Reklama

Fragment pochodzi z książki "„Lajla znaczy noc” Aleksandry Lipczak (wyd. Karakter). Książka swoją premierę miała podczas warszawskiego Big Book Festiwal.

Reklama

Dezorientacja – tak można określić mój stan w to styczniowe popołudnie. Okoliczności są raczej standardowe: półgodzinna kolejka do wejścia, gorąco w słońcu i mróz w cieniu, centrum Sewilli pełne bryczek i madonn płaczących diamentami. Tapasy, churrosy, pomarańcze. A tu takie coś.

Napis jest zaskakująco współczesny, geometryczny. Białe i niebieskie kafle, proste linie. Chociaż po dwóch latach nauki arabskiego została mi znajomość alfabetu, nie umiałabym odcyfrować doprowadzonego do abstrakcyjnej esencji kufickiego pisma. Wiem jednak – bo wcześniej przeczytałam – że geometryczny napis mówi: Bóg (Allah) jest jedynym zwycięzcą. To hasło Nasrydów, ostatniej muzułmańskiej dynastii w Hiszpanii, wypisane setki razy na ścianach granadyjskiej Alhambry.

Wiem też, że kiedy przejdę przez bramę i wejdę na patio, napisów po arabsku będzie więcej, w tym ten chwalący „naszego umiłowanego sułtana Badra”. Będzie też werset z Koranu na jednym z kapiteli, a to wszystko wśród łacińskich inskrypcji oraz symboli Kastylii i Leonu. Stoję w końcu przed pałacem zbudowanym przez kastylijskiego króla Piotra I Okrutnego, zwanego też Sprawiedliwym lub Egzekutorem Prawa,praprawnuka Alfonsa X Mądrego.

– Najbardziej katolicka – powiedział o Sewilli antropolog José Antonio González Alcantud, kiedy zapytałam go o byłe al-andaluzyjskie stolice. Istnieje Sewilla niezależnego rocka, feministycznych mobilizacji, zbuntowanych dzielnic używających w czasie kryzysu ekonomicznego własnych monet. Ale jest też ta, nie zawsze zresztą rozłączna z pierwszą: sklep z dewocjonaliami, a na jego wystawie drewniany szkielecik Matki Boskiej do przebierania w różne sukienki. Zamyka się w nim cała religijna kultura, którą można obdarzyć lawiną przymiotników: ludyczna, barokowa, cielesna, wszechobecna, przerysowana. Katolicka. I bardzo sewilska.

Może dlatego zaskakuje mnie informacja, że Alkazar (od arabskiego al-kasr, zamek) – „najdłużej funkcjonująca rezydencja królewska w Europie”, jak informuje tablica na dziedzińcu – wciąż jest mieszkaniem królewskiej pary, kiedy ta odwiedza Andaluzję. Inaczej: za każdym razem, kiedy Filip VI i Letizia nocują w Sewilli, przechodzą pod napisem sławiącym Allaha, umieszczonym tam przez ich praprapradziada – co prawda symbolicznego, bo nie był, jak oni, Burbonem. Z jakiejkolwiek dynastii by jednak pochodził, był – jak oni – katolikiem, wnukiem bohaterów rekonkwisty.

Dlaczego, do czorta, zbudował sobie pałac z fragmentami Koranu na ścianie? – zastanawiam się, zbita z tropu, na dziedzińcu Alkazaru w styczniowe popołudnie. To nie pierwszy raz, kiedy tak się czuję w tym zakątku Europy. Dezorientacja to stan, w który Hiszpania wprawia z łatwością. Należałoby ją wręcz zwiedza szlakiem konfuzji, tworzyć specjalne mapy, podążać trasami i szlakami podsycającymi niepewność, potęgującymi kognitywne zagubienie, umysłowy zamęt i nie do końca przyjemne łaskotanie gdzieś z tyłu mózgownicy.

Musiałoby się na nich znaleźć na przykład miasto Teruel w Aragonii. Kiedy któregoś lata obudziłam się
tam w hostelu, pomyślałam, że jestem w ulu. Dopiero kiedy znalazłam się na jednym z placów starówki, zrozumiałam, że szum wytwarzają ludzie zasiadający w letni poranek przy kawiarnianych stolikach. Widok zapisał się w mojej pamięci surrealistycznie: nad głowami bzyczących jak rój pszczół ludzi wznosił się ogromny minaret zdobiony biało-zieloną mozaiką. Była to wieża miejscowego kościoła z XIV wieku.

Na mapie konfuzji musiałaby się też znaleźć stacja kolejowa w Toledo, bardziej przypominająca mauryjski zamek niż miejsce, z którego pociągi rozwożą codziennie ludzi do pracy. Toledo powinno zresztą trafić na tę mapę z wielu powodów. Wrażenie, że mam przed oczami wizualny rebus – coś, co w ogóle nie wpisuje się w znane mi formy i czego nie potrafię – choćby pobieżnie – zaklasyfikować, dopadło mnie też w synagodze El Tránsito, pełnej arabskich napisów i zębatych łuków, narzucających raczej skojarzenia z meczetem. Do listy trzeba by też dopisać tamtejszy kościół Świętego Krzyża z Chrystusem Pantokratorem wpisanym w łuk zwyczajowej arabskiej inskrypcji z życzeniami szczęścia i powodzenia.

Jako przystanki w przewodniku dla błądzących mogłyby się z kolei znaleźć wszystkie hiszpańskie kamienice, place korrid i urzędy pocztowe rodem z Księgi tysiąca i jednej nocy – fantazyjne, bufiaste, mozaikowe i tak liczne, że aż niewidzialne. Teraz wysuwają się na pierwszy plan i nie chcą zniknąć. Skąd się wzięły? Z racji jakiego mechanizmu? Podobne pytania musi sobie zadawać José Amador de los Ríos, który w Sewilli spędza sporą część życia. Urodził się co prawda pod Kordobą i pracuje w Madrycie, ale pomieszkuje też i tu, w otoczeniu arabsko-renesansowych pałaców, rzeźbionych w sześcioramienne gwiazdy sufitów i stiukowej geometrii.

Kiedy w 1859 roku zostaje przyjęty do Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Madrycie, swój inauguracyjny odczyt poświęca właśnie im. To kolejna historia o stwarzaniu świata słowem. Opisując „wyjątkowy, unikatowy styl, charakterystyczny dla hiszpańskiej cywilizacji”, Amador de los Ríos używa terminu, którego do tej pory nie zastosował w tym kontekście nikt. Proponuje, żeby arabsko-islamskie wpływy w sztuce i architekturze tworzonej w chrześcijańskiej Hiszpanii nazywać odtąd mudéjar. Nie jest to termin o zbyt miłej etymologii. Mudadżdżan – ci, którzy zostali. Albo po prostu: udomowieni. Tak nazywano w średniowieczu muzułmanów, którzy pozostali na ziemiach podbitych przez chrześcijan. Amador de los Ríos wychodzi z założenia, że to im – wykształconym w innej tradycji rzemieślnikom Hiszpania zawdzięcza wszystkie nieprawdopodobne sploty: arabskie inskrypcje w kościołach, podkowiaste łuki w synagogach, krzyżujące się romby na ścianach szlacheckich pałaców.

Nie jest to argument niewinny. Amador de los Ríos pisze o sztuce, która „nie ma odpowiednika u innych południowych narodów, tak jak ekwiwalentu w żadnym z nich nie ma polityka tolerancji, która powołała do życia mudejarskich wasali Kastylii”.

Mudéjar to styl, w którym jego zdaniem odbija się wielkość hiszpańskiego ducha: szczodrość chrześcijańskich patronów, którzy jako swoje przyjęli i przetworzyli dziedzictwo wcześniejszych mieszkańców tych ziem. Odkrywanie na nowo arabskiego i hebrajskiego dziedzictwa ma służyć hiszpańskiemu Narodowi, który w XIX wieku szuka sam siebie. Mudéjar to termin nieprecyzyjny i ufundowany na mylnych założeniach. Sprawa autorstwa wcale nie jest prosta. Wśród zleceniodawców i wykonawców praktycznie od początku są ludzie różnych wyznań i pochodzenia. Termin – z całym jego rozmyciem i żarłocznością, z jaką pochłania rozmaite zjawiska – przyjmuje się jednak bardzo szybko. Może nie jest doskonały, ale nazywa coś, czym przesycona jest cała Hiszpania.

Tak samo żarłoczna jest jedenastowieczna Kastylia. Jest „ciągle przesuwającą się granicą”, „ruchomym i łatwo adaptującym się państwem”2. Kastylijczycy kultywują „kulturę bycia w drodze”, są nie tylko urodzonymi wojownikami, ale i wyjątkowo mobilnymi ludźmi. Wywodzą się z pierwszego północnego państwa, Asturii, skąd zapuszczają się coraz bardziej na południe.

Pierwszą z al-andaluzyjskich stolic, którą odbijają z rąk muzułmanów, jest Tulajtula, Toledo. „Szaty zwykle zaczynają pruć się na brzegach, ale Al-Andalus rozdarła się od środka” – rozpacza w 1085 roku roku mędrzec i asceta Abu Muhammad al-Assal. Czego tu nie ma. Meczety. Pałace. Targi. Jedwab, kadzidło, perfumy, szkatułki z kości słoniowej i haftowane poduszki. Złote nici i drogie barwniki. „Przyprawiający o zawrót głowy teatr dóbr zdumiewających i egzotycznych”, cała wysublimowana miejska kultura, która na konkwistadorach z wciąż surowej północy musi robić niemałe wrażenie, Kastylia połyka rajskiego ptaka i sama obrasta w kolorowe pióra. Tkaniny, zasłony, siodła, puzderka, flakony – to podobne szczegóły zaczynają od teraz definiować język władzy. W „mauryjskich” jedwabiach każe się nawet pochować arcybiskup Toledo Rodrigo Jiménez de Rada – architekt antyislamskiej krucjaty i duchowy patron bitwy pod Las Navas de Tolosa w 1212 roku. „Są jak kociaki, które, jeżąc sierść, wyobrażają sobie, że ryczą jak lwy” – podsumowuje władców muzułmańskich państewek zwanych taifas współczesny krytyk.

Kiedy rozpada się al-andaluzyjski kalifat i zanim na scenę wkroczą z Maghrebu Almorawidzi i Almohadzi, zostają właśnie one. Jest ich dwadzieścia jeden i są czymś w rodzaju rywalizujących z sobą miast-republik. Mają mało władzy i wielkie ambicje, zwłaszcza w czymś, co dziś określilibyśmy jako soft power: jakość życia, kulturalny mecenat.

Przoduje w tym Iszbilija, miasto – jak Kurtuba – położone nad Gwadalkiwirem, które w XI wieku kradnie jej kulturalną, gospodarczą i symboliczną palmę pierwszeństwa. „Rozkosznie upływały nam dni, podczas gdy spało przeznaczenie” – wyznaje jej mieszkaniec, poeta Ibn Zajdun. Iszbilija rozkwita najpełniej pod rządami Al-Mutamida, również poety, autora – co zadziwiające w przypadku polityka – całkiem dobrych wierszy, jak ten napisany już na wygnaniu w Maghrebie:

Mówię moim łańcuchom
Nie rozumiecie?
Poddałem się wam.
Dlaczego więc nie macie litości, zmiłowania?
Wypiłyście moją krew.
Żywicie się moim ciałem.
Nie kruszcie chociaż moich kości.

Poezji nie tworzy Ferdynand III, ale i on umie docenić miasto, które niebawem przemianuje na Sewillę. Nawiasem mówiąc, jego podbój odbywa się według klasycznego al-andaluzyjskiego scenariusza: kastylijską armię wspiera pięciuset jeźdźców przysłanych przez Muhammada ibn Nasra, emira Granady.

To, w jaki sposób Ferdynandowi i jego potomkom udziela się atmosfera tych ziem, można dziś sprawdzić w sewilskiej katedrze, gdzie znajduje się jego grób. Gotycka katedra Najświętszej Marii Panny – jedna z największych w Europie – została zbudowana na miejscu wielkiego meczetu, z którego pozostało dziś pomarańczowe patio i stumetrowa La Giralda, były minaret przerobiony na imponującą kościelną wieżę.

Dezorientacja także i tutaj jest moją towarzyszką. Przez jakąś godzinę krążę po kościele w poszukiwaniu grobowca Ferdynanda III, odbijając się od grobu Kolumba i monumentalnego drewnianego ołtarza z tysiącem figur. Wreszcie kapituluję i proszę o pomoc miłą panią z informacji. Inne wejście – słyszę. Okrążam więc budynek i udaję, że jestem kim innym, bo kaplica królewska nie jest miejscem dla turystów. Na modlitwę? – pyta ochroniarz, groźnie marszcząc brwi.

Kaplica jest stosunkowo niewielka, łatwo ogarnąć ją wzrokiem – nawet znad rzekomej modlitwy. Ale choć bardzo wytężam wzrok, także i tutaj nigdzie nie dostrzegam tego, czego szukam. Na wszelki wypadek jeszcze raz dyskretnie okrążam kaplicę. Nic. Dopiero potem doczytuję, że „to” pozostaje ukryte przed wzrokiem zwiedzających, to jest modlących się. Zabudowane, przykryte i przysłonięte, jakby nie było się czym chwalić, że szczątki obwołanego świętym Ferdynanda III spoczęły w sarkofagu, który na każdym z boków ma mniej więcej ten sam tekst: „Tutaj leży najzacniejszy z królów, Don Ferdynand, pan Kastylii, Toledo, Leonu, Galicji, Sewilli, Kordoby, Murcji i Jaenu (…). Najuczciwszy, najbardziej prawdomówny, najsilniejszy, najszczerszy, najśmielszy, najdumniejszy, najskromniejszy i najbardziej bogobojny”.

Na każdym z boków tekst wyryto w innym języku: po łacinie, w romance, po arabsku i hebrajsku, czyli wszystkich językach, jakimi mówili nowi i starzy poddani Ferdynanda, do odpowiedzialności za których się poczuwał. – Można go zobaczyć cztery razy do roku – tłumaczy ochroniarz, wcale nie tak groźny, jak się wydawało.

Reklama

Fragment pochodzi z książki "„Lajla znaczy noc” Aleksandry Lipczak (wyd. Karakter). Książka swoją premierę miała podczas warszawskiego Big Book Festiwal.

Reklama
Reklama
Reklama