Reklama

Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej w przededniu zagłady zamiast budować łodzie i szukać ratunku, stawiali posągi. Za pięć miliardów lat Słońce wypali Ziemię. Jeśli do tej pory nie zginiemy – jak będziemy się ratować? Dokąd uciekniemy? I czym? Czy wybierając rozwój technologiczny, zwiększamy swoje szanse na przetrwanie? Czy w dłuższej perspektywie stabilizacja oznacza po prostu pewną śmierć? Andrzej Muszyński, Południe, Wydawnictwo Czarne 2013.

Andrzej Muszyński w Południu prowokuje tak żywo, jakby siedział ze mną przy stole. Przez następne godziny, aż do późnej nocy, tkwimy gdzieś pośrodku dżungli w Gabonie, gubimy się na Atakamie, a na dokładkę obrywamy rykoszetem arabskiej rewolucji. Z każdą kartką jest coraz bardziej gorąco, lepko i wilgotno. To zupełnie inaczej niż tutaj – na północy. Ostatni łyk herbaty i wrzucam gorącą butelkę do śpiwora. Gaszę czołówkę, wsłuchując się w ciemność. Wiatr ryczy, jakby chciał mi dać do zrozumienia, kto w tej grze rozdaje karty. Nie musi, spasowałem już nad ranem. Drewniane ściany niewielkiej norweskiej chaty, do której dotarłem po czterech dniach wyczerpującego marszu, skrzypią przerażająco, gdy leżąc na piętrowym łóżku nie po raz pierwszy w życiu zastanawiam się, co ja tutaj robię – sam, pośrodku największego w Europie płaskowyżu górskiego, którego już sama nazwa potrafi połamać język, a szalejący na zewnątrz huragan chce złamać też ducha. Jak mam się ratować? Dokąd uciec? I czym? Zasypiam ze zmęczenia.

Reklama

Whiteout

Ranek następnego dnia nie przynosi odpowiedzi. Zerkam przez na wpół zamrożone okno, ale mój błędnik zaczyna wariować. Na Hardangervidda zapanował whiteout. Wkładam grubą puchową kurtkę, podwójne buty – polarne sorele, które zapewniają komfort w temperaturze spadającej do -74 stopni Celsjusza – i z niemałymi problemami wychodzę na zewnątrz. Niesiony wiatrem śnieg sprawia, że horyzont nie istnieje. A przynajmniej nie ma go tu i teraz. Po kilkunastu metrach w głębokiej zaspie odwracam się i nie jestem w stanie dostrzec absolutnie niczego. Zero cieni, zero kontrastów, zero kształtów. Żadnych punktów odniesienia. Stawiam niepewnie kolejne kroki, jakbym poruszał się wewnątrz olbrzymiej piłeczki pingpongowej, i z ulgą wracam do drzwi chaty położonej nieopodal zamkniętego zimą schroniska Sandhaug. Otrzepując się ze śniegu, wrzucam do niewielkiego piecyka dwa kawałki drewna, by się ogrzać i przygotować śniadanie. Ten dzień będzie wyglądał tak samo jak wczoraj – jedzenie i czekanie na poprawę pogody. Gdzieś w głowie pojawia się myśl, by z kolejnymi stronami jedynej książki, którą zabrałem, uciec na gorące Południe, ale w drobne drzazgi rozbija ją dźwięk otwieranych drzwi.

– O matko! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę, to jakieś piekło! Gdyby nie GPS, nigdy bym tu nie trafił! Moje palce! Cholerny whiteout!
– Siadaj, zrobię więcej herbaty, zaraz się rozgrzejesz – mówię, dorzucając nieco drewna do kozy i całą masę śniegu do wielkiego gara.
– Jak masz na imię?
– Bjørn! Jestem z Oslo, a ty?
– Mateusz, przyjechałem z Polski – odpowiadam, dokładając jeszcze więcej śniegu.

Palone w piecu drewno wydaje przyjemny trzask, gdy Bjørn kończy wypakowywać sprzęt ze swoich polarnych sanek. Obserwuję ukradkiem jego ruchy – powolne i niezwykle dokładne, niemal pedantyczne. Prócz sympatycznego uśmiechu – ledwie widocznego spod nieokiełznanej brody – w chacie zawitało coś, czego tak bardzo potrzebuję: poczucie bezpieczeństwa i wspólnoty. Chcąc nie chcąc, dzielimy teraz ten sam los.

– Szesnaście godzin – tyle udało mi się wytrzymać w tej zamieci, leżąc w namiocie. Gdy wiatr wyrwał mi odciągi z tropiku i połamał stelaż, uznałem, że czas uciekać. Nie chcę być drugim Amundsenem! – mówi Bjørn i rozwiesza swój zniszczony namiot pod sufitem, gdy woda na piecu puszcza pierwsze bąbelki.

Dokładnie sto dwadzieścia lat temu Roald Amundsen wraz ze swoim bratem Leonem cudem uniknęli śmierci, trawersując płaskowyż na nartach. Zagubieni w zamieci, spędzili noc w naprędce wykopanych śnieżnych jamach. Intensywnie padający śnieg niemalże pogrzebał ich żywcem. Po latach pierwszy zdobywca bieguna południowego wspominał, że wyprawa na Hardangervidda była tak uciążliwa i niebezpieczna jak każdy z jego kolejnych wyjazdów i niemal zakończyła karierę, która na dobre się jeszcze nie rozpoczęła. Park Narodowy Hardangervidda leżący w południowej części Norwegii stanowi jedno z najbardziej odludnych w Europie. Panujące tu surowe warunki do złudzenia przypominają te, które występują w Arktyce. Może właśnie z tego powodu do wypraw polarnych przygotowywali się tu też Nansen, Scott i Shackleton?

Popijamy kolejne łyki obficie słodzonej herbaty, przegryzając przy tym liofilizowane jabłka.

– Skąd wyruszyłeś? – pyta Bjørn, układając swoje przemoczone buty obok pieca.
– Z Finse.
– Na tym? – dziwi się, wskazując na leżące w kącie rakiety śnieżne. – Nieźle! Nie chciałeś używać nart?

Bjørnowi, podobnie jak wszystkim Norwegom, rakiety śnieżne wydają się całkowitym dziwactwem. Owszem – można je wykorzystać do chodzenia wokół domu, gdy trzeba odśnieżyć ścieżkę, ale na wyprawy? Nigdy! W kraju, w którym narty przedstawiano na naskalnych malowidłach datowanych na pięć tysięcy lat wstecz, taki pomysł nie mógł się spotkać ze zrozumieniem.

Dla mnie tymczasem wybór był oczywisty – przed rozpoczęciem wyprawy nie miałem ani nart, ani rakiet śnieżnych. Nie potrafiłem ich też obsłużyć tego dnia, gdy tuż po przebudzeniu podjąłem decyzję o ruszeniu na północ. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia, a już na pewno nie mogło mnie powstrzymać przed realizacją kolejnej przygody na pustkowiu. Posługiwanie się rakietami śnieżnymi nie wymaga żadnej wprawy. Są wprawdzie wolniejsze od nart, ale gdy unikasz pośpiechu, ten fakt schodzi na odległy plan.

Granice? Nigdy żadnej nie widziałem

Kolejne godziny spędzamy, rozmawiając o przebiegu ostatnich dni. Wyjmuję na stół mapę i wskazuję palcem na Finse, niewielką miejscowość położoną w północnej części płaskowyżu. To stamtąd wyruszyłem cztery dni wcześniej, zaopatrzony w duże ilości zimowego ekwipunku ciągniętego na polarnych sankach, popularnie nazywanych pulkami. Miałem ze sobą śnieżną łopatę, wentyl bezpieczeństwa w postaci satelitarnego nadajnika SPOT oraz notes z zapisanymi słowami norweskiego podróżnika Thora Heyerdhala: „Granice? Nigdy żadnej nie widziałem, ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi”. Budujące, szczególnie wówczas gdy samotnie stawiasz pierwsze arktyczne kroki. Zainspirowany historią sir Ernesta Shackletona, który wraz z załogą statku Endurance sto lat wcześniej stoczył heroiczną walkę o życie w Antarktyce, postawiłem przed sobą jasny cel – przejść Hardangervidda, niemal sto czterdzieści kilometrów marszu. W trakcie krótkiego lata Harda, jak popularnie nazywa się płaskowyż, to kraina jezior i potężnych przestrzeni poprzecinanych grzbietami niewysokich gór. W okowach zimy miejsce to traci swój urokliwy charakter i zamienia się w oślepiającą pustkę.

