Reklama

We wrześniu 2014 roku zielony Polski Fiat 126p wyruszył na podbój Afryki. Podróż trwała 3,5 miesięcy, podczas których ta dzielna maszyna, zwana "Zieloną Bestią" wraz z kierowcą Arkadym Pawłem Fiedlerem odwiedziła 11 krajów i pokonała 16 194 kilometry. Wnuk pisarza i podróżnika Arkadego Fiedlera po 11 latach rzucił karierę korporacyjną, aby odkrywać świat i kultywować tradycje podróżnicze Fiedlerów. Poznajcie tę historię!

Reklama

Zobacz galerię zdjęć >>>

Dwa auta na jedną osobę? Nie ma mowy! Egipscy urzędnicy są nieubłagani. Wyprawowe samochody: maluch i toyota, dopłynęły wprawdzie w kontenerach do portu Damietta, ale celnikom nie podoba się, że ma je odebrać jeden człowiek. Jest 3 września 2014 r. Czteroosobowa ekipa wyprawy PoDrodze Afryka utknęła na starcie – a przed nią kilkanaście tysięcy kilometrów do Przylądka Dobrej Nadziei w RPA.

Dwa tygodnie później znajduje się rozwiązanie. Arkady Fiedler musi scedować jeden samochód na innego członka ekipy i potwierdzić to oficjalnym pismem. Kiedy szczęśliwy finał wydaje się bliski, pojawia się nowy problem. Urzędnicy znajdują drona, który ma posłużyć do filmowania z góry malucha mknącego po afrykańskich drogach. – Zostaliśmy uznani za szpiegów. Nie było rady, dron musiał zostać, jeśli chcieliśmy w ogóle wyjechać z portu – wspomina Fiedler.

Tak naprawdę istnieje jeszcze jedna przeszkoda. Maluch jest zepsuty. Odmówił posłuszeństwa jeszcze w Gdyni i do kontenera trzeba go było zaholować. Z nierozpoznaną usterką popłynął do Afryki. Teraz przychodzi chwila prawdy. Kanał do napraw udaje się znaleźć na którejś stacji benzynowej. Na szczęście to tylko sprzęgło. Następnego ranka maluch z Fiedlerem za kierownicą pędzi już przez pustynię. Za nim toyota z załogą fotograficzno-filmowo-techniczną: Kubą Dąbrowskim, Krzysztofem Winterem i Albertem Wójtowiczem.

W ciągu dwóch dni pokonują ponad 1100 km. Mijane po drodze piramidy fotografują zza płotu. Gdyby nie Nubijczyk Mohamed, który ich gości, w czasie gdy czekają w Assuanie na sudańską wizę, Egipt byłby przekreślony w ich oczach. Załatwianie spraw w tym biurokratycznym kraju pożarło prawie połowę budżetu i mnóstwo czasu, który będą nadrabiać aż do Ugandy. Ale z drugiej strony wyczerpało też chyba limit niepowodzeń.

Wnuk sławnego polskiego podróżnika i pisarza zawsze chciał pojechać do Afryki. Zresztą był tam wcześniej dwukrotnie, w Namibii i Botswanie. Magią tego kontynentu przesiąknął zapewne jeszcze jako dziecko, kiedy razem z rodzeństwem bawił się w Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie pod Poznaniem. Miejsce to, pełne eksponatów z Afryki, było placem zabaw, a dziadek zawsze patrzył na nich z fotografii. Nawet kiedy zmarł w1985 r., nadal był obecny.

Dlaczego wnuk zdecydował się podróżować przez Afrykę samochodem? Przede wszystkim bardzo lubi prowadzić. Auto daje wolność, wszędzie można się dostać, a w niektórych krajach, np. Namibii, właściwie nie sposób przemieszczać się inaczej. A dlaczego fiat 126p?

W 2009 r. Fiedler przejechał maluchem wzdłuż granic Polski. Dobrze wtedy poznał zalety tego autka. Nie da się nim rozwinąć dużej prędkości, z braku klimatyzacji otwiera się okna, trzeba się często zatrzymywać dla rozprostowania kości.

Jeśli chodzi o wrażenia z jazdy, maluchowi bliżej jest do motocykla niż do samochodu – wyjaśnia Fiedler. – Maluch przełamywał bariery w Polsce i tak samo było w Afryce. Tylko że Afrykanie czasem mieli wątpliwości, co to właściwie za pojazd. Pytali, czy to w ogóle samochód – śmieje się podróżnik.

Barwa afrykańskiej ziemi

Piramidy tzw. czarnych faraonów w starożytnym mieście Meroe w Sudanie są jednym z przerywników w dość monotonnym rytmie wyprawy. Każdego dnia planują, ile kilometrów przejadą, przy czym godzinę przed zapadnięciem zmroku starają się mieć rozbity obóz. Skromny budżet nie pozwala na szaleństwa. Śpią głównie pod namiotami, sami gotują. Fotograf Albert Wójtowicz okazuje się znakomitym kucharzem.

Kolejną przerwę robią w Etiopii. Z dwóch planowanych miejsc – doliny Omo i Pustyni Danakilskiej – mogą z braku czasu zobaczyć tylko jedno. Do doliny wjeżdżają w momencie, gdy akurat jest tam podłączana elektryczność. Widzą to miejsce w ostatniej chwili, zanim życie jej dotychczasowych mieszkańców przewróci się do góry nogami.

O tym, że Afryka szybko się zmienia, przekonują się także w Kenii. – Bardzo obawiałem się drogi między Moyale a Mersabit – wspomina Fiedler. Obie miejscowości dzieli około 300 km, przy czym po deszczu trasa staje się nieprzejezdna. Już na miejscu widzą, że dwie trzecie drogi zostało wyasfaltowane. Maluch po pokonaniu pozostałego, pełnego wybojów odcinka zmienia jednak kolor z zielonego na pomarańczowy, na barwę afrykańskiej ziemi.

Oszczędzałem malucha i nawet na dobrej drodze jechałem 70–75 km na godzinę. Siłą rzeczy zostawałem w tyle – opowiada Fiedler. Ale raz załoganci toyoty zostają w tyle, załatwiając różne sprawy, po czym na rozstajach wybierają niewłaściwą drogę. Jak już się orientują, gnają z powrotem na złamanie karku, żeby dogonić fiata. A w Kenii przepisów drogowych lepiej przestrzegać, jeśli nie chce się wejść w konflikt z prawem. Pościg za maluchem kończy policja, zatrzymując toyotę i pakując do więzienia kierowcę w osobie Kuby Dąbrowskiego. Kuba trafia za kratki za przekroczenie prędkości o 20 km. Jeszcze tego samego dnia odbywa się rozprawa z sędzią i prokuratorem, a w procesie zostaje zasądzone 1000 dol. grzywny. Tego budżet wyprawy nie zniesie. Kuba blednie i negocjuje 110 dol., czyli tyle, ile płacą Kenijczycy. Oskarżony spędza w więzieniu czas do wieczora, kiedy reszcie ekipy udaje się wymienić pieniądze na zapłacenie kary.

Drugi fiat na zapas

W przeciwieństwie do toyoty maluch jest świetnym elementem integracyjnym w każdym kraju. Mężczyźni chcą go kupić, kobiety dostać w prezencie, frajdę mają też dzieci. W Ugandzie z jednej ze szkół wysypuje się na drogę setka uczniów i na widok jadącego właśnie fiacika staje jak wryta. – I akurat w tym momencie maluch utknął w błocie – śmieje się Fiedler. Dzieciaki rzucają się do pomocy i wypychają samochód na twardszy grunt.

Maluch gładko przechodzi kontrole na policyjnych checkpointach, które w Afryce znajdują się dosłownie wszędzie: przed wjazdem i na wyjeździe z każdego miasta i co kilkadziesiąt kilometrów na drodze.

Kierowca malucha nigdy nie ma problemów. Ale chyba nie ma się co dziwić. Jeśli z autka przypominającego zabawkę wysiada biały facet mający 182 cm wzrostu, wrażenie musi być mocne. – Kiedy tylko zatrzymywałem się na drodze, natychmiast otaczał mnie tłum. Do toyoty nie podchodził nikt – wspomina Fiedler.

W Ugandzie ekipa PoDrodze odwiedza trzy parki narodowe – Kibale, Królowej Elżbiety oraz Nieprzeniknionego Lasu Bwindi. W tym ostatnim żyje niemal połowa populacji skrajnie zagrożonego wyginięciem goryla górskiego. Fiedler zawsze chciał zobaczyć te zwierzęta w ich naturalnym środowisku.

Po zaledwie trzech godzinach przedzierania się z przewodnikiem przez tropikalny las natykają się na rodzinę z młodymi. Potężny samiec z grzbietem osrebrzonym siwizną przechodzi tuż przed Fiedlerem. – Wstrzymałem oddech – przyznaje podróżnik.

Przez Rwandę przemykają jak błyskawice, co ułatwiają dobre asfaltowe drogi. Uderza ich nowoczesność Kigali. Stolica jest zadbana, z pięknymi trawnikami, czystsza od miast europejskich. Młodzi ludzie są otwarci na świat. I tylko w oczach starszych, którzy widzieli ludobójstwo w 1994 r., pozostały nieufność i strach.

Po gładkich rwandyjskich nawierzchniach trasa wzdłuż jeziora Tanganika staje się koszmarem: 850 km tarki, dziur, kolein, piachu i kurzu. Za to plaże są jak w raju. W takich ciężkich momentach Fiedler rozmawia z maluszkiem. – Daj radę, dzielny jesteś, za dwa dni będzie asfalt – pociesza samochód, a może tak naprawdę siebie? Jedzie sam, zaledwie kilka razy zabrał kogoś na stopa. W aucie jest kieszeń na kasety magnetofonowe, jednak zapomniał ich wziąć z Polski. Czasem udaje mu się złapać jakąś rozgłośnię, ale najczęściej radio milczy.

Na wszelki wypadek w samochodach jadą zapasowe części do malucha. Kosztowały więcej niż sam fiat i prawie dałoby się złożyć z nich drugie auto. Prócz tego ekipa wiezie kanistry na paliwo, bo maluch ma zasięg 350 km na jednym baku, a w Afryce nie zawsze są w takiej odległości stacje benzynowe.

Nie do zdarcia

Od Kapsztadu do Przylądka Dobrej Nadziei jest zaledwie 70 km. – Już wtedy czułem, że przejechałem Afrykę. Ten ostatni odcinek w Republice Południowej Afryki był tak naprawdę formalnością – przyznaje Fiedler. Na południowym krańcu Afryki zostaje wypity szampan kończący wyprawę. Podróżnik wraca maluchem do Kapsztadu, pakuje samochód do kontenera i wysyła go do Gdyni. Sam wsiada do samolotu. – I nagle droga, którą pokonywałem przez trzy i pół miesiąca, stała się kilkunastogodzinnym lotem – wspomina.

Szesnastoletni maluch przetrzymał wyboiste i błotniste afrykańskie drogi, a najpoważniejszą naprawą na całej trasie była wymiana paska klinowego. Części zapasowe przejechały się z jednego końca kontynentu na drugi. – Aż trochę szkoda, bo zajmowały mnóstwo miejsca, zwłaszcza zapasowy silnik – żartuje Arkady Fiedler. – Ale za to przydadzą się w Polsce. Chcę malucha podreperować i znowu gdzieś nim pojechać.

Pomóż w realizacji filmu!

W czasie wyprawy maluchowi i jego kierowcy towarzyszyła ekipa filmowa, dokumentująca afrykańskie przygody. Powstało kilkaset godzin unikalnego materiału filmowego. Film jest na etapie montażu, twórcy potrzebują jednak wsparcia.

Każda złotówka przybliża twórców do jego realizacji! Zebrane pieniądze przeznaczone zostaną na postprodukcję: muzykę do filmu, udźwiękowienie i korekcję barwy obrazu. Więcej o zbiórce >>>

Reklama

Chcielibyście zobaczyć ten film?

Reklama
Reklama
Reklama