Reklama
Maluch daje radę

Na widok malucha strażnik oniemiał z wrażenia. Nie ma mowy, powtarza, takie coś nie poradzi sobie na stromych podjazdach. Mogą wjeżdżać tylko samochody z napędem na cztery koła. Ale ja jestem bardziej zdeterminowany niż on uparty. Bardzo chcę zobaczyć Kanion Szaryński, często porównywany do Wielkiego Kanionu Kolorado, tylko mniejszy i leżący w Kazachstanie. Dlatego tak długo przekonuję strażnika, że w końcu ten poddaje się i mnie puszcza. Jako ostatecznego argumentu używam Afryki. Zielona Bestia przejechała całą Afrykę, a tu nie da rady?

Reklama

Siadam za kierownicą i zaczynam zjeżdżać do kanionu. Już po pierwszych paru metrach wiem, że facet miał rację. Samochód zsuwa się po drodze, mimo że hamulce wchodzą w podłogę. Na dole zamiast podziwiać wspaniałe piaskowcowe formacje, zastanawiam się, jak go teraz stąd wydostać. Wzięcie na hol nie wchodzi w grę, za stromo. Decyzja? Z innymi mężczyznami wyciągamy go ręcznie, na lince. Już na górze wpada mi do głowy pewien pomysł. Podjeżdżam do posterunku strażnika. — Widziałeś, dałem radę! – rzucam do niego, a ten robi wielkie oczy. Tak oto rodzą się legendy. Kto wie, czy nie będzie opowiadał o fiacie 126p, który pokonał Kanion Szaryński.

Zanim wyjechałem z Polski, wszyscy straszyli mnie milicją, policją, celnikami. Że na Wschodzie wciaż żywa jest mentalność postsowiecka, więc muszę się przygotować na różne dodatkowe opłaty i bakszysze. O finansach miałem akurat spore pojęcie. W końcu dwa lata wcześniej przejechałem tym autem Afrykę i wiem, z czym się wiąże przekraczanie granic. Liczyłem też, że tu także zadziała „efekt malucha”. Przecież gdziekolwiek się nie pojawił, wzbudzał sympatię i zainteresowanie.

No to w drogę

Początek czerwca 2016 r. Wsiadam do samochodu. Ekipa filmowa lokuje się we fiacie freemoncie. Słowacja, Węgry, Serbia i Bułgaria idą gładko. Dopiero na granicy bułgarsko-tureckiej pojawiają się pewne problemy. Na tylnej kanapie wiozę dwie wielkie skrzynie pełne nakrętek, łożysk i wszystkiego, co tylko może się przydać, żeby być samowystarczalnym. Ten duży zapas części zamiennych nie podoba się celnikowi. Twierdzi, że na pewno wziąłem je na handel. Pytam srogiego funkcjonariusza, czy kiedykolwiek widział w Turcji fiata 126p. Zaprzecza. Komu więc miałbym te części sprzedawać...

Maluch za cieśniną Bosfor to już egzotyka. Ludzie zaczepiają mnie w drodze i na stacjach benzynowych, chcą rozmawiać, dowiedzieć się, skąd jestem. A kiedy wysiadam, jest jeszcze zabawniej, bo z małego auta wyłania się nagle prawie dwumetrowy facet. Jakby nie mógł sobie sprawić większego samochodu...

Na dłuższy postój pozwalam sobie tylko na górze Nemrud (2134 m) we wschodniej Turcji, gdzie na szczycie znajduje się starożytny kurhan. Na zbudowanych tam tarasach stoją monumentalne posągi, których kamienne głowy leżą na ziemi, prawdopodobnie strącone przez trzęsienie ziemi.

W stepie szerokim

Na granicy gruzińsko-azerbejdżańskiej sam generał służb celnych ogląda fiata i wita się ze mną. Ale i tak do Azerbejdżanu nie mogę wjechać na dłużej niż trzy dni, bo auto nie spełnia normy spalin Euro4. Na szczęście benzyny wystarcza, żeby dojechać do Baku, gdzie koczujemy przez dwa dni, oczekując na prom do Aktau, największego portu w Kazachstanie.

Na kazachstańskiej ziemi wreszcie mocniej wciskam gaz. Z prędkością 75 km na godzinę wjeżdżam w step. Przede mną otwiera się niewyobrażalna przestrzeń. Niestety step, owszem, jest fascynujący, ale tylko przez dwa dni. Później nie wiem, co ze sobą zrobić. Bywa, że nie widzę żadnego punktu odniesienia. Po prostu pusta zielona przestrzeń ciągnąca się po horyzont. Dziennie pokonuję ok. 500 km, a w samochodzie spędzam nawet 12 godz. Przy moim wzroście to wyczyn roku. Na szczęście mam dobrze wyprofilowany fotel
– lekcja, którą odrobiłem po podróży przez Afrykę.

Myślę tylko o tym, żeby zobaczyć już Aralsk. Miasto przed laty leżało nad brzegiem morza, było portem rybackim i zaopatrywało w ryby cały region. Flota jest tam do dziś, tyle że zabrakło wody. W mieście załatwiam najpilniejsze sprawy i ruszam w stronę Morza Aralskiego. Jadę po jego dnie, koła malucha wzbudzają tumany szarego pyłu. Mijam rdzewiejące wraki, które powoli rozbierane są na złom. Ostateczny dowód, że kiedyś było tu morze.

Czas goni

Władywostok wciąż bardzo odległy. Pędzimy dalej. Znów jazda wypełnia większość dnia, z nielicznymi postojami w przydrożnych knajpkach. A tam, na zmianę, jak nie baranina, to konina. Azjatyckie menu jest bardzo monotonne. Dlatego często gotujemy sami, dla zmiany smaku i oszczędności. W rolę kucharza wciela się fotograf Albert Wójtowicz. Śpimy na dziko, w namiotach. Czasami tylko pytam o zgodę miejscowych.

Na oparach benzyny

Przede mną najpiękniejszy odcinek wyprawy: Trakt Pamirski. Łączy on kirgiskie miasto Osz z Duszanbe, stolicą Tadżykistanu. Przez kilkaset kilometrów jadę przez góry i przekraczam wysokie przełęcze, w tym Okbajtal (4655 m n.p.m.), najwyższy punkt na trasie. Pamir przemierza też wielu motocyklistów z Polski. Od nich często dowiaduję się, na której stacji mogę zatankować. Bo szybko przekonuję się, że to, że stacja istnieje, nie znaczy, że jest na niej paliwo. Pojemność baku w maluchu to raptem 20 l. Wiozę więc dodatkowe 20 l w kanistrze na dachu i 5 l w bagażniku. Ale i tak nie unikam nerwówki, kiedy na przykład na oparach dojeżdżam do Murgabu, pierwszej za przełęczą Okbajtal dużej miejscowości. Niedługo poźniej słyszę dziwny dźwięk, który każe mi wysiąść z samochodu. Okazuje się, że kamień uszkodził obejmę trzymającą skrzynię biegów. Dobrze, że z pomocą przychodzą miejscowi. Już wcześniej przekonałem się, że zawsze mogę na nich liczyć.

Koniec bliski

Na granicy szef celników stwierdził, że fiat nie poradzi sobie na mongolskich bezdrożach. Uważa, że zepsuje się i porzucę go w stepie. Nie słucha tłumaczeń. Przekonuje go dopiero „kaucja”. Zawieramy układ: jeśli auto dojedzie do granicy z Rosją, pieniądze zostaną mi zwrócone. Nie mam wyjścia, organizuję gotówkę.

W Ułan Bator dociera do mnie, że muszę zmienić trasę. Nie mogę jechać na wschód, bo wówczas przekraczałbym granicę na bardzo małym przejściu granicznym, gdzie nie będę w stanie (z braku pieniędzy) odebrać kaucji. Ruszam więc na północ. Asfaltu brak, wyboje, tarka, kurz, ale na osłodę góry w tle. Szybko przestaję liczyć brody, nad którymi nie ma mostów. Całe szczęście, że maluch się w nich nie topi.

Na granicy jakoś nikt się nie spieszy ze zwrotem kaucji. Formalności trwają trzy dni, zanim wreszcie oddają mi kasę. Ostatnie 3 tys. km biegnie przez tajgę. Meta coraz bliżej. Dopiero teraz czuję zmęczenie po trzech miesiącach spędzonych w samochodzie.

Choć przed wyjazdem najbardziej straszono mnie Rosją, bez żadnych problemów dojeżdżam do Władywostoku. Przekraczam most prowadzący na Wyspę Rosyjską, najdalszy punkt wyprawy. Ku memu zaskoczeniu tam zatrzymuje mnie policjant. Okazuje się, że na wyspie przebywa Władimir Putin, bo otwiera jakieś forum gospodarcze. A ja tu się pcham maluchem. Przecież to wstyd.

Reklama

Wysłuchała i spisała Barbara Żukowska

Reklama
Reklama
Reklama