Każdy z tych czterech dni był lekcją pokory i próbą zdobycia nowych doświadczeń. Sztywna od mrozu broda, grzęznące w śniegu pulki czy przenikliwy wiatr zdawały się bardzo niską ceną za możliwość przeżywania samotności pośród czystego jak kryształ powietrza tego unikalnego miejsca. Biwak w temperaturze spadającej do -25 stopni Celsjusza? „Trudności są niczym więcej jak rzeczami, które trzeba przetrwać” – mawiał Shackleton.

Przygoda jest zawsze wynikiem złego planowania

Bjørn wyruszył z przeciwnego kierunku – z miasteczka Haukeliseter, stanowiącego południową furtkę Hardangervidda. To tam chciałbym dotrzeć, ale warunki, które panują za oknem, nie pozostawiają złudzeń. Huragan trwa w najlepsze, a widoczność nie poprawiła się ani o centymetr. Ciepło niewielkiego piecyka pozwala nam na ogrzanie siebie i wysuszenie ekwipunku. Norweskie stowarzyszenie turystyczne bardzo dba o schroniska licznie występujące na płaskowyżu. Nawet jeśli większość z nich w ciągu długiej i surowej zimy jest zamknięta, szukający guza wędrowiec nie zostanie na lodzie. Działają tu bowiem niewielkie chatki otwarte przez cały rok, a w nich znajdują się zapasy drewna i gazu, a nawet jedzenia – tak jak w tej, w której siedzimy razem z Bjørnem, gdy słońce kryje się za wyimaginowanym horyzontem. Schroniska mogą dawać złudne poczucie bezpieczeństwa, jednak wyprawiając się na Hadangervidda, trzeba być samowystarczalnym. Rozległy teren pozbawiony charakterystycznych punktów orientacyjnych, przenikliwe zimno i gwałtownie załamująca się pogoda wybaczają błędy – ale tylko te najmniejsze. W 2007 roku dwóch szkockich narciarzy zamarzło, gdy w trakcie wyprawy zaskoczyła ich potężna śnieżyca. Cztery lata później podobny los spotkał czwórkę Niemców. „Przygoda jest zawsze wynikiem złego planowania” – stwierdził Roald Amundsen po swojej wyprawie na Hardangervidda.

Ernest

Jest już późno, gdy po skromnej kolacji złożonej z kilku kawałków suszonej wołowiny, którą przywiozłem z Polski, Bjørn zasypia w swoim śpiworze. Wydaje się spokojny – ma spory zapas czasu, który pozwala mu cierpliwe czekać. Gdy tylko pogoda się poprawi, Norweg wyruszy w kierunku najstarszego na Hardangervidda schroniska – Krækkja. Wpatrując się w skaczące języki ognia, pozwalam myślom na ucieczkę do odległego domu, gdzie czeka na mnie rodzina. Za niespełna dwa miesiące narodzi się mój drugi syn, a ja nadal nie wiem, jakie imię chciałbym mu nadać. Wiatr gwiżdże ponuro, gdy przy płomieniu niewielkiej świecy wracam do lektury Południa. Może ten Muszyński ma rację? Może to prawda, że w dłuższej perspektywie stabilizacja oznacza po prostu pewną śmierć? Muszę się stąd ruszyć. Najlepiej jutro.

Po kolejnym dniu oczekiwania nad Hardangervidda nareszcie nadciąga wyż. Nie to, żeby pogoda nagle poprawiła się o sto osiemdziesiąt stopni, ale widoczność sięgająca trzydziestu metrów pozwala na opuszczenie bezpiecznej chaty. Początkowo rozważam jeszcze marsz w stronę Haukeliseter, ale każde kolejne załamanie pogody uniemożliwi mi osiągnięcie celu. Śnieg przyjemnie chrzęści pod rakietami, gdy przez następny tydzień wędrówki pośród zamarzniętych jezior i otwartych przestrzeni docieram ponownie do Finse. Miasteczko już chyba na zawsze pozostanie stolicą mojego północnego świata. Mojej prywatnej Ultima Thule, do której będę wracał niejeden raz, odnajdując tam wszystko, czego brakuje mi na co dzień – spokój i równowagę.

Gdy tylko w telefonie pojawiają się pierwsze kropeczki oznaczające zasięg sieci, telefonuję do żony. „A może nazwiemy go Ernest?”.


To tylko fragment książki Mateusza Waligóry "TREK. Od marzenia do przygody. Wszystko o wędrowaniu".

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama