Reklama

W Skandynawii trzeba uważać na rygorystycznie przestrzegane ograniczenia prędkości. Jest to o tyle bolesne dla polskich kierowców, że region ten słynie z dobrych dróg. Jeśli na autostradzie jest ograniczenie do 90 km/godz., to gdy będziemy jechać 95 km/godz., zaczniemy wszystkich wyprzedzać, skazując się na nieprzyjemne spojrzenia kierowców. Nie ma tu wyprzedzania na trzeciego, a klakson w Sztokholmie słychać tylko, gdy szwedzka reprezentacja wygra ważny mecz. Niestety, będziemy mieć kłopoty z zasileniem instalacji gazowej. W Finlandii LPG nie sprzedaje się osobom prywatnym, a w Danii jest droższe niż benzyna.

Kto nie trąbi i nie lubi dynamicznej jazdy, ten nie ma czego szukać na drogach Półwyspu Iberyjskiego. Hiszpanie i Portugalczycy są za kółkiem dość agresywni, ale poważne wypadki zdarzają się rzadko. W złym tonie jest tutaj jazda w dzień na światłach i, co ciekawe, korzystanie z klimatyzacji – dlatego większość samochodów ma otwarte okna.

Najlepsze kraje do jazdy samochodem to Niemcy, Szwajcaria i Austria. Niemcy uchodzą nawet za motoryzacyjny raj – gęsta sieć darmowych autostrad i brak ograniczeń prędkości pozwalają na ich bezbolesne i szybkie pokonywanie. Ale jeżeli na remontowanym czy węższym odcinku autostrady pojawi się jakiekolwiek ograniczenie prędkości, musimy się do niego bezwzględnie dostosować, bo niemiecka policja jest mało wyrozumiała. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie korki w okresie wakacyjnym i w godzinach szczytu – pod Hannoverem, Monachium, Dortmundem. Znacznie luźniej jest w Austrii czy w Szwajcarii, ale za autostrady trzeba płacić, a ograniczenia prędkości są przestrzegane bardzo rygorystycznie. Jeśli spróbujemy się ścigać w Szwajcarii, fotoradar zrobi nam zdjęcie prędzej, niż nam się wydaje, a na granicy przy opuszczaniu tego kraju otrzymamy mandat, którego wysokość może przekroczyć wakacyjny budżet. Z kolei Austriacy wyczuleni są na punkcie wyposażenia dodatkowego. Lubią sprawdzać zawartość apteczki, obecność kamizelek odblaskowych i gaśnic, a potrafią ukarać nawet za złe ciśnienie w oponach czy brudną szybę.

We Francji atmosfera na drogach jest już bardziej śródziemnomorska. W miastach panuje dowolność interpretacji przepisów (polecamy poobserwować przez kilka minut rondo wokół Łuku Tryumfalnego). Samochody często są zniszczone, nikt się nie przejmuje zarysowaniami i stłuczkami. Niewielu kierowców przestrzega ograniczeń na autostradach, licząc, że policja ich nie dopadnie. Jednak gdy już dojdzie do takiego spotkania, bywa bardzo nieprzyjemnie, a mandat może finansowo wykończyć – podobnie jak opłaty za przejazd francuskimi autostradami.

Za najbardziej krewkich kierowców uchodzą Włosi. Wielu jeździ fatalnie, nerwowo, ale zaskakująco rzadko dochodzi do stłuczek. Wówczas kierowcy wyskakują z samochodów, wymyślając sobie, swojej bliższej i dalszej rodzinie, naśmiewają się też z seksualnych możliwości rzekomego sprawcy. Jeśli autem da się dalej jechać, rozjeżdżają się każdy w swoją stronę. W Rzymie korki zaczynają się wcześnie rano i trwają nieprzerwanie do wieczora. Nie ma tam pasów ruchu, a główną zasadą na drodze jest „Kto pierwszy, ten lepszy”. Włosi znacznie częściej korzystają też z klaksonu niż z kierunkowskazów, a przy tym pozwalają sobie na siadanie za kółkiem nawet po wypiciu butelki wina – co może nie do końca jest legalne, ale dopóki nie spowoduje się wypadku, nie ponosi się tak naprawdę żadnych konsekwencji. I jeszcze jedno – uwaga na szaleńców na skuterach!

