"Okazałam się straszną prostaczką". Uważaj na ten zwyczaj na Bliskim Wschodzie, bo możesz zostać "taarof"
Najgorzej, jak nie wiadomo, czy ktoś nas tak z dobrego serca i ciekawości oprowadza i karmi, czy jednak dla zarobku.
How much? – pytam taksówkarza i wyciągam portfel wypchany rialami. To mój trzeci dzień w Iranie. Jeszcze nawet nie zdążyłam się dobrze zorientować, jaka jest różnica między rialami, jak oficjalnie nazywa się irańska waluta, a tomanami, w których wszyscy wszystko liczą, ale odliczam równowartość kilku dolarów i usiłuję wcisnąć pomięte banknoty kierowcy. Ten uparcie odmawia. Nawet nie patrząc na pieniądze, powtarza:
– You are my guest. Jesteś moim gościem.
Jak gość, to gość, pomyślałam sobie w końcu i z uśmiechem, nie płacąc oczywiście, wysiadłam z taksówki. Podobne historie zdarzyły mi się jeszcze kilka razy w czasie mojego pierwszego, dwutygodniowego pobytu w tym kraju. A to w sklepie ktoś nie chciał ode mnie zapłaty, a to na bazarze handlarz mnie przekonywał, że owoce oddaje mi jako prezent. W końcu tak się rozbestwiłam, że jak ktoś ode mnie przyjmował pieniądze, uważałam go za nieuprzejmego gbura.
– No bo jak to!? Przecież w Iranie tak kochają turystów, że tam za nic nie trzeba płacić. Dla ludzi tak wielką atrakcją jest sam kontakt ze mną, że chętnie mnie za darmo wożą, karmią i zaopatrują we wszystko, czego mi trzeba – myślałam naiwnie.
Irański savoir-vivre
Strasznie było mi głupio, kiedy, już po wyjeździe, dowiedziałam się, że to ja, godząc się nie płacić, okazałam się straszną prostaczką. Nie znałam bowiem taarofu.
W dużym skrócie taarof można określić jako irański savoir-vivre. Od naszego różni się tym, że przyjmuje znacznie bardziej wybujałe formy. Korzysta z przerysowań, o których wszak wszyscy kulturalni Irańczycy – w przeciwieństwie do prostackich turystów – wiedzą, że są tylko elementem gry towarzyskiej.
Bardzo zabawne wyjaśnienie, czym jest taarof, znajduje się w książce Ajatollah śmie wątpić napisanej przez Hoomana Majda, irańskiego dziennikarza od lat mieszkającego w Stanach. Majd opisał, jak po pewnym dyplomatycznym przyjęciu u irańskiego ambasadora cała zastawa trafiła do żony jednego z jego zachodnich partnerów. Oczywiście żadna szanująca się Iranka takiego prezentu by nie przyjęła – wiedząc, że propozycja obdarowania to tylko taarof i że trzeba ją uprzejmie, acz stanowczo zbijać, najlepiej samemu ofiarowując swemu rozmówcy w zamian góry złota.
To właśnie taarof każe Irańczykom na co dzień stosować kilkanaście słów na zwykłe dziękuję, i to w jednej wypowiedzi. To przez taarof wytrwale odmawiają poczęstunku, nawet zwykłej szklanki herbaty, zanim dadzą się zaprosić. To taarof powoduje, że dzwoniąc do informacji kolejowej czy innego urzędu, najpierw wymieniają z urzędnikiem tradycyjne uprzejmości, które mogą się posunąć nawet do pytań o zdrowie członków rodziny, których na oczy nie widzieli. To także taarof każe taksówkarzom i sklepikarzom wymawiać się od przyjęcia zapłaty. Zakłada jednak wzajemność, która każe klientom płacić mimo tych odmów.
Teraz już w Iranie jest więcej turystów i co bardziej praktyczni Irańczycy nie bawią się w taarof z cudzoziemcami, wiedząc, jak niegodni to partnerzy w tej grze etykiety, pozorów i wzajemnych umizgów. Jednak gdyby wam się zdarzyło paść ofiarą taarofu, pamiętajcie, żeby nalegać i płacić. Ludzie są sklepikarzami, restauratorami i kierowcami nie dlatego, że im się nudzi, tylko dlatego, że tak zarabiają na życie.
Znacznie trudniej jest w sytuacjach prywatnych. Najgorzej, gdy nie wiadomo, czy ktoś nas tak z dobrego serca lub z ciekawości zaprasza, oprowadza i karmi, czy jednak dla zarobku. Oczywiście każdy lubi myśleć o sobie, że jest tak niezwykły, że inni tylko marzą, by spędzić w jego towarzystwie choć kilka chwil. Jednak bogate doświadczenie podpowiada mi, że nie zawsze tak jest. A raczej: najczęściej tak nie jest.
Dlatego zawsze lepiej jest od razu ustalić, ile pieniędzy i za co konkretnie. Jeśli ktoś tych pieniędzy naprawdę nie chce, to ich po prostu nie przyjmie (Na szczęście nie wszędzie panuje taarof). Często w takich sytuacjach myślimy: a co, jak się nasz dobroczyńca obrazi, jak poczuje, że jego przyjaźń i bezinteresowną życzliwość chcemy przeliczać na pieniądze?
Wtedy zawsze można spróbować sprawę wyjaśnić. Przecież, skoro my rozumiemy, że są różnice kulturowe, to rozumieją to także inni. Zakładać, że ludzie spotykani za granicą nie są tak mądrzy jak my, i traktować ich przez to protekcjonalnie, jest głupotą i złem.
Odwdzięczajmy się
Jak ktoś nas gościł u siebie pod dachem, karmił po królewsku i nie chciał za to pieniędzy, może przyjmie choć zaproszenie do restauracji na mieście w ostatni wieczór? A może potrzebuje wizy do strefy Schengen? Albo chociaż kupmy mu jakiś upominek. Praktyczny, który zastąpi coś, co nie działa, albo czego brakuje. Lub wręcz przeciwnie, luksusowy i zbytkowny, na który sam by sobie nie pozwolił.
W ramach odwdzięczenia można też skorzystać z usług, którymi nasz dobroczyńca zarabia na życie. Moi przyjaciele byli dawno temu w Syrii. Jeździli stopem. Raz zatrzymał się kierowca odwożący samochód z wypożyczalni w Aleppo na lotnisko w Damaszku. Nie wziął od nich ani grosza za kurs – autostop to autostop. Żeby mu jakoś wynagrodzić bezinteresowność, zamówili go, już jako zwykłą taksówkę, z damaskiego lotniska do centrum miasta.
Inni kupowali ręcznie robione skarpetki od mam swoich gospodarzy albo pomagali studiującym w Polsce dzieciom. Japoński rewers tych wszystkich historii też jest ważny. Jeśli to my zrobiliśmy komuś przysługę, nie zostawiajmy go swoim dłużnikiem. Nie oszałamiajmy innych swoją hojnością, nie dawajmy prezentów stawiających w głupiej sytuacji, bo nigdy nie będą mogły być zrównoważone równie cennym darem.
No i rozmawiajmy. Lepiej otwarcie zapytać, niż narażać się na nieporozumienia. Bo jak nie wiadomo, o co chodzi, to najczęściej chodzi o pieniądze.
1 z 1
shutterstock_83130154
fot. Shutterstock