Reklama

Zaczytując się w dzieciństwie książkami Arkadego Fiedlera, zawsze odczuwałem pewien niedosyt obrazów.
Plastyczne opisy, bogactwo spostrzeżeń autora i różnorodność miejsc, które odwiedził, mocno przemawiały do mojej wyobraźni, ale ponieważ wychowałem się na telewizji i komiksach, najbardziej lubiłem zdjęcia zamieszczane w jego książkach – niestety, nieliczne. Niewyraźne, szaro-czarne, ledwo czytelne.
Jednego z największych polskich podróżników nie kojarzymy raczej ze zdjęciami. W jego książkach owszem, pojawiały się fotografie, tyle że mimo usilnych starań poligrafów przypominały najczęściej wielkie szare kleksy. O tym zaś, co się na nich znajduje, więcej mówił podpis niż ledwo widoczny obrazek. W czasach, kiedy Fiedler był moim ulubionym autorem, fotografia traktowana była jako zło konieczne. Książki podróżnicze oczywiście ilustrowano, ale ówczesne możliwości technologiczne skłaniały wydawców do ograniczania liczby zdjęć. Bo to, co wyszło w druku, zniechęcało raczej do poznawania opisywanych zakątków świata, niż uzupełniało informacje o tych miejscach.
Cierpieli na tym czytelnicy, bo nie widzieli, o czym tak naprawdę czytali, cierpieli też autorzy, którzy wykonywali setki, a nawet tysiące zdjęć, i nikt ich trudu nie mógł zobaczyć. Jednym z takich autorów był właśnie Arkady Fiedler – w młodości kształcony w rzemiośle fotograficznym, podczas swoich wojaży nie rozstawał się ze średnioformatowym Rolleiflexem.
O tym, że Arkady Fiedler fotografii poświęcał dużo czasu i że była jego prawdziwą pasją, dowiedziałem się całkiem przypadkowo, kiedy pewnego dnia odwiedził mnie Wojciech Cejrowski z propozycją opracowania graficznego wznowionych dzieł Fiedlera. Na zachętę pokazał mi wypełnione negatywami pudełko po butach. Negatywy były pocięte na poszczególne klatki i zawinięte w bibułkę z rzetelnym opisem, co się na nich znajduje. Do tego dołączony został zeszyt z wklejonymi stykówkami i odręcznymi notatkami autora o aktualnym stanie negatywów. Trzeba przyznać – było to urocze. Na okładce zeszytu wykaligrafowano napis „Madagaskar 1937”. Z opisów wynikało, że właśnie oglądam zdjęcia sprzed 70 lat i że większość z nich nigdy nie była publikowana. Prawdziwy rarytas.
Nie zastanawiając się długo, zabrałem się do pracy. Nie ukrywam, że trochę blefowałem, bo zupełnie nie miałem pojęcia, co powinienem zrobić, żeby z tych negatywów uzyskać dobre zdjęcia. Wykonanie odbitek odpadało. Ciemnia jest dziś raczej zapomnianym pomieszczeniem. Jedyne, co zostało, to bezpośrednie wskanowanie negatywów. Korzytając z dobrodziejstw nowoczesnych technik, przetworzyłem klisze na pliki cyfrowe, po czym zacząłem je oglądać na monitorze komputera. Co ciekawe – dopiero cyfrowy zapis pozwolił wydobyć z historycznego materiału fotograficznego pełnię informacji „uwięzioną” dotychczas
w emulsji. Do porównania miałem kilka odbitek zrobionych na potrzeby różnych wydań. Wyglądały na wykonane rzetelnie, niemniej w porównaniu z obrazem cyfrowym wypadały blado. Dokładna analiza zdjęć ujawniła dodatkowo tysiące mikroskopijnych skaz i najzwyklejszego, wprasowanego w klisze kurzu. Dziesiątki lat na strychu zrobiły swoje. Każde zdjęcie trzeba było „elektronicznie odkurzyć”, czyli wykonać wręcz benedyktyńską pracę.
Po restauracji materiałów pojawił się kolejny problem, tym razem natury estetycznej. Jak powinny wyglądać te zdjęcia? Technika fotograficzna daje nieograniczone możliwości. Z jednego, tego samego negatywu można uzyskać albo efekt amatorskiej fotografii pamiątkowej, albo wybitne dzieło fotograficzne. Wszystko zależy od tego, co chce pokazać fotograf, jakimi dysponuje możliwościami technicznymi i jaki typ wrażliwości reprezentuje. Niestety, autor zdjęć nie mógł mi pomóc. Musiałem sam podjąć decyzję. Z niechęci do „sepiowania”, co jest najczęściej stosowanym zabiegiem w przypadku fotografii historycznej, zdecydowałem się przygotować zdjęcia z Madagaskaru tak, jakby były zrobione nie 70 lat temu, ale obecnie, tyle że na materiale czarno-białym. Pomogły mi w tym same zdjęcia, doskonale naświetlone i wykonane przez człowieka o bardzo współczesnym spojrzeniu. Co ciekawe, właśnie te „nowoczesne” zdjęcia nigdy nie zostały opublikowane, nie spełniały bowiem norm estetycznych swoich czasów. Dziś – odświeżone – pokazują nam niezwykły koloryt Madagaskaru. Oglądając ten fotoreportaż, można odnieść wrażenie, jakby Malgasze, którzy tańczą, uśmiechają się, dumnie patrzą w obiektyw, wcale nie należeli do napisanej ponad pół wieku temu historii. I wielka w tym zasługa Fiedlera, nie tylko podróżnika, pisarza, przyrodnika, ale również wybitnego fotografa.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama