Reklama

Na stopniach XVI-wiecznego meczetu siedzi kilku staruszków. Mają spalone słońcem twarze i tradycyjne kanciaste czapki na czubkach głów. Niedaleko nastolatek, który odbija piłkę o ścianę pięćsetletniej medresy Miri Arab. Oprócz nich nikogo. A przecież stoję na jednym z głównych placów miasta wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO! Gdyby Buchara leżała w Europie albo na Dalekim Wschodzie, z pewnością dawno już byłaby zadeptana przez turystów. Ale leży w Azji Środkowej, w pół drogi od tego, co większość z klientów biur podróży uważa za ciekawe i na co chętnie wydałoby oszczędności z całego roku. W pół drogi od Chin, w pół od Paryża. W połowie Jedwabnego Szlaku.

Reklama

Herbata, przyprawy, jedwab, porcelana… Choć od dawna nie suną już przez Bucharę karawany, wciąż czuć w mieście atmosferę dawnych targów, przeładunków, kupieckich ustaleń. To tu handlarze z Aleppo i Bagdadu spotykali swoich biznesowych partnerów z chińskiego Kaszgaru czy indyjskiego Dźharkhandu, a pośrednicy i sklepikarze zbijali fortuny. To tu toczyło się życie naukowe i artystyczne, które miało wpływ na cały, nie tylko muzułmański świat. Najlepszym przykładem jest Abu Ali Husain ebn Abdallah Ebne Sina znany w Europie jako Awicenna, syn perskiego urzędnika podatkowego, który już w wieku 18 lat został lekarzem tutejszego władcy Nuh Ibn Mansura. A potem jednym z najwybitniejszych filozofów i uczonych średniowiecza.

Jest już wieczór, miasto stopniowo odżywa. Za dnia temperatura sięga 42°C w cieniu (w słońcu termometr pewnie by się stopił). Aby nie spłonąć żywcem kilka godzin temu, musiałam przemykać od cienia do cienia, nieustannie schładzając czoło wilgotną chusteczką, a podeszwy tenisówek zaczęły mi się topić od chodzenia po rozpalonych chodnikach. Dziennie wypijam co najmniej 4 litry wody. Trudno uwierzyć, ale zimą otaczająca miasto pustynia Kyzyłkum pokrywa się śniegiem, a mróz potrafi sięgać –20°C. Już wiem, że najlepiej przyjechać do Uzbekistanu wiosną lub jesienią.

Muzułmańskich zabytków są w Bucharze dziesiątki: najstarszy meczet pochodzi jeszcze z IX w., a w jego podziemiach mieszczą się V-wieczne ruiny świątyni zoroastryjskiej wybudowanej na ruinach jeszcze starszej, buddyjskiej. Zaczynam się martwić, że 10 GB pamięci w aparacie nie starczy na uwiecznienie tych wszystkich misternych mozaik, turkusowych arabesek, idealnie proporcjonalnych wież, ogromnych błękitnych kopuł.

Najbardziej pociąga mnie plac wokół minaretu Kalon, 47-metrowej wieży z 1127 r. Wygląda, jakby była w części zrobiona z koronki, ale to pozory. Jest mocna i stabilna. Została skonstruowana tak, by wytrzymywać nawet silne trzęsienia ziemi. I od 900 lat jej się to udaje. Z jednej strony minaretu mieści się medresa Miri Arab (ta o której ścianę nastolatek kopał piłkę), z drugiej meczet Kalon. Oba budynki lśnią od kunsztownych niebieskich wzorów. I mają siłę magnesu. Przychodzę tu i rano, i w południe, i na zachód słońca.

Obserwuję bucharskie życie: rozklekotane łady powoli toczące się drogą, dzieciaki bawiące się w berka na placu przed minaretem. W Bucharze zabytki wtopione są w miasto, idealnie pasują do ulepionych z ziemi domów i wąskich uliczek. Nie ma tu postkomunistycznych bloków, sieciowych sklepów. Nie ma zakorkowanych, roztrąbionych ulic. Zamiast tego jest leniwy spokój, cisza zakłócona jedynie dobiegającą z jakiegoś okna tradycyjną muzyką. W powietrzu unosi się zapach świeżo pieczonego chleba – lepioszki. Można ją kupić na każdym rogu, zazwyczaj od starszych kobiet. To prawdopodobnie najlepsze i najpiękniejsze pieczywo na świecie. Każdy placek zdobi dziurkowany wzorek.

Do popicia lepioszki najlepsze są uzbeckie wina (choć Uzbekistan jest krajem muzułmańskim, alkohol jest tu łatwo dostępny). Na ich degustację udaję się do budynku starego karawanseraju, czyli zajazdu dla karawan. Lutfiya Achilova, enolog, wita mnie z uśmiechem i stawia na stole najpierw uzbecką, a potem polską flagę. Jest przygotowana na turystów z prawie każdego kraju. Prawie, bo jak sama przyznaje, ostatnio zaskoczyli ją podróżnicy z Wysp Owczych. Takiej flagi jeszcze nie ma, a za duńską mogliby się obrazić. Kto szczególnie lubi uzbeckie wina? – Co ciekawe, Irańczycy – mówi Achilova. – Skoro u siebie nie mogą, to przyjeżdżają do nas. Piją, proszą o dolewki i zwykle kończy się śpiewami – zdradza. Ja degustuję z umiarem, choć muszę przyznać, że uzbeckie wina są naprawdę pyszne. Tym bardziej godne podziwu, że klimat do uprawy winorośli Uzbecy mają ciężki – susza, upały, mrozy. Na koniec decyduję się kupić butelkę białego, wytrawnego shirazu dla rodziny w Polsce. Cena? 12 tys. somów, czyli ok. 20 zł. Wyciągam z plecaka reklamówkę banknotów. W Uzbekistanie noszenie portfela mija się z celem. Najwyższy nominał to 1000 somów. Za obiad dla dwóch osób w przeciętnej restauracji trzeba zapłacić jakieś 25 tys., czyli spory plik. Nic dziwnego, że Uzbecy mają godne podziwu zdolności w przeliczaniu banknotów palcami.

Po degustacji win wracam do mojego hotelu przez kryte średniowieczne bazary. Manewruję pomiędzy straganami, na których leżą ręcznie malowane szkatułki, puzderka, a przede wszystkim haftowane jedwabiem szale, poduszki, pościel, narzuty na łóżko. Przemykam się pod pracowniami, gdzie wykuwa się misy, talerze, dzbany. Rzemieślnicy kończą już pracę, odkładają pędzle i dłuta. Rozwijają na ziemi czerwone dywany, na których będą grać z przyjaciółmi w karty czy tryktraka. Rozkładają plansze, ustawiają pionki.

Po Bucharze Samarkanda wyaje się nowoczesną metropolią. Są tu ruchliwe szerokie ulice, banki, supermarkety pełne zachodnich produktów. Znajduję tu i polskie krówki, i czekoladki Wedla, a nawet mleko znad Wisły. Ale choć brak bucharskiej atmosfery, zabytki Samarkandy i tak zachwycają. Najbardziej te w kompleksie mauzoleów Szahi Zinda. Prawda, że brzmi to jak z Baśni tysiąca i jednej nocy? I tak też wygląda.

To tu znajduje się jedna z najkunsztowniejszych budowli muzułmańskiego świata. Drzwi w drzwi stoją XIV-wieczne mauzolea. Niektóre z nich były tak świetnie pomyślane, że mimo upływu wieków nie wymagają remontu. Jeden z budynków mieści grobowiec Qusam ibn-Abbasa, kuzyna Mohameta, który według legendy przywiózł w VII w. do Uzbekistanu islam. W pełnym przepychu wnętrzu rozstawiono pod ścianami wąskie ławeczki. Siadam na jednej z nich i podziwiam piękną kopułę sufitu. Nagle miejsce obok zajmuje mężczyzna w średnim wieku i zaczyna recytować śpiewnym głosem wersety z Koranu. To muezin wzywający wiernych do modlitwy. Ma piękny głęboki, hipnotyczny wręcz głos.

Zrywa się wiatr, a niebo złowieszczo ciemnieje. Kiedy wychodzę z kompleksu Szahi Zinda, czuję na twarzy ostre smagania pyłu. Zbliża się burza piaskowa. Wszystko trwa tylko kilka minut i cichnie tak nagle, jak się zaczęło. Około 80 proc. Uzbekistanu to pustynia, która od wieków próbuje wedrzeć się do miast. Z piaskiem w zębach i we włosach wracam do swojego pensjonatu. Już od bramy uwodzi mnie zapach obiadu. Zamawiam herbatę i siadam po turecku na wściekle kolorowych poduchach przy jednym z niskich stołów stojących w ogrodzie. Jak w każdym uzbeckim domu, hotelu i restauracji dzbanek i miseczki do picia mają niebiesko-złoto-biały wzór przypominający kwiat bawełny (roślina stanowi podstawę tutejszej gospodarki i to na jej uprawy poświęcono Jezioro Aralskie). Dizajn piękny i pewnie dlatego aż tak popularny, że filiżanek, talerzy czy czarek z innym wzorem po prostu nie sposób dostać na uzbeckich straganach.

Następnego dnia wstaję o 4.30, żeby zdążyć na wschód słońca. Wszyscy zachwalają, że nad meczetami Registanu, placu będącego niegdyś centrum średniowiecznej Samarkandy, wygląda zjawiskowo. Oficjalnie kompleks ten jest z samego rana dla turystów zamknięty, ale jak to bywa w Uzbekistanie – jeśli postoi się przy strażnikach wystarczająco długo, wszystkie bramy da się otworzyć. Nauczyłam się tego w Taszkencie – najpierw muzeum Timurydów (dynastia założona przez Timura w 1370 r.) okazało się czynne po godzinach, potem podobnie otwarto dla mnie muzeum Moyie Mubarek, gdzie znajduje się najstarszy, VII-wieczny, Koran świata. O 5 rano jestem w Registanie praktycznie sama i mogę wejść, gdzie chcę. Chodzę cichymi krużgankami, podziwiam misterne dzieła średniowiecznych rzemieślników.

Na koniec wspinam się na jeden ze strzelistych minaretów medresy Ulugbeka, by zobaczyć z góry skąpaną porannym światłem Samarkandę. Ten widok zdecydowanie wart jest zarwanej nocy.

Tego samego dnia jadę taksówką przez Góry Zarafszańskie, które są przedmurzem Himalajów. Mój cel to Shahrisabz, miasto w którym 9 kwietnia 1336 r. urodził się największy bohater narodowy Uzbekistanu – Timur Chromy zwany też Tamerlanem. Droga prowadzi przez przełęcz Takhtakaracha, na krętej szosie więcej jest kóz niż samochodów. Samo Shahrisabz jest – w porównaniu do Samarkandy – raczej skromne, jednak ruiny pałacu letniego Timura świadczą o świetnej przeszłości tego miasta. Dla mnie największą atrakcją jest jednak bazar – pełen ludzi, gwaru, zapachów świeżego cynamonu i szafranu. Miejsce, gdzie w jednej budce można kupić i złociste chusty na głowę, i krwisty barani udziec.

Kiedyś, żeby dotrzeć z Samarkandy do Taszkientu, karawana musiała iść około tygodnia. Dziś to teoretycznie krótka i przyjemna jazda pociągiem. Teoretycznie, bo w praktyce pustynia daje mi popalić. Miały być trzy i pół godziny i klimatyzacja. Jest siedem godzin i piekarnik, bo generator nie działa. Za oknem niekończące się połacie bladego piasku i żwiru. Całe szczęście, że mam przy sobie zamrożone butelki z wodą, którymi mogę się ochładzać. Kiedy w końcu wysiadam w Taszkencie, z ulgą spieszę w chłodne podziemia metra. Nie uchodzę jednak daleko, gdyż zatrzymuje mnie policja. Paszporcik do kontroli. Otworzyć plecak. Pokazać potwierdzenie zameldowania (każdy turysta musi być zarejestrowany w hotelu i zawsze mieć przy sobie odpowiedni kwitek – jak nie, to mandat, nawet do tysiąca dolarów). Te zatrzymania przez policję to w Taszkencie plaga. Czasami trzeba się wylegitymować na każdej stacji metra i w każdym przejściu podziemnym, i przy wejściu, i przy wyjściu. Niektórzy zachodni turyści traktują „zbieranie” zatrzymań przez policję jako rodzaj zabawy – im więcej jednego dnia, tym lepiej. Mnie to aż tak nie bawi. Policja pilnuje też, żeby nie robić zdjęć w metrze. Nie wolno, bo to ważny obiekt wojskowy. A byłoby co fotografować! Taszkenckie metro jest jednym z najpiękniejszych na świecie. Każda stacja inna, wyłożona a to marmurami, a to granitem. Są kryształowe żyrandole, malowane sufi ty, mozaiki. Zakaz zakazem, a w internecie i tak można znaleźć stąd sporo fotografii.

W końcu, już w stolicy przyszedł czas na pamiątki. W XVI-wiecznej medresie Barak Chan mieszczą się maleńkie sklepiki, w których rzemieślnicy sprzedają i zarazem wyrabiają swoje produkty: malują precyzyjne miniaturki, haftują, rzeźbią i kują. Już z daleka słychać dźwięki dłut i pił. Kiedy wchodzę do jednego z butików-warsztatów, w drzwiach wita mnie młoda dziewczyna. W ofercie: pięknie haftowane jedwabnymi nićmi narzuty na łóżka, poszewki na poduszki, tradycyjne czapki duppi i kolorowe torby. Widząc moje zainteresowanie, dziewczyna tłumaczy mi, że wszystko to haftowane jest przez panny z uzbeckich wiosek. Z takiego haftu kawalerowie mogą dowiedzieć się wiele o charakterze dziewczyny i zdecydować, czy warto ją poślubić. Drobny ścieg świadczy o cierpliwości, dobrze dobrane kolory – o guście, ciekawe, oryginalne wzory – o rozumie. Dochodzę do wniosku, że ja z moją niezdolnością do haftowania na uzbecką żonę się nie nadaję i przechodzę do sklepiku obok.

Tam w oko wpada mi misternie zdobiona lakowa szkatułka. Piękna, ale droga. Przyglądam się jej dokładniej, jest lekko uszkodzona. OK, kupię, ale za dużo niższą cenę. Sprzedawca nie daje się zbić z pantałyku, podmalowuje ją dla mnie na poczekaniu. Przyglądam się cacku. I płacę za nią resztę banknotów, które zostały mi w reklamówce. Tak dobija się targu na Jedwabnym Szlaku.

Reklama

Marta Zaraska

Reklama
Reklama
Reklama