Reklama

Chorwaci, podobnie jak Francuzi, nie traktują samochodów jak dzieł sztuki. Nie liczmy więc, że z większym szacunkiem będą obchodzić się z naszym autem. Ponadto można odnieść wrażenie, że policja w tym kraju zajmuje się wyłącznie pilnowaniem poprawnego parkowania.

Najciekawszym motoryzacyjnie państwem jest chyba Grecja. Jej obywatele rozróżniają cztery kolory świateł: zielone, pomarańczowe, wczesne czerwone i ciemnozielone. Oczywiście na wszystkich można jechać, toteż do każdego skrzyżowania trzeba podjeżdżać z zachowaniem czujności. W Grecji statystyki wypadków z ofiarami śmiertelnymi są zbliżone do Polski. Mający poczucie humoru Grecy twierdzą, że do części z nich dochodzi w bójkach po drobnych stłuczkach.

W Wielkiej Brytanii i Irlandii najważniejsze jest przyzwyczajenie się do ruchu lewostronnego. Dobrze jest wjechać do tych krajów w godzinach szczytu – wówczas będziemy poruszać się za innymi autami i szybciej oswoimy się z myślą, że np. na rondo wjeżdża się od drugiej strony. Brytyjscy kierowcy jeżdżą raczej spokojnie – może za sprawą fotoradarów, których ponoć jest już w Anglii więcej niż samochodów. Warto uważać na miejsca, gdzie zostawiamy auto, może bowiem zostać błyskawicznie zablokowane lub odholowane.
W Bułgarii i Rumunii Polacy mogą się czuć swobodnie. Skorumpowana policja i urzędnicy na granicach, dziurawe jednopasmowe drogi, nierespektowanie przepisów ruchu drogowego brzmią znajomo. Większość spraw da się załatwić za paczkę papierosów czy banknot 5 lub 10 euro. Ciekawym zwyczajem jest dezynfekcja aut na granicach. Za przejechanie przez korytko z brudną cieczą należy zapłacić ok. 10 zł.

CAMPERY
Czyli domki na kółkach – moda do Polski dopiero dociera, ale ich wypożyczalnie zaczynają całkiem nieźle funkcjonować. Koszt wynajęcia campera w sezonie to ok. 300 zł za wersję 2–3-osobową i nawet do 700 zł za wersję 6–7 osobową. Mając campera, nie musimy się martwić o brak wolnych miejsc w hotelach, ale w wielu słabiej rozwiniętych krajach trzeba się liczyć z brakiem odpowiednich kempingów.
www.polskicaravaning.pl; www.campery.pl
Campingi
Austria www.topcamping.at
Belgia www.camping.be
Chorwacja www.camping.hr
Czechy www.camp.cz
Francja www.campingfrance.com
Grecja www.camping.gr
Irlandia www.camping-ireland.ie
Luksemburg www.campingsimmer.lu
Niemcy www.top-platz.de
Norwegia www.camping.no
Polska www.pzm.pl/camping
Słowenia www.travelguide.sk
Szwajcaria www.camping.ch
Węgry www.campings.hu
Wielka Brytania www.caravancampingsite.co.uk
Włochy www.camping.ita


ANDY – WYŻEJ NIŻ KONDORY
Całkiem niedawno kolega naszego argentyńskiego przyjaciela Anibala, wszedł na szczyt Cerro Wanda i znalazł na tam... papierek po czekoladzie firmy „Wedel” z notatką Adama Karpińskiego sprzed 70 lat! Karpiński ochrzcił zdobytą wówczas górę imieniem swojej żony Wandy. Dziś oprawione w ramki opakowanie wisi dumnie na ścianie w domu wspomnianego kolegi jako górska pamiątka.
Po trzech latach andyjskich wędrówek śladami „praojców” sam już nie wiem, co jest bardziej fascynujące – przygoda górska czy ta dziwna, chwilami wręcz magiczna więź z „chłopakami” sprzed lat. Pierwsza polska wyprawa w Andy – w masyw Cordillera de la Ramada – odbyła się w latach 1933–34 i zapoczątkowała światową ekspansję polskiego alpinizmu. Jej członkowie dokonali pierwszych wejść na 5 sześciotysięczników oraz 3 pięciotysięczniki.
Ich ślady pozostały w Andach po dziś dzień. Natknęliśmy się na nie choćby w miejscowości Barrenal, punkcie wypadowym na Mercedario, trzeci co do wielkości szczyt na kontynencie (6 770 m n.p.m.). Szukając transportu w góry, dotarliśmy tam do seniora Ossy. Gdy dowiedział się, że jesteśmy Polakami, zaprezentował nam garnitur zębów w szerokim uśmiechu i oznajmił: „Ależ ja jestem prezesem „CAWO”!
– A cóż to jest? – zapytałem. – Club Andino Wiktor Ostrowski!

Innym niby nieznaczącym, a jednak wspaniałym zdarzeniem była np. konstatacja faktu, że rok temu nasze namioty w Dolinie Colorado stanęły w pirkach (murkach mających chronić przed wiatrem) zbudowanych przez Polaków 70 lat temu! Tak! Dokładnie w tych samych, poukładanych ich rękami! Byliśmy tam jako drudzy Polacy po latach. Moi przyjaciele – Agnieszka, Jaszczur, Kasia, Marcin, Andrzej, Sławek, Wojtek, Piotr i Grześ – towarzyszyli mi w tych andyjskich podróżach i dodawali wiary.
Inspiracją mojego górskiego marzenia była zapomniana już trochę książka Wiktora Ostrowskiego Wyżej niż kondory. Przeczytana wielokrotnie, leżała sobie na półce, a gdy znów po nią sięgnąłem, pojawił się pomysł... A może tak ruszyć po ścieżkach duchowych „praojców”? Tak to się zaczęło. W dwu wędrówkach śladami pierwszej polskiej wyprawy andyjskiej nie zdobyliśmy jeszcze Mercedario i Ojos del Salado (6 893 m n.p.m.). Mamy je sobie darować? Nie, nie można. Wracam! Zwłaszcza że los znów się do mnie uśmiechnął – w postaci nagrody Traveler 2006. Zdobyliśmy „Bilet na przyszłość i dofinansowanie w wys. 10 tys. zł. W tej sytuacji klamka zapadła. Znów zebrania w pubie żeglarskim „Czwarta szklanka” (nie wiem dlaczego, ale najlepiej o górach rozmawia się nad morzem albo na jachcie) i w lutym rusza do Argentyny trzecia wyprawa śladami Polaków.
Andy uśmiechają się pogodą, kolorami i stadkiem guanako.

U STÓP CZWARTEGO SZCZYTU AMERYK
Mendoza jest już „moim” miastem! Czuję się tutaj jak w domu. Mamy mało czasu na ostatnie zakupy i uzupełnienie sprzętu. I pewnie dlatego przypadkowo nabywamy samo „ekologiczne” jedzenie – pozbawione tłuszczu, cukru, smaku. Cóż – jakoś wytrzymamy. Następnego dnia o 7.00 rano przyjeżdżają po nas jeepem poznani w zeszłym roku Anibal i Celeste. Po radosnych powitaniach ruszamy prosto pod Mercedario. Niesamowite, jak po roku świat zdążył się zmienić! – za przyczyną intensyfikacji prac w kopalni miedzi i złota i budowie nowej drogi do Laguna Blanca. Zdezorientowani szybkością zdarzeń po całodziennej męczącej jeędzie docieramy do serca gór, zrujnowanego białego domku (Casa Blanca) za jeziorem Laguna Blanca (odkrytym przez Polaków).
Rano zgodnie z umową przybywa Alejandro – mulnik, który pomagał nam podczas poprzednich wypraw. Radośnie ruszamy w góry. Rozpiera mnie szczęście z powrotu na „stare śmieci!” Drogę znam i pamiętam bardzo dobrze, ale cieszy mnie jej „odkrywanie” przez kolegów. Andy uśmiechają się do nas pogodą, kolorami i stadkami guanako, które z ciekawością i dystansem towarzyszą nam do Cuesta Blanca – bazy wyprawy z 1934 r. Pojawili się też inni „znajomi” – majestatyczne szybujące po niebie kondory. Pierwsze wyjście w góry i kolejne spotkanie z penitentami (smukłe, ostrosłupowe formy śnieżno-lodowe). Torujemy sobie ścieżkę wśród wyrośniętych mniszków. Jak zawsze zachwycają i denerwują, kiedy trzeba się przez nie przedzierać.


Obóz pierwszy staje w miejscu zwanym Pirca de Indios. Tam przed ponad 70 laty nasi dawni koledzy ze zdumieniem odkryli kamienne murki ustawione ludzką ręką. Murki te stoją do dziś. Może dlatego, że miejsce to cieszy się niedobrą sławą – wszyscy źle się tam czują. Czy to wpływ wysokości (choć to tylko 5 200 m), czy może obecności duchów nieznanych budowniczych? Nie wiem! Tak jak dwa lata temu, miejsce to opuszczam z ulgą. Szybko zaopatrujemy obóz drugi – u podstawy długiej grani Mercedario, na wysokości 5 800 m. Jeszcze tylko powrót do bazy, dzień „restowy” i już można „napadać” Vamos Arriba! Wyżej, coraz wyżej, a szczytu nie widać.
ZDOBYWANIE MERCEDARIO
W drodze do „dwójki” podejmujemy spontaniczną decyzję, aby wejść na leżącą trochę na uboczu górę Philar Grande, mającą 6 010 m. Po kilku godzinach wędrówki kolorową granią jesteśmy na rzadko odwiedzanym szczycie. Czujemy radość i wzruszenie, bo na pewno dotarliśmy tu jako drudzy Polacy po „praojcach”. Zgodnie z tradycją budujemy kopczyk z kamieni i rozpoznajemy topografię. Przyda się – w końcu jutro atakujemy Mercedario! Szybkie zejście lodowcem i już jesteśmy w żółtym namiociku, gdzie czeka Agnieszka. Tu stłoczeni spędzamy noc.
Czwarta rano; ciemno, zimno, wieje! Z pewnością za mocno. Jednak obawa, że może być jeszcze gorzej, dopinguje nas do wygramolenia się z namiotu. Nie wiemy jeszcze, że przenikliwy wiatr będzie prześladował nas przez cały dzień. Przed nami mozolna wędrówka przy świetle czołówek i wiatr, przed którym nie ma gdzie się ukryć. Niecierpliwe oczekiwanie świtu i złudna nadzieja, że jak wyjdzie słońce, będzie cieplej. Przy czarnych skałach zwanych El Diente dociera do nas upragniony, niemrawy brzask. Zakładamy raki i pniemy się dalej. Niestety, wciąż wieje. Wyżej, coraz wyżej, kolejne łatwe trawersy, a szczytu nie widać. Każde pokonane wzniesienie łudzi i obiecuje, że to już. W końcu śnieżna grań i coraz rozleglejsza panorama zwiastują bliskość wierzchołka. Wreszcie jest – skalisty i pusty. Wiatr na chwilę jakby się uspokoił. Tym razem czwarty szczyt Ameryk okazał się łaskawy. Chłonę wspaniałą panoramę na poznaną w zeszłym roku Dolinę Colorado. Ze wzruszeniem rozpoznaję szczegóły topografii.
W oddali piętrzy się „nasza” Ramada, 6 410 m (zdobyta w zeszłym roku), obok charakterystyczna sylwetka Alma Negra (Czarna Dusza), dalej La Mesa (Stół) i Pico Polacco! Zaraz pod stopami urywa się południowa ściana. Spełnienie, jesteśmy! Fotki i gratulacje – Agnieszka jest tu znów pierwszą Polką! Zejście dłuży się w nieskończoność, a wiatr ciągle nie chce odpuścić. W nocy wieje jeszcze bardziej, na dodatek zaczyna padać śnieg, jednak jestem już spokojny. Zdążyliśmy! Jutro jakoś zejdziemy, teraz tylko spać, spać, spać...
Tu barwy skał przeczą czasem zdrowemu rozsądkowi.
FIESTA PO MERCEDARIO
Zupełna pustka i wiatr, przed którym nie ma ucieczki.
DROGA NA OJOS DEL SALADO
I znów w drodze, jedziemy na północ do Catamarki i dalej, do Fiambali – małej sennej miejscowości, punktu wypadowego w argentyńską część Puna de Atacama. Rankiem pierwsze kroki kieruję do Jomsona Raynoso – jedynego człowieka w okolicy, który może zorganizować jeepa i muły na karawanę. Radość ponownego spotkania. Mimo mojego łamanego hiszpańskiego – pełne porozumienie. Już dziś możemy jechać dalej; trzeba tylko zrobić coś przy samochodzie, zameldować się na policji i kupić żarcie.
Ruszamy. Znów pędzimy jeepem przez bajecznie zmienne i kolorowe góry. Po 150 km docieramy do miejsca zwanego szumnie Casadero Grande (Wielkie Łowisko), które jest tylko połacią zielonych łąk w otoczeniu miedzianych, pustynnych gór. Jomson idzie szukać jedynego gospodarza w tej okolicy, żeby dogadać z nim wynajęcie mułów. Po godzinie pojawia się z sympatycznym osobnikiem o imieniu Fabio. Przynoszą także ogromne kawały suszonej wołowiny i pstrągi. Nasz nowy amigo mówi, że z karawaną możemy ruszyć dopiero jutro. Najpierw musi bowiem odszukać i wyłapać zwierzęta.
Następnego dnia, mocno po południu, zauważamy obłoczki kurzu na horyzoncie. Wreszcie są – Fabio, jego koń, muł, oślica i dwa nieludzko wychudzone, lecz bardzo przyjacielskie psy Chicho i Bobi. Koń ma na imię Koń, muł zwie się Mułem, a krnąbrna ośliczka to po prostu Oślica. Do końca pobytu nie zdołamy przekonać Fabia, że reszta jego menażerii też zasługuje na imiona. Troczymy ładunki wśród śmiechu i żartów. Nagle niespodzianka – okazuje się, że... gauczo nie zna drogi! Idzie tędy pierwszy raz w życiu. Jest wyraźnie zestresowany, niemniej pełny entuzjazmu. Na szczęście i nieszczęście ja pamiętam tę drogę z zeszłego roku. Na nieszczęście, bo jako jedyny zdaję sobie sprawę, jak dużo mamy do przejścia.


Reklama

Kolejne trzy dni wędrówki przez góry Atacamy. Konsekwentnie oddalamy się od cywilizacji. Zupełna pustka i wiatr, przed którym nie ma ucieczki. Czasami tylko na brunatnych zboczach pojawiają się złocące się w słońcu stada wikuni. Kolejne etapy i biwaki Aqua Caliente, Agua del Vicuna. Dopiero trzeciego dnia dostrzegamy nasz cel – Ojos. Po przejściu przełęczy zakładamy bazę pod lodowcem w miejscu zwanym Arenal. Następnego dnia przepakowujemy plecaki i ruszamy dalej przez kolejne wzniesienia, zbliżając się do naszej góry. Na wysokości 5 800 m wykopujemy platformę na ostatni obóz – konstrukcję z kamieni i piachu. Jest kosmicznie pusto, a świat wokół wydaje się młody, jakby niedawno się narodził!
I znów nocne wyjście, mozolne zdobywanie wysokości. Wulkaniczne skały o przedziwnych kształtach przypominają, że Ojos jest wygasłym wulkanem – najwyższym na świecie! Mijamy pasożytnicze wulkany Ojos. Jest naprawdę wysoko, niebawem musi być szczyt... To już koniec? Radość, ulga, spełnienie – wszystko razem. Jesteśmy na Ojos del Salado, drugim szczycie obu Ameryk! 70 lat po „praojcach” – równo, w tym samym dniu. Marzenia się spełniają!
Zejście w zadymce śnieżnej przypomina nasze Tatry. Wracamy już przez pustynię z wielkimi worami na plecach. Odkrywamy te góry od nowa… Przygodo, trwaj!
POLSKIE ZDOBYWANIE ANDÓW
Pierwsza polska wyprawa w Andy – w masyw Cordillera de la Ramada – odbyła się w latach 1933– –1934 i zapoczątkowała ekspansję polskiego alpinizmu poza Tatry. Jej członkowie: Stefan Daszyński, Jan Dorawski (lekarz) Adam Karpiński, Konstanty Narkiewicz-Jodko (kierownik), Stefan Osiecki (filmowiec) i Wiktor Ostrowski dokonali pierwszych wejść na 5 sześciotysięczników (w tym Mercedario) oraz 3 pięciotysięczniki. Odkryto i pokonano nową drogę na Aconcaguę, nazywaną dziś Ruta de los Polacos – Drogą Polaków – wschodnim lodowcem, który dziś nosi dumną dla nas nazwę Lodowca Polaków. Osiągnięto też ówczesny polski rekord wysokości górskiej, podwyższony po pięciu latach w Himalajach (atak na liczący 7 434 m Nanda Devi East kierowany przez Adama Karpińskiego). Wyprawa miała również wybitne osiągnięcia naturygeograficzno-poznawczej. Ustalono zasięg i podział nie zbadanej przedtem grupy górskiej Cordillera de la Ramada, odkryto nieznane szczyty (m.in. Cerro N – nazwany dziś na część wyprawy Pico Polacco). Również dwa piękne lodowce w rejonie Mercedario nazwano w 1968 r. „polskimi”: Glaciar Karpiński i Glaciar Ostrowski! Sukcesy pierwszej wyprawy andyjskiej kontynuowała druga, z 1937 r. – m.in. zdobyto drugi szczyt Ameryki Południowej – Ojos del Salado (6 893 m) – i osiem innych sześciotysięczników oraz skartowano nieznane tereny w rejonie Puna de Atacama.
UCZESTNICY WYPRAWY
WOJCIECH LEWANDOWSKI
Geograf, pracownik naukowy UW, uczestnik wielu ekspedycji alpinistycznych i naukowych.
AGNIESZKA ADAMOWSKA
Objechała Australię, Amerykę Pn. i Azję. Wspinała się w Alpach, G. Skalistych, Andach.
GRZEGORZ KUDYBA
Uczestnik wypraw wspinaczkowych w góry Ameryki Południowej i Afryki.
PIOTR BUCKI
Alpinista i podróżnik. Instruktor wspinaczki sportowej AWF, wspinał się w Alpach, Tien-szan, Himalajach.
WOJCIECH MARZEC
Alpinista, uczestnik wypraw w góry Azji (Pamir, Sajan Wschodni, Ałtaj), na Kaukaz i w Andy.
JAK POWSTAJĄ PENITENTY
Oryginalne, smukłe, ostrosłupowe formy śnieżno-lodowe występujące najczęściej na lodowcach gór wysokich strefy zwrotnikowej i gorącej (Andy, Hindukusz, Pamir, niektóre zakątki Himalajów, Kilimandżaro) powstają w wyniku selektywnej ablacji (proces topnienia lodowców) powierzchni lodowca. Tworzą charakterystyczne szeregi form ustawionych ze wschodu na zachód. Poszczególne turniczki są najczęściej nachylone do powierzchni terenu pod kątem 70-80°, co ma związek z szerokością geograficzną masywu górskiego (kąt padania promieni górującego słońca). Ich wysokość waha się najczęściej od 0,5 do 2 m, choć zdarzają się też formy kilkumetrowe. Penitenty są zwykle formami sezonowymi, tworząc się od wiosny do zimowych śniegów. W Andach, gdzie panują ekstremalne warunki, spotykane są formy wieloletnie. Ich nazwa wywodzi się z języka hiszpańskiego; penitentes – pokutnicy lub nives penitentes – śniegi pokutujące, bowiem do złudzenia przypominają kształtem niekończące się szeregi zakapturzonych mnichów (pokutników).

Reklama
Reklama
Reklama