Reklama

Czasem granica przebiega za zakrętem wąskiej uliczki arabskiego suku, gdzie większość Europejczyków nie wchodzi, bo „brudno” i „zapewne niebezpiecznie”. Wielokrotnie jej kształt zmienia się, w zależności od pory dnia. Na przykład o siódmej rano, gdy przybysze z Niemiec, Polski czy Anglii masowo odsypiają szaleństwa poprzedniego dnia, komercyjne na co dzień bazary Susy czy Tunisu przechodzą z powrotem pod kontrolę arabską. Handlarze rozkładają wtedy leniwie towar na straganach, przysłuchując się płynącemu z meczetu albo z publicznej telewizji głosowi muezina. Wtedy można się poczuć jak w Tunezji. Nie na długo jednak – za kilka godzin znowu wrócą tu turyści, a granica ponownie przesunie się na ich korzyść.

Reklama

Nie znaczy to jednak, że jest nie do sforsowania. Żeby ją przekroczyć, trzeba pokonać mentalne zasieki i opuścić dziwny, często bezbarwny pas ziemi niczyjej zwany zone turistique. Czy mi się uda? Próbuję.
REWOLUCJA AUTOSTRADOWA
Pierwsza próba: wykupuję autobusowy bilet do Tunisu. Wraz z fotoreporterem Tomkiem jesteśmy jedynymi cudzoziemcami w aucie. Po styczniowej rewolucji stolica państwa stała się miejscem częstych manifestacji i protestów. Po godzinie jazdy autostradą nagle nasze auto staje w gigantycznym korku. Okazuje się, że drogę zablokowali demonstranci – fala strajków ciągle przetacza się przez kraj. Pasy ruchu są od siebie odizolowane, nie da się pojechać ani do przodu, ani do tyłu. Czy to znaczy, że spędzimy tu resztę dnia? Szybko dostajemy jednak lekcję arabskiego społeczeństwa obywatelskiego – kierowcy rozbierają metalowe barierki, po pół godzinie jest wyrwa, przez którą może się przedostać nie tylko nasz bus, ale i potężny tir. Ktoś zaczyna sterować ruchem – o dziwo wszyscy go słuchają. Moje stereotypy odnośnie arabskiego bałaganu pękają jak te metalowe barierki. – My, Tunezyjczycy, umiemy dbać o porządek – tłumaczy mi nie bez dumy Maher, 30-latek z Susy. On sam w czasie styczniowej jaśminowej rewolucji, która dała początek serii wystąpień w innych krajach arabskich, bronił publicznego mienia, będąc członkiem straży obywatelskiej. – Nikt nas nie organizował, sami wiedzieliśmy, że musimy pilnować spokoju, bo inaczej ludzie prezydenta rozkradliby wszystko – wyjaśnia. Jeszcze dziś ma łzy w oczach, gdy opowiada o kobietach gotujących obiady rewolucjonistom. Nie ma wątpliwości, że po obaleniu znienawidzonego prezydenta Ben Alego (który w jego opowieściach nie odpowiada tylko za gradobicie, trzęsienie ziemi i koklusz) wszystko się zmieni na lepsze. Jako Polak dobrze rozumiem ten jego nieco przesadny, ale wzruszający optymizm – my też mieliśmy swój karnawał Solidarności.

KAWIARNIA POD ZASIEKAMI
Kiedy okrężną drogą dojeżdżamy wreszcie do stolicy, widzimy czołg i patrole wojskowe na najbardziej reprezentacyjnej ulicy kraju – alei Habiba Bourgiby. Dziwna ta rewolucja – mieszkańcy Tunisu najspokojniej popijają kawę w eleganckich kawiarnianych ogródkach, przypatrując się zasiekom z drutu kolczastego i żołnierzom pilnującym porządku na placu Niepodległości. Mam wrażenie, że te patrole są tylko po to, żeby uspokoić zachodnich turystów. Przy Wielkim Meczecie zatrzymują nas silne zapachy perfum – sprzedawca próbuje mi sprzedać flakonik za jakąś astronomiczną kwotę. – Arabska viagra. Po tym żadna ci się nie oprze – zachwala pachnący specyfik własnej produkcji. Widząc, że nie jestem zainteresowany, proponuje wspólne zwiedzanie okolicy. Dla sprzedawców znudzonych kilkutygodniowym brakiem turystów paradoksalnie jesteśmy swoistą atrakcją. – Wróćcie do nas, bez przybyszów z Europy nasz kraj nie żyje – tłumaczy.
Skręcając w jedną z bocznych uliczek, trafiamy do tradycyjnej arabskiej kawiarni. Całymi dniami przesiadują w niej mężczyźni, kobietom tu bywać nie wypada. Dwudziestu facetów pali sziszę i wpatruje się w telewizor, w którym Al-Dżazira pokazuje zamieszki w Libii. Kupuję kawę (cena jakieś 40 groszy!) i delektuję się silnym smakiem i aromatem. Tego ostatniego po chwili nie czuję – mężczyzna w średnim wieku trochę dla zabawy skrapia gości lokalu perfuma- mi. Nikt nie protestuje, przeciwnie, wszyscy mają świetny ubaw. Podchodzi do nas i proponuje, że pokaże nam najprawdziwszą fabrykę wodnych fajek, której jest właścicielem. Przez dwie godziny, wędrując od warsztatu do warsztatu, oglądamy fascynujący proces powstawania sziszy. Na koniec właściciel fajkowego biznesu żegna nas gorąco i nie wspomina o jakiejkolwiek zapłacie za usługę. Rewolucja (i brak gości z Zachodu) robi cuda.
KOSMICZNE DOMY
Najbardziej pluję sobie w brodę, że w Tunisie nie zobaczyłem legendarnego Muzeum Bardo kryjącego największą kolekcję tunezyjskich rzymskich mozaik. Dałem się nabrać – ktoś mi naopowiadał, że od czasu rewolucji muzeum jest zamknięte. – Trzeba było sprawdzić samemu – tłumaczy mi poznana kilka dni później Helena Nabli-Świderska. Pochodzi z Warszawy, 28 lat temu wyjechała do Tunezji, gdzie pracowała jako nauczycielka matematyki. Wraz z córką Fatimą wydała książkę o swej nowej ojczyźnie, która zrobiła oszałamiającą karierę na tutejszym rynku księgarskim. Przetłumaczoną na język francuski można kupić niemal w każdym zakątku kraju ( ja znalazłem ją w kiosku na Saharze!). Kilka tygodni temu nasza rodaczka wydała swą drugą pozycję – w całości poświęconą starożytnym mozaikom. Tuż przed rewolucją zrobiła dokładną dokumentację fotograficzną kolekcji w Bardo. Kto wie, czy nie dokonała wiekopomnego dzieła – po zmianach znaczna część zbiorów znikła, prawdopodobnie skradziona przez rodzinę byłego prezydenta.
Zupełnie inny klimat panuje w Matmacie, starej wsi położonej na skraju Sahary. Przez wieki znajdowali tu schronienie przed najeźdźcami Berberowie – rdzenni mieszkańcy Afryki Północnej, do dziś żyjący w Egipcie, Maroku, Algierii i właśnie w Tunezji. Tutejsi niemal już zatracili swój język, wszyscy wyznają też islam, ale jeszcze długo po najeździe Arabów byli chrześcijanami. Nieświadomie pielęgnowaną pamiątką po tamtych czasach są wysuszone ogony ryb zawieszane – dla odstraszenia złych duchów – na domostwach. Ale nie starożytny symbol chrześcijaństwa przyciąga uwagę, lecz architektura budynków. Berberowie do dziś mieszkają w jaskiniowych domach wydrążonych w skale. Budowa takiego mieszkania to rytuał: najpierw trzeba znaleźć odpowiednio zamaskowane piaskowcowe wzgórze, potem kopie się 10-metrową jamę o promieniu trzech metrów. Z tego odkrytego korytarza wydłubuje się w ścianach kuchnię, spiżarnię, sypialnię i pokoje gości. Na koniec wszystko zasłania się murem, dzięki któremu domek jest zamaskowany. Dopiero z lotu ptaka widać, że góry przypominają durszlak, a każdy otwór to oddzielne domostwo.


Architektura berberskich domów posłużyła jako inspiracja dla scenarzystów kultowych Gwiezdnych wojen, które kręcono właśnie w Matmacie. Mieszkańcy do dziś o tym pamiętają – w końcu twórcy filmu zatrudnili ponad 500 miejscowych statystów, płacąc im 25 dinarów za dzień. Trzy razy więcej, niż można zarobić na daktylowych plantacjach. W dawnym domku Luke’a Skywalkera mieści się dziś hotel Sidi Driss, w którym zaskakuje mnie świetna tunezyjska kuchnia. Króluje oczywiście harissa, ostra pasta z suszonych papryczek chili. No i kuskus z ciecierzycą gotowany na wywarze rybnym.
Tak dobrych tunezyjskich dań nie mam szans spróbować w Susie, najbardziej turystycznym miejscu kraju, gdzie większość restauracji próbuje niestety schlebiać kulinarnym gustom zachodnich turystów. Tego trzeciego co do wielkości miasta kraju nawet po rewolucji nie opuścili goście z Europy – kto by zostawił 14-kilometrowe wybrzeże z piękną piaszczystą plażą i dziesiątkami hoteli. Żeby zobaczyć trochę prawdziwego miasta, wstaję bardzo wcześnie i idę do wybudowanej w IX w. medyny, w obrębie której mieści się większość atrakcji miasta. Uliczką Rue el-Aghlaba docieram do bramy Bab el-Finga, za którą dziś mieści się państwowy dom publiczny. Po rewolucji zamknięto go pod pozorem remontu. W rzeczywistości władze ustąpiły przed konserwatystami uważającymi, że w swych przeprowadzanych w latach 50. liberalnych reformach prezydent Burgiba poszedł jednak trochę zbyt daleko. W wyniku jego rządów Tunezja jest najbardziej liberalnym krajem islamu – aborcja jest legalna, a prawna pozycja kobiet znacznie silniejsza niż w niejednym państwie europejskim. Kobiety nie tylko pilotują samoloty i wykładają na uniwersytetach, ale dzięki antydyskryminacyjnemu ustawodawstwu miewają pozycję silniejszą niż mężczyźni. – W przypadku rozwodu kobieta niemal zawsze przejmuje majątek męża. Dziś to faceci zaczynają walczyć o równouprawnienie – tłumaczy Helena Nabli.
BABSKI RAJ
Maher, który ożenił się miesiąc temu, potwierdza jej słowa. Żeby wziąć ślub, zaciągnął kredyt, który będzie spłacał siedem lat. Trzydniowe wesele i wyposażenie domu to w stu procentach wydatek męża. – A najgorsze są teściowe. To one podburzają kobiety, żeby jak najwięcej z nas wycisnęły – emocje Mahera są porównywalne z tymi, które towarzyszyły jego opowieściom o rewolucji. – Czasem mężczyzna musi powiedzieć Degage! – mówi Maher. To nowe, bardzo modne ostatnio słówko oznacza: „spływaj”. W czasie rewolucji wykrzykiwali je do prezydenta manifestanci, teraz używa się go na co dzień, także w czasie rodzinnych kłótni. Maher po chwili przypomina sobie, że rozmawia z dziennikarzem. – Na szczęście moja żona jest OK. A teściowa mieszka daleko.
W tej sytuacji facetom zostaje tylko uciec do jednego z tradycyjnych hammamów, czyli łaźni publicznych. Tu kobietom (poza wyznaczonymi godzinami) wstęp jest wzbroniony. Trafiam do położonego przy meczecie hammamu Sidi Bouraoui. Od progu wiem, że to miejsce dla lokalesów (sanepid miałby tu pełne ręce roboty), ale ja takiego przecież szukałem! Ręczniki, którymi się opatulam, muszą mieć na sobie wszystkie bakterie Afryki. Raz się żyje – w tych urągających higienicznym i estetycznym standardom warunkach decyduję się nie tylko na saunę, ale i na masaż. Przeżycie nie należy do najprzyjemniejszych – skąd ten 70-letni masażysta ma tyle siły? Nie dziwię się, że po takich „atrakcjach” tunezyjski facet nabiera ochoty na powrót nie tylko do swej roszczeniowej żony, ale nawet do teściowej. A ja przynajmniej nie mam wątpliwości, że przekroczyłem granicę Tunezji. Prawdziwej Tunezji.


INFO
Powierzchnia: 163 tys. km2.
Ludność: ok. 10 mln.
Religia: islam.
Języki: arabski, ale łatwo się porozumieć po francusku.
Waluta: dinar tunezyjski, 1 TND = ok. 2 zł.

Sezon trwa od marca do końca października. Ze względu na dużą liczbę turystów latem najlepiej jest wyjechać wiosną i jesienią.

Niepotrzebna. Do wyjazdu na okres do 3 miesięcy musimy zabrać tylko paszport.

Najtaniej skorzystać z bezpośredniego lotu czarterowego, szczególnie w ramach oferty last minute. Koszt w dwie strony ok. 1,2 tys. zł. Czas przelotu z Warszawy do Monastyru – ok. 3 godz.

W podróżach do Tunezji specjalizuje się Biuro Podróży Itaka. W ofercie wczasy all inclusive (cena wycieczki tygodniowej od 1,2 tys. zł, w tym przeloty i ubezpieczenia). www.itaka.pl

Przy wymianie waluty należy zachować wydruk z bankomatu lub odcinek z kantoru. To warunek, żeby później z powrotem wymienić dinary na złotówki.

Uwaga: dinar dzieli się nie na 100, lecz na 1000 jednostek (milimów). Ceny często są podawane w milimach, co jest okazją do oszustw na cudzoziemcach (np. 2,5 tys. milimów to 2,5 dinara, a nie 25!)

Palais de l'Orient – luksusowy sklep z dywanami w stolicy – nawet jeśli nie chcemy nic kupić, warto zajrzeć. Souk El Leffa 62/64, Tunis. Tel. (+ 216) 71575 224.

Choć Tunezja jest krajem muzułmańskim, produkuje niezły lokalny alkohol. Szczególnie polecamy: wódka figowa boukha (0,75 l – ok. 50 zł); likier figowy thibarine (0,75 l – 80 zł); wino Magon (średnie – 14 zł); Vue Magon (lepsze – ok. 26 zł).

Warto kupić tunezyjskie przyprawy. Zwłaszcza słyną harissę (przyprawa z ostrej papryki z czosnkiem, podstawa tutejszej kuchni) – cena na targu 6 zł/10 dag. Dostępna także w puszce (ok. 4 zł) i tubce (1,5 zł).

Helena Nabli Geniusz przodków zamieszkujących tunezyjską ziemię przedstawiony w mozaikach antycznych. Książka dostępna w Tunezji. Autorką jest Polka mieszkająca od 28 lat w tym kraju.
Helena i Fatima Nabli Tunezja – zarys historii. Pozycja dostępna po polsku i po francusku niemal w każdym tunezyjskim sklepie.
NIEPEŁNOSPRAWNI
Większość miejsc nie jest przystosowana dla niepełnosprawnych – pozostaje korzystać z życzliwości Tunezyjczyków.

Reklama

www.tunezja-moja-milosc.bloog.pl
3 SPOSOBY NA TUNEZJĘ
ZWIEDZANIE
Wycieczka z biurem podróży do Takrumy, malowniczo położonej wioski berberskiej w okolicach Susy. Cena – 80 zł.
Wycieczka z przewodnikiem do Tunisu i Kartaginy lub do Alzahry na specjalny spektakl ukazujący kulturę kraju – koszt. ok. 140 zł.
Wyprawa na Saharę (2 dni) – przejażdżka wielbłądem i jeepami. Koszt ok. 410 zł. Dodatkowa atrakcja: plany filmowe Gwiezdnych wojen.
JEDZENIE
Uliczne jedzenie chapati (chlebek z omletem, tuńczykiem i harissą), koszt 2–3 zł. Kanapki (króluje bagietka): 3–5 zł.
Dobrze i niedrogo i – co najważniejsze – smaczni zjemy w przyulicznych restauracjach. Polecamy popularne tu spaghetti (10–16 zł).
Koszt kolacji z winem w dobrej restauracji to ok. 60 zł/os. Klasyczny posiłek: zupa szorba, sałatka tunezyjska z bagietką i kuskus.
ROZRYWKA
Zakupy na arabskim suku. Polecamy skórzane paski (10 zł), torebki (40–80 zł), apaszki bawełniane (8 zł) i paszminowe (ok. 30 zł).
Wizyta w hammamie – ok. 4 zł, masaż – ok. 20 zł. Zabiegi kosmetyczne dla kobiet – ok. 30 zł. Uwaga: specyficzne standardy higieniczne.
Wizyta w hotelowym centrum spa (czasem nazywanym również hammamem). Piling i maska algowa to koszt ok. 50 zł.

Reklama
Reklama
Reklama