Reklama

W tym artykule:

  1. Odpoczynek w Amasrze
  2. Synopa: antyk i więzienie
  3. Anatolijska gościnność
  4. Odurzający miód, który jest trucizną
  5. Trabzon, czyli daleko od kurortów
  6. Stolica orzechów laskowych
Reklama

Gdy tylko zostawiamy za sobą̨ Stambuł, uciekając co jakiś́ czas z autostrady, okazuje się̨, że niemal w każdej miejscowości napotykamy maleńkie herbaciarnie. Mężczyźni siedzą̨ nad tulipanowymi szklaneczkami çayu i ćmią̨ papierosy, niewiele robiąc sobie z zakazów palenia. Dołączamy do tego nieco sennego towarzystwa, wiedząc, że herbaciarnie są̨ prawdziwym sercem tureckich miejscowości.

Statystyczny mieszkaniec tego kraju zużywa rocznie trzy kilogramy herbacianego suszu – to w przybliżeniu trzy tysiące szklanek naparu. Nie ma drugiego miejsca na świecie, w którym herbata jest do tego stopnia codziennością̨. Wypijamy więc mocny çay, gawędzimy z Turkami i jedziemy dalej. Ta podróż omija najbardziej oblegane przez turystów miejsca, prowadząc nas po mapie Turcji odrębnej, zajętej własnymi sprawami i odległej od mód i pospiechu.

Odpoczynek w Amasrze

Po sześciu godzinach jazdy i pokonaniu przełęczy w Górach Pontyjskich wjeżdżamy w skąpany w chłodnej bryzie krajobraz szczytów opadających wprost w stalowoniebieskie morze. Noc spędzamy w Amasrze, jednym z piękniejszych miejsc na tym wybrzeżu. Mające ponad 3 tys. lat historii miasteczko jest skupiskiem kamiennych domów rozrzuconych wokół krągłego portu i rozlewających się̨ na skalistą wysepkę̨ połączoną̨ z lądem rzymskim mostem. Miejscowość́ zwieńczona jest twierdzą z czasów bizantyjskich. Pośród uliczek stoi kilka zabytkowych kościołów, ale to nie dla nich się̨ tu głównie przyjeżdża.

Amasrę wybiera się̨, by po prostu odpocząć́. Powylegiwać́ się̨ na piaszczystych plażach, pobłąkać́ po zaułkach, potarmosić́ za uszami wylegujące się̨ wszędzie koty i zjeść́ wyśmienite ryby w którejś́ z licznych restauracji na nabrzeżu.

Czy do Turcji potrzebny jest paszport? Praktyczne informacje przed wyjazdem

Czy do Turcji potrzebny jest paszport? Zanim udasz się na wymarzone wakacje, sprawdź, jakich dokumentów będą wymagać od ciebie strażnicy w czasie kontroli granicznej.
Czy do Turcji potrzebny jest paszport? Praktyczne informacje przed wyjazdem
Czy do Turcji potrzebny jest paszport? (fot. tolga ildun/Shutterstock)

Synopa: antyk i więzienie

Gdy następnego dnia dojeżdżamy do Synopy, miasta na przesmyku prowadzącym na niewielki maczugowaty półwysep, staje się̨ dla mnie jasne, czemu ludzie mieszkali tu niemal od zawsze. To bowiem jedno z tych miejsc, które raz już̇ odkryte niewarte jest porzucenia. Swobodny dostęp do morza (więc do jego zasobów i szlaków handlowych), urodzajne ziemie wokół, optymalny klimat i bryza chłodząca smaganą słońcem skórę̨. Czego chcieć́ więcej?

Pierwsze wzmianki o Synopie sięgają̨ czasów hetyckich, większość́ historyków zgadza się̨ jednak, że osiedlano się̨ tu już̇ znacznie wcześniej. Synopa jest jednym z najstarszych miast nad całym Morzem Czarnym – w VII w. osiedlili się̨ tu przybysze z Miletu, a samowystarczalna miejscowość́ biła własną monetę̨ i snuła kolonialne plany. Strategiczne położenie cypla nie uszło uwadze Rzymian, Seldżuków, Osmanów. Dziś́ ich miejsce zajęli turyści, którzy całymi dniami wylegują̨ się̨ na plażach.

Spędzamy popołudnie w kameralnym porcie, patrząc na białe kutry rybaków przy nabrzeżu, sylwetki mew szukających kasków oraz leniwe ruchy wędkarzy rzucających w wodę̨ spławiki. Niedaleko stąd stoi nie do końca udany, ale sugestywny pomnik Diogenesa – greckiego filozofa, który urodził się̨ w tym mieście w V w. Brodaty mężczyzna został uwieczniony przez rzeźbiarza z psem i beczką, w której ponoć́ mieszkał po przeniesieniu się̨ do Aten.

Diogenes wywodził się̨ ze szkoły cyników i prowadził dość́ kontrowersyjny tryb życia, odrzucając wszelkie dobra materialne i starając się̨ pozostać́ jak najbardziej niezależnym. Według jednej z anegdot na obietnicę samego Aleksandra Wielkiego, że ten spełni każde jego życzenie, filozof poprosił władcę̨ o przesuniecie się̨, gdyż̇ stojąc, rzuca na niego cień́ i zasłania mu słonce.

Zamek Boyabat w prowincji Sinop fot: Shutterstock

Zadziwiające, że w tej idyllicznej scenerii najpopularniejszym miejscem wśród przyjezdnych pozostaje więzienie. Kamienna forteca nazywana Alcatrazem z Anatolii stoi na przesmyku Ince burun. Powstała w VII w. p.n.e.i początkowo używana była przez Persów. Nieszczęśników zaczęto osadzać́ w tych murach w XIII w., a w 1887 r., za panowania Osmanów, kamienny budynek został przekształcony w regularne więzienie. Zamknięto je dopiero w 1999 r. Do tutejszych lochów trafiali tureccy pisarze, których twórczość́ uznano za krytykę̨ Republiki Tureckiej. Dziś́ to ponure miejsce odwiedza nawet pół miliona turystów rocznie.

Anatolijska gościnność

Kierujemy się̨ dalej na wschód. Czujemy się̨ niczym celebryci. Nasze pojawienie się̨ w kolejnych wioskach przykuwa uwagę̨. Każdy chce się̨ z nami przywitać́. Podpowiedzieć́, co warto zobaczyć́ w okolicach.

Doglądający sadów jabłkowych wąsaci mężczyźni o potężnych karkach machają, byśmy się zatrzymali. Myślimy, że coś się stało, czując strzałę niepokoju przebijającą nasze żołądki. Ale oni chcą po prostu, żebyśmy spróbowali soczystych owoców, lub wyciągają z toreb plastikowe wysłużone butelki po wodzie mineralnej wypełnione bezbarwnym alