych śledzi, których głowy z precyzją kuchennego noża były odgryzane z mistrzowskim cięciem, a przy tym w zwolnionym tempie. Orki są wybredne, chwytając śledzia robią to z taką precyzją, że odgryzają rybom głowy dokładnie na wysokości oskrzeli. Żaden ruch polujących orek nie był przypadkowy.

Kilkakrotnie widziałem tego samego samca z wyszczerbioną płetwą grzbietową, którego skóra była pełna bruzd i czarnych długich smug - pozostałości po sieciach, otarciach o kamienie i śruby silników statków. Wyryta na nim historia wydawała się stawiać go na przedzie całego stada.

Dopiero, gdy wynurzyłem się po raz kolejny, zobaczyłem Marcina i Dan Filipa na pokładzie naszego kutra. Musiałem być naprawdę daleko, skoro nie widziałem ich w wodzie do tej pory. Pomyślałem, że skoro to freediving, mogłem poczuć się naprawdę wolny, nieograniczony żadnymi regułami, jak tylko tymi podwodnego dzikiego świata.

Podpłynął do mnie Marcin i zachłystując się zachwytem opowiedział mi co widział i o tym, jaki materiał udało mu się nagrać. Wziąłem od niego kamerę i popłynęliśmy razem na drugą część spektaklu. Żadne poprzednie nurkowanie nie dało nam tyle energii! Adrenalina, którą wówczas porządnie przedawkowaliśmy, służyła nam przez kolejne 30 minut.

To jeszcze nie koniec

Przez resztę festynu spokojnie oglądaliśmy polujące orki, wynurzaliśmy się z nimi na powierzchnię. My i orki w jednym basenie. Takim bez ścian. Nic szczególnego miało się już nie wydarzyć.

Wtedy jedna z orek przepływająca 20 metrów pod nami odwróciła głowę w naszą stronę, po czym wystrzeliła z toni, w każdym ułamku sekundy coraz szerzej otwierając paszczę. Marcin był sparaliżowany z zaskoczenia, gdyż mimo, że wszyscy byliśmy obok siebie, on znalazł się idealnie na drugim końcu linii strzału. Myślał o najgorszym. Orka płynęła prosto na niego i w ostatniej chwili, może 20 centymetrów od kamery odstrzeliła w bok, unikając zderzenia. Dziwię się, że nie wypuścił kamery z ręki. Dopiero film nam pokazał, że ta orka zauważyła pojedynczego śledzia, który ogłuszony motał się w wodzie. Śledź uciekał w naszą stronę. Orka, by uniknąć kolizji z nurkiem odbiła w bok w ostatniej chwili. Rybę zahaczyła jedynie zębami i głośnym kłapnięciem paszczy. To były sekundy. W mojej głowie pozostał obraz zapamiętany z kilku metrów - człowieka w porównawczej skali z wielorybem, rysunek jakich widziałem wiele, lecz nigdy na żywo i z tak bliska.

Wszyscy na raz przez zamknięte usta krzyczeliśmy stłumione w wodzie: WOW! WOW! A gdyby niespodzianek nie było jeszcze wystarczająco dużo, na sam koniec woda zawrzała jeszcze raz, kiedy zupełnie znikąd wyłoniły się potężne humbaki. Były niezwykle blisko od swobodnie pływającego Dan Filipa, który jak poparzony spływał stamtąd najszybszym kraulem, jaki w życiu widziałem.

To, co przeżyliśmy niezwykle trudno jest opisać. Sam zamilkłem na trzy dni. Nie odbierałem telefonów, nie słuchałem muzyki. Dla mnie to wszystko wciąż trwało - uczucie jakbym nadal tam był i unosił się nad główną sceną podwodnego teatru.

Johnny Wild

Reklama

Ma 35 lat i od 2008 roku mieszka w Tromsø, w Norwegii. Jest miłośnikiem sportu i outdooru, pasjonatem podróży wszelakich, zazwyczaj samotnych.
Więcej zdjęć na Instagramie oraz na facebooku.

Reklama
Reklama
Reklama