Reklama

Pojawił się znikąd, wyszedł z nocy – cichej i ciemnej jak koszmarny sen. Bezszelestnie jak duch. Usiadł na brzegu drewnianej ławy, buenas noches – przywitał się. Buenas noches – odpowiedzieliśmy z lekka zaskoczeni. Napił się, zjadł, o sobie powiedział niewiele. Jak ma na imię, że przyszedł z lasu. I że jeśli chcemy, następnego dnia o świcie zabierze nas nad strumień, tam gdzie z kokainowych liści powstaje biała pasta, z której laboratoria wyczarują kiedyś najczystszą na świecie kokainę. Taka krajoznawcza wycieczka kosztuje 200 dol., a że zgłosiło się nas ośmioro, wyszło po 25 na głowę.

Reklama

Siedzieliśmy w cabanii (obozowisku) w środku niczego. Nic nazywało się Sierra Nevada de Santa Marta i było górami gęsto porośniętymi tropikalną roślinnością. Jeszcze tego samego wieczoru na naszym stole posilał się fluorescencyjny świerszcz wielkości dłoni, dzień później do śniadania zasiadła ze mną tarantula, a drogę przeszedł mi wąż koralowy, który ukąsiwszy, śmiałkom zostawia zwykle nie więcej niż 12 godz. życia. Kucharz Luis opowie mi, że tylko w roku poprzedzającym naszą wyprawę w selwie od ukąszeń zmarło 15 osób.

Kiszenie i lepienie

Następnego dnia był w obozie przed szóstą rano. Poszliśmy wąską ścieżyną przez selwę. Droga była karkołomna i dobrze zakamuflowana. Szliśmy w górę i w dół, kręciliśmy ciasnymi serpentynami. Po piętnastu minutach byłem tak skołowany, że gdybym się zgubił, z pewnością nie znalazłbym drogi powrotnej. Dotarliśmy nad niewielką rzekę. Obok niej – wsparty na czterech kijach namiot z plastikowej folii, w środku – dwie ławki, jakieś słoiki i plastikowe pojemniki. Poza tym – kupa liści. Liści koki.

Pan objaśnił niezbyt skomplikowany proces produkcyjny. Przypominało mi to dwie swojskie czynności: kiszenie kapusty i lepienie pierogów. Bo wpierw liście ugniata się nogami, dodając wody i soli, a potem z tej miazgi lepi się kule. Na tym etapie do kokainowej pulpy dodaje się jeszcze siedem substancji chemicznych, w tym sodę kaustyczną i benzynę. Ale początek jest jak z naszej wsi.

Mieliśmy szansę spróbować tego, co wspólnie z nowym kolegą upichciliśmy. Kokainowa papa ma smak amalgamatu dentystycznego i takież działanie. Usta i język po tej niewielkiej w sumie próbce miałem zdrętwiałe przez pół dnia. A to przecież dopiero półprodukt – przy produkcji prawdziwej kokainy używa się jeszcze 20 innych chemikaliów.

Weszliśmy na terytorium Indian Kogi. Wszyscy noszą długie kruczoczarne włosy do ramion i białe tuniki. Mają łagodne kobiece rysy. Czasem trudno odgadnąć, jakiej są płci. Są dumni, dostojni, lekko zdystansowani, przeważnie nie mówią po hiszpańsku, niektórzy do dziś uważają, że fotografia odbiera ludziom duszę.

Na swoim terytorium to Kogi ustalają prawa. Tu, gdzie jesteśmy, rząd Kolumbii ma dość ograniczoną władzę. Wśród licznych przywilejów Indianie mają zagwarantowaną uprawę koki do celów rytualnych. Używają jej przede wszystkim do wytwarzania proszku poporo, na który składają się utarte liście koki i zmiażdżone muszle małży. Kogi trzymają poporo w tykwie i używają od momentu wejścia w dorosłość do końca życia. Jest to swego rodzaju symbol dojrzałości. Poza znaczeniem symbolicznym ma ono też jak najbardziej praktyczne – poporo pozwala zapomnieć o zmęczeniu, poprawia samopoczucie. W pierwszym kontakcie daje jednak efekt podobny do tego, którego miałem okazję doświadczyć dzień wcześniej w kokainowej manufakturze. Drętwieją usta, język, podniebienie. Totalne znieczulenie.

Tajemniczy Carlos Badilla

Po trekkingu w selwie wróciłem do wioski Machete – na jej skraju. Była sobota, trwała fiesta. Miejscowi rolnicy już opróżnili pierwsze butelki rumu. Zaczynały się tańce. Telepiącą się chivą – a więc furgonetką z brezentowym dachem na metalowych słupkach i bez szklanych okien – zaraz po lanczu uciekłem w stronę wybrzeża. Jechaliśmy glinianymi wybojami, czasem tuż przy krawędzi przepaści. Rok wcześniej jedna chiva spadła w taką przepaść. Zatrzymała się 40 m niżej. Po drodze powypadali wszyscy pasażerowie. Połamali się, ale przeżyli. Pomogły gęste krzewy wokół.

Po drodze do Santa Marta zatrzymaliśmy się przy bramie Parku Narodowego Tayrona – rezerwatu przyrody przyklejonego do Morza Karaibskiego. Dwie godzinny marszu przez puszczę i byłem na kempingu Los Arrecifes. Witał mnie drobny cwaniaczek o mętnych oczkach. Klepiąc po ramieniu, pytał na dzień dobry: „Czyż to nie jest raj na ziemi? No, sam powiedz!”. Hamak? Proszę bardzo. Moskitiera? Dlaczego nie. Prysznic? Oczywiście... Hamaki okażą się zbyt ciasne, moskitiery – dziurawe, a prysznic... – to już był prawdziwy modern art. Kawał metalowej rury pociągniętej wzdłuż wzgórza i zamontowanej do rachitycznego drzewka. Wszystko to nad stromym zboczem, pod którym mieniło się pełne dziwacznych żyjątek i milionów komarów bajoro. Stawik był jednocześnie kempingową ubikacją, więc z kąpieli szybko zrezygnowałem. Potem „bosssa” zainteresowała moja narodowość.

– Aaaaaa... Polonia. Ach, si... Mujeres lindas (piękne kobiety), Carlos Badilla (czytaj: Karlos Badija).
– Miło mi, Maciek.
– Nie, to nie ja jestem Carlos Badilla. To Polak, powinieneś go znać.
– Polak?
– No, Carlos Badilla... Wasz grande muchacho!
– Car-los Ba-di-lla – sylabizowałem niepewnie.
– No, Papa! Papa Carlos Badilla. Juan Pablo Segundo!

Park Tayrona był do niedawna terenem z jakichś strategicznych względów ważnym, a więc zamkniętym. Wpuszczano tu tylko przyrodników i archeologów. Teraz, otwarty już, zachwycał dziewiczym pięknem i rzadkimi okazami fauny i flory. Klimatyczne zatoczki, poszarpane nadmorskie skały – brunatne, szare i w kolorze kości słoniowej, i kokosowe palmy – zielone, zieleńsze, najzieleńsze. Do tego szerokie i ciągnące się w nieskończoność białe piaskowe plaże. Na żywo wyglądało to dużo lepiej niż na zdjęciach w internecie. Cóż, akurat w tym punkcie mój „Carlos Badilla” miał rację: wyglądało to jak raj na ziemi. Magicznie i dziko. Wciąż dziko. Na szczęście tłumy niemieckich emerytów wciąż jeszcze nie zdobyły tej naturalnej twierdzy.

Żar tropiku

Pojechałem do Cartageny de Indias uważanej za najpiękniejsze miasto Kolumbii. Przewodniki mówiły coś o „Perle Karaibów”, zachwycały się postkolonialną architekturą. Na dworcu zjadłem tradycyjną zupę na rybim łbie, z „przemysłowym” bananem – który smakuje jak ziemniak – jako wkładką. Jak zwykle w dalekobieżnym autobusie w Ameryce Południowej klimatyzacja włączona była na maksa. I były tego dwa wytłumaczenia. Pierwsze, coś się zepsuło, nie da się jej ustawić inaczej, jest albo „on”, albo „off”. I drugie, klima na tej szerokości geograficznej jest przejawem luksusu. Każda porządna firma transportowa chce pokazać, że u nich jest jeszcze lepiej, jeszcze bardziej luksusowo.

Nauczony doświadczeniem byłem na to przygotowany. Choć na zewnątrz było prawie 30 stopni, ubrałem się w trzy warstwy odzieży, a z plecaka wyciągnąłem śpiwór. Bez tego po godzinie przeszedłbym pełną hibernację. I zamiast po paru godzinach w Cartagenie, obudzony zostałbym pewnie po stu latach w świecie bez wojen, AIDS, nowotworów i prezesa Kaczyńskiego; co może nie jest najgorszym rozwiązaniem, ale... Tymczasem wolałem niedoskonałą rzeczywistość Karaibów. Zasnąłem szybko i bezproblemowo na wygodnie rozkładanym, szerokim siedzeniu.

Obudziłem się na przedmieściach. Upał był przeogromny, ludzie poruszali się bez pośpiechu. Przed domami dominowali Afrokolumbijczycy – potomkowie niewolników przywiezionych tu 400 czy 300 lat temu do pracy na olbrzymich plantacjach czy w kopalniach. Pod koniec XVI w. hiszpańscy kolonizatorzy transportowali tu Afrykanów, by stopniowo zastępowali niewytrzymujących tak dużych obciążeń Indian. Portem przeładunkowym była właśnie Cartagena.

Perłą i magnesem, który przyciąga turystów do Cartageny, jest zabytkowa starówka. Ulice są tu wąskie, duszne, wciśnięte w niewielką przestrzeń pomiędzy miejskimi murami. Te zbudowano ponad 400 lat temu w obawie przed atakami legendarnego pirata z Karaibów, Francisa Drake’a, który miał ten paskudny zwyczaj, że poza rabowaniem statków wpadał też czasem do któregoś z karaibskich miast, zostawiając po sobie trupy i spaloną ziemię. Obecne stare miasto to bodaj jedyne naprawdę zadbane miejsce w Cartagenie. Taka wymuskana wysepka na morzu cartageńskiego niechlujstwa. Zachwycają nieduże kolorowe domy, ładnie utrzymane place z pomnikami: czy to fundatora miasta – hiszpańskiego konkwistadora Pedra de Heredii, czy klasycznego pisarza Miguela de Cervantesa.

Zatrzymałem się w dzielnicy Getsemani. Tu nikt nie starał się zakłamywać rzeczywistości. W ocienionych bramach i za blaszanymi blatami dziesiątek małych sklepów chowali się zmęczeni upałem sprzedawcy. Wszędzie czuć było zapach tropiku: mieszankę gnijących owoców, skisłego mleka, lekko psujących się, wystawionych na słońce ryb. W południe powietrze drgało od gorąca. W tym klimacie czego innego oczekuje się od życia niż w wiecznie wiosennym Medellin czy chłodnej Bogocie.

Wieczorem, gdy sklepy powoli się zamykały, otwierały się drzwi mieszkań. Przechodząc ulicami, zaglądałem cartageńczykom do salonu, do kuchni, łazienki. Starsze małżeństwo z zapartym tchem śledziło losy bohaterów telenoweli, młoda kobieta siekała warzywa na kolację, grupa przyjaciół sączyła piwo z małych brązowych butelek. Zewsząd słychać było muzykę. Reggae, reggaeton, ska, merengue, salsa, vallenato... Wszystko na full. Mieszało się to, zlewało, tworząc dziwaczną kakofoniczną całość. Z muzyką w Kolumbii jest tak jak z klimatyzacją. Albo na full, albo wcale.

Jakoś to wszystko zgrywa się z mentalnością costeños – ludzi z wybrzeża. Cała reszta Kolumbii ma na ich temat dość kiepskie zdanie. Że lenie, że cwaniacy, że mają wszystko gdzieś. I że spowalniają rozwój kraju. Żadnego etosu pracy, zero solidności... Że brudno i byle jak. Ale jak tu być pracowitym, gdy przez większą część roku z nieba leje się żar, a jedyne, o czym marzy się pomiędzy dziewiątą rano a szóstą po południu – kiedy zachodzi słońce – to sjesta, porządnie zmrożony napój, wygodne łóżko, ewentualnie wypad nad morze?

Szedłem ciemnymi ulicami, wsłuchiwałem się w dźwięki miasta, napawałem nagrzanym powietrzem. Na otaczające miasto mury wyszły właśnie pary zakochanych małolatów. Całowali się, chowając w ceglanych wykuszach i stanowiskach strzelniczych. Ludzie powoli wypełniali kawiarnie. Na głównym placu w Getsemani młodzi chłopcy otworzyli klapę bagażnika starego volks­wagena; w środku stały dwa potężne głośniki. – Salsa, salsa! – krzyknął uśmiechnięty od ucha do ucha dzieciak. Niebawem pół dzielnicy poszło w tany.

Reklama

Maciej Wesołowski

Reklama
Reklama
Reklama