Reklama

Otóż kilka lat temu z moją ówczesną narzeczoną staraliśmy się o dziecko. Bezskutecznie. Wyczekiwany bachorek nie nadchodził. Udaliśmy się więc do specjalistów. Ja niby byłem poza podejrzeniem, bo spłodziłem już wcześniej córkę. Ale i mnie skierowano na badania, które miały pokazać, czy moje plemniki wzorem swego właściciela nie popadły w filozoficzną zadumę.

Reklama

Taka scena jest właściwie w każdym serialu komediowym. Facet idzie nieco skrępowany i dostaje plastikowy pojemnik oraz plik gazetek. Kiedy mnie się to przydarzyło, to o dziwo nie ja byłem nieswój.

Może chce pan przełożyć badanie – niepewnie zapytała recepcjonistka, jakby wystraszona.

E, nie, dlaczego – odparłem dziarsko.

Bo…, bo dzisiaj jest 23 grudnia i naprzeciwko pana pokoiku mamy spotkanie świąteczne – wydukała speszona.

Nie zrobiło to na mnie wrażenia, sięgnąłem po swój pojemniczek i udałem się we wskazane miejsce. Tam zlustrowałem kolekcję wiadomych kaset VHS, załadowałem jedną do magnetowidu (gdzież się one podziały, nieszczęsne?) i w tym momencie… za ścianą gruchnęła kolęda.

W zaistniałej sytuacji faktycznie niełatwo było mi się skoncentrować. Ale jakoś się udało, choć gwiazdkowe przemówienie szefa kliniki niezbyt mi pomogło. Koniec końców okazało się, że ze mną wszystko w porządku. Z moją narzeczoną również (acz jej badania były znacznie mniej przyjemne i nie tak zabawne jak moje, taka to już sprawiedliwość płciowa). A w tych sprawach, kiedy wszystko jest w porządku, to właśnie nie jest w porządku, bo zupełnie nie wiadomo, co robić.

Chwilowo nie robiliśmy nic, aż pewnego dnia zobaczyłem w gazecie, że mój znajomy ma zostać ambasadorem w Singapurze.

Ty wiesz co? – zagaiłem elegancko do kobiety mojego życia z kanapy. – To może go odwiedzimy i on nam tam da ślub? – nie były to może najbardziej romantyczne oświadczyny w historii, ale zostały przyjęte.

Koniec końców ślubu udzielał nam konsul Bartczak – nieco stremowany, jak ta pani z recepcji kliniki leczenia bezpłodności, ale bardzo miły. Świadkami byli pracownicy ambasady. Też bardzo mili.

Potem poszliśmy objeść się krewetek, a w muzułmańskiej dzielnicy odwiedziliśmy antykwariat, w którym żona kupiła malachitowy wisior. Sprzedawczyni przysięgała, że przyniesie jej (żonie, nie sprzedawczyni) szczęście. Następnego dnia mieliśmy wracać do Polski.

Był to końcowy akcent naszej podróży po Azji, która rozpoczęła się bardzo pechowo. Miała bowiem jechać z nami moja córka, ale tuż przed wyjazdem się rozchorowała. Nie zobaczyła więc orangutanów na Borneo, a kiedy ja je zobaczyłem, byłem smutny, że jej z nami nie ma. Ale… Ale gdyby była, to nie zaciągnąłbym mojej świeżo poślubionej żony do łóżka (co prawda i bez nastolatki pod bokiem było trudno, tak to jest z żonami).

I właśnie w noc poślubną, zupełnie jak w średniowieczu albo przynajmniej w czasach królowej Wiktorii, zmajstrowaliśmy naszego syna. Wystarczyło się pobrać. To był 30 stycznia 2009 r. A dokładnie dziewięć miesięcy później, co do dnia, a z grubsza nawet co do godziny, Tymon Zalewski przyszedł na świat. I gdy piszę te słowa w Mirissie na Sri Lance, to pochrapuje na łóżku obok. Acz skutecznie zagłusza go śpiąca między nami moja żona, a jego mama.

Reklama

Igor Zalewski

Reklama
Reklama
Reklama