Reklama

Mam wrażenie, że jestem w kraju, gdzie ocalałe skrawki starej kultury skrzętnie skrywane są za tandetną zasłoną nowoczesności.

Reklama

Podróż koleją transsyberyjską z Moskwy ciągnęła się wiele dni, krajobrazy mi spowszedniały, ciągle jednak zachwycała przestrzeń. W końcu dotarłem do Pekinu, na dworzec rozmiarów małego miasteczka. Przelewające się tłumy podróżnych, sprzedawców, turystów, milicjantów wywołują u mnie klaustrofobię. Już zaczynam tęsknić za pustką Syberii. Jednocześnie wyostrzam wszystkie zmysły na jak najlepszy i najpełniejszy odbiór otaczającej mnie rzeczywistości. Każdy obraz, szczegół jest więc ważny.

Po pierwsze, widzę milicyjne mundury. Bardziej nadają się na parady niż do łapania przestępców. Po drugie, chirurgiczne maseczki na twarzach kobiet zamiatających ulice (takie same noszą milicjanci kierujący ruchem i wyjeżdżający z porannej mgły rowerzyści). Wszyscy wyglądają w nich tak samo. Po trzecie, tysiące rowerów. Po czwarte, maoistyczne mundurki niektórych starszych ludzi. Idea uniformizacji, którą pamiętałem z poprzednich podróży do Chin, ciągle jest żywa. I po piąte, zapach jedzenia. Aromat sosu sojowego i smażonego tłuszczu unosi się z woków w ulicznych knajpkach.

Ogromny plac Niebiańskiego Spokoju ma zachwycać przyjazną atmosferą. Bawią się na nim dzieci, paradują żołnierze. Ale gdy tu stoję, przypomina mi się jedno z najsłynniejszych zdjęć z placu, wykonane dzień po wybuchu protestów w czerwcu 1989 r.: samotny młody mężczyzna z plastikowymi siatkami w rękach zagradzający drogę kolumnie czołgów.

Nieopodal, nad bramą Niebiańskiego Spokoju prowadzącą do Zakazanego Miasta, będącego niegdyś pałacem chińskich cesarzy, porządku pilnuje wielki portret Mao Zedonga, lekko trzepocząc na wietrze. Stąd w 1949 r. Wielki Sternik ogłosił powstanie komunistycznej Chińskiej Republiki Ludowej, tu przyjmował marsze i defilady w czasie rewolucji kulturalnej. Teraz zmumifikowany Mao spoczywa w kryształowej trumnie w mauzoleum w centrum placu Tiananmen, przed którym karnie ustawiają się kolejki turystów. Ale zanim nastał Mao, panowali tu cesarze.

Dawniej plac Niebiańskiego Spokoju otoczony był murem i znajdowały się tu wszystkie najważniejsze urzędy państwowe, do których dostęp mieli tylko wybrani urzędnicy. Budynki i mur zburzono pod koniec lat 40. w ramach niszczenia przeszłości i próbie przekazania ludziom, że teraz wszyscy jesteśmy równi. Nie unicestwiono, na szczęście, budynków ani murów samego Zakazanego Miasta. Dziś jego 9 tys. pomieszczeń składa się na potężne muzeum o powierzchni 720 tys. m2.

W kolejce po bilet do Zakazanego Miasta rozmyślam o Konfucjuszu. W VI w. p.n.e. stwierdził, że porządek w państwie można zapewnić, utrzymując poszanowanie dla tradycji, posłuszeństwo i zależność żony od męża oraz poddanego od jego pana. Dlatego naród chiński miał tworzyć wielką rodzinę: ojcem i matką był cesarz z cesarzową, a lud okazywał im posłuszeństwo i cześć. Zwiedzam pałac zewnętrzny. Próbuję wczuć się w atmosferę pompatycznych spotkań, które się tu odbywały. Przyjmowano tu oficjeli z innych krajów, przedstawiano laureatów egzaminów na urzędników cesarskich oraz oznajmiano dekrety władcy. Włóczę się między Pałacem Zachowania Harmonii, Pałacem Środkowej Harmonii a Pałacem Dzielności Wojennej.

W tłumie fleszów, dziwnych języków z całego świata oglądam niesamowity Pałac Najwyższej Harmonii (o powierzchni 2,3 tys. m2 i wysokości 35 m), gdzie znajduje się przepiękny cesarski tron zdobiony płaskorzeźbami smoków.

Cesarski pałac można zwiedzać, wędrując właśnie śladami smoków. Wizerunki tego symbolu władzy są tu wszędzie. Chińczycy wierzący w legendarnego władcę Huang Di, który ogłosił, iż zdobył nieśmiertelność jako smok, zaczęli nazywać samych siebie „potomkami smoka”. A cesarski tron nazywany był „smoczym tronem”. Za panowania późnej dynastii Qing smok został nawet umieszczony na chińskiej fladze narodowej. Jednak dziś chętniej używa się jako symbolu Chin czarno-białej pandy. Podobno smok ze swoim arystokratycznym rodowodem i wojowniczą przeszłością nie był zgodny z międzynarodowym wizerunkiem Chin.

Kolejne zabytki zachwycają zdobieniami i nazwami – Brama Kwiecista, Brama Najwyższej Harmonii, Pałac Dzielności Wojennej, Pałac Chwały Literackiej, Pałac Niebiańskiej Czystości, Pałac Kształtowania Charakteru... Budowle mają odzwierciedlić boskie i kosmiczne prawa harmonii, równowagę między pierwiastkami jing i jang. Mimo to spokój znajduję dopiero w bocznych, zapomnianych przez turystów uliczkach. Idę wzdłuż długich murów oddzielających mnie od miasta, ale nawet tam dochodzi szum samochodów i rozmów.

Zmierzam na południe od placu Niebiańskiego Spokoju, do świątyń w parku Tiantan. Rozciągający się na niecałych 3 km2 kompleks podzielono na trzy obszary. W północnej części głównym budynkiem jest Pawilon Modlitwy Rocznej wzniesiony na początku XV w. za czasów cesarza Yongle, tego samego, który zbudował Zakazane Miasto. Według obliczeń mistrzów feng shui w tym miejscu Niebiosa spotykają się z Ziemią. Drewniana świątynia wsparta jest na 28 zdobionych kolumnach i zakończona potrójnym dachem wykończonym błękitnymi dachówkami symbolizującymi niebo. W południowej części najważniejszą budowlą jest Pawilon Cesarskiego Sklepienia Niebiańskiego ze Ścianą Szeptów, która dzięki doskonałej akustyce działa jak najlepszy mikrofon – słowa wypowiedziane w jednym końcu muru doskonale słuchać w drugim. Najważniejsza budowla w całym kompleksie znajduje się na południu od tej świątyni. To Okrągły Ołtarz Nieba, na którym cesarz składał kiedyś ofiary. Ołtarz jest zbudowany z trzech platform – pierwsza symbolizuje człowieka, druga Ziemię, a trzecia okrągła Niebo. W całym ołtarzu powtarza się także cyfra 9 – symbol Nieba i Cesarza. Na najwyższej platformie stał kiedyś Tron Nieba. Tutaj znajduje się pępek świata.

Obdarty chłopiec przy wejściu do autobusu jadącego do Badaling pod Wielkim Murem sprzedaje pocztówki, czapki z maoistyczną gwiazdą i malowane pędzelkiem obrazy żurawi oraz ryb ze słowami Konfucjusza: Mów otwarcie i otwarcie działaj, gdy w kraju dobre panują rządy. Otwarcie działaj, lecz mów ostrożnie, gdy rządy są złe.

Mur wraz z fosami, naturalnymi przeszkodami jak góry i rzeki, które zostały włączone do systemu obronnego, ma 8 851,8 km długości. Mur mógłby dwa i pół raza owinąć Polskę. Wznoszono go przez 17 wieków – to więcej niż historia naszego państwa. Fragmenty konstrukcji zaczęły powstawać ok. VI w. p.n.e, ale dopiero pierwszy cesarz Chin Qinshi Huangdi w III w. p.n.e zorganizował kompleksową budowę. Nakazał zburzyć mury obronne dawnych państewek wewnątrz Chin i połączyć mury od strony stepu na północy. Zmusił do morderczej pracy miliony robotników i więźniów – zmarli chowani byli w murze, który budowali.

Qinshi Huangdi zjednoczył Chiny, ujednolicił system miar i wag, dał podstawy pisma używanego do dziś w Państwie Środka. Jednak chwała jego dynastii nie trwała długo. Po śmierci tyrana zbuntowani robotnicy muru doprowadzili ród do upadku, lecz kolejni władcy wznowili prace. Historycy szacują, że w budowę północnej partii muru w latach 581–618 było zaangażowanych 1 800 tys. ludzi. Zarzucono ją dopiero za dynastii Ming w XVI w.

Autobus podjeżdża pod wielką budowlę. Wchodzę po schodach na mur i przechadzam się od jednej wieży wartowniczej do drugiej. W razie ataku rozpalano w nich ogień i sygnałami dymnymi ostrzegano inne garnizony. Miał chronić, ale przede wszystkim izolować. Ta idea zgodna była z konfucjańską filozofią odnoszenia się do przeszłości. Konfucjusz odwoływał się w swoich naukach do „złotej epoki” – czasów, kiedy Chinami rządzili legendarni władcy Yao, Shuna i Yu. Wierzył, że nowinki mają wartość tylko wtedy, gdy czerpią siłę z przeszłości. Przybysze spoza muru byli zagrożeniem dla idealnej przyszłości, bo nie stała za nimi historia. Tymczasem patrzę, jak młody Amerykanin śmiejąc się, przemknął obok mnie na deskorolce.

Jadę do Datong. Tutaj zjeść można wszystko: głowę małpy (najlepszy jest małpi mózg), szaszłyki z pająków (duże, włochate nabite na patyk) i potrawkę z psa. Włóczyłem się głodny po Datongu, czekając na transport do grot Yungang. Znajdują się 16 km od miasta, w południowej części gór Wuzhoushan. Budowa tego ciągnącego się przez ponad kilometr zespołu świątynnego rozpoczęła się w 453 r. Tworzy ją blisko 300 grot-kaplic i ponad 51 tys. posągów, głównie przedstawiających Buddę. Część rzeźb widać na zewnątrz, inne zajmują centralne miejsca w grotach, a jeszcze inne sprawiają wrażenie, jakby celowo zostały ukryte. Można tu podziwiać ewolucję chińskiej sztuki rzeźbiarskiej: najpierw czerpała wzorce ze sztuki innych krajów (bizantyjskie, greckie), by przekształcić się w nową jakość. Podobnie działa chińska gospodarka – najpierw kopiowała zachodnie dobra, stając się największym krajem pirackim na świecie, by dojrzewać do stworzenia własnych produktów.

Żuraw może zabić, gdy zostanie prawidłowo wykonany, zaś energia chi odpowiednio skoncentrowana na końcu igły może przebić szybę. Wyczytałem to w turystycznej broszurce w drodze z Luoyang do Klasztoru Szaolin, „klasztoru w młodym lesie”.

Według przekazów Klasztor Szaolin został założony pod koniec V w. Luoyang pełnił wówczas funkcję stolicy Północnej Dynastii Wei. W pierwszej połowie VI w. przybył tu Bodhidharma, twórca buddyjskiej sekty zen, który po długich medytacjach w samotności postanowił poprawić marną kondycję fizyczną mnichów. Opracował techniki medytacji w ruchu, który wzorował na sposobie poruszania się zwierząt, głównie żurawia i węża. Szybko okazało się, że przydają się one nie tylko do osiągnięcia oświecenia, ale także do walki.

Turystyczny bus zatrzymuje się przy szkole kaligrafii i filozofii z czasów dynastii Ming, mijamy szkoły kung fu z setkami dzieci ćwiczącymi na szkolnym placu uderzenia niewidocznych przeciwników. Powtarzanie i doskonalenie wciąż tych samych ruchów ma doprowadzić do automatyzacji zachowań w czasie walki. Kolejny przystanek: jedyny w Chinach żeński klasztor buddyjski. Wreszcie dojeżdżamy do celu, na parking. Otaczają mnie sklepiki, tłum turystów i komercja.

Ostatnio mnisi rozpoczęli starania o zastrzeżenie znaku towarowego „Szaolin”. Dziś ten klasztor to nie świątynia, tylko doskonała marka, pod którą można sprzedać wszystko – piwo, filmy, ćwiczenia fizyczne, koszulki i buty.

Elektrycznymi samochodzikami wjeżdżamy przez bramę do Ta Lin, Lasu Pagód, cmentarza z dynastii Tang. Stamtąd wchodzimy do klasztoru pełnego turys- tów, glinianych figur przedstawiających walczących adeptów sztuk walki – między nimi przechadzają się nieliczni mnisi wyglądający na lekko zagubionych. Staram się odnaleźć choć trochę magii, ale nie ma na to czasu, już woła mnie przewodnik, z którym przyjechałem.

Zaraz zacznie się pokaz walki. Błyskają flesze, gasną światła. Szaolińscy mnisi skaczą, wspinają się na bambusowe lance. Dwóch staje na murze. Jeden trzyma szybę, drugi dzierży w ręku igłę. Skoncentrował energię chi na jej czubku. Szybki ruch ręką i uderzona igłą szyba pęka. Ten pokaz wcale nie wydaje mi się ciekawszy od kucharza robiącego w powietrzu makaron, którego widziałem w Luoyang. W jego rękach ciasto krążyło jak dziwny motyl ze skrzydłami z mąki, wody i jajek.

Znowu w drogę. Pociąg stanął niedaleko miasta Xi’an w prowincji Shaanxi. Wszyscy biali wychodzą, by zobaczyć Muzeum Terakotowej Armii w trzech potężnych pawilonach. Potem zasiadają w panoramicznym kinie, by obejrzeć filmy pokazujące epokę cesarza Qinshi Huangdi (221–207 r. p.n.e) i o powstawaniu terakotowej armii.

Spaceruję pustymi uliczkami. Są czyste, uporządkowane, bezludne. Siadam oparty o ścianę niewielkiej świątyni i zaczynam czytać Konfucjusza: Jeszcze nie znamy życia. Jakże więc możemy znać śmierć? Parę metrów dalej staruszek w stożkowym kapeluszu z cienkich pasków bambusa i długą, rzadką, białą brodą wróży bogato ubranej Chince, rozrzucając pałeczki krwawnika. Ludzie chcą poznać przyszłość, w nadziei że uda im się uniknąć czyhających na nich zagrożeń. Pytania te nabierają szczególnego znaczenia, gdy dotyczą sytuacji ostatecznych. Władca Qinshi Huangdi terakotowych wojowników kazał wykonać z obawy o swoje bezpieczeństwo w życiu pozagrobowym.

Terakotową Armię odkryli w 1974 r. dwaj młodzi chłopcy podczas kopania studni. Niedługo później znaleziono ciąg korytarzy, w których stało ponad 6 tys. figur żołnierzy. Wszyscy są zwróceni twarzami na wschód. W równym szyku stoją wojownicy na koniach, łucznicy, kusznicy, żołnierze piechoty trzymający miecze i piki. Kawalkada koni ciągnie drewniane rydwany. W następnych latach archeolodzy odkopali kolejne tysiące posągów. Zafascynował ich nie tylko rozmiar znaleziska, ale także dokładność wykonania rzeźb. Każdy ma inną twarz, budowę ciała i postawę. Nie jest to armia glinianych Barbie i Kenów, lecz niesamowita kolekcja odrębnych figur. Armia duchów. Przy ich budowie pracowało ponad 700 tys. robotników. Wielu z nich zmarło z wycieńczenia, a ci, którzy przeżyli, lecz wiedzieli, gdzie pochowano skarby, zostali zamordowani.

Pierwszy cesarz zadbał też o rozrywkę. Jego pałac-grobowiec zapełniają więc również monolity artystów, cyrkowców, kuglarzy, będących do usług w długich godzinach wieczności. Jednak według ludowych przekazów najwspanialsze w grobowcu są cesarskie komnaty, rzeki rtęci, złote figury, sufity zdobione perłami… Niestety te wspaniałości nie zostały jeszcze odkryte. Podobno zakłóciłoby to spokój cesarza i jego konkubin – krąży legenda, że odkopanie cesarza przyniesie nieszczęście całym Chinom. Ten, który zjednoczył państwo, może je również zniszczyć.

Podchodzę do staruszka w kapeluszu, który przed chwilą wróżył młodej kobiecie. Pokazuję mu, że chcę poznać swoją przyszłość, kładę przed nim kilka yuanów. Staruszek kiwa głową, uśmiecha się. Przez chwilę coś do siebie mówi. Potem potrząsa pałeczkami i z powagą rzuca je na ziemię. Wyciąga z torby starą książkę z przepowiedniami. Zaczyna mówić. Nic nie rozumiem, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Podoba mi się melodia słów. Staruszek coś tłumaczy. Potakując, kiwam głową. A on kiwa głową na „nie”. Kończy. Wkładam do torby swojego zczytanego Konfucjusza i idę na pociąg.

Edi Pyrek

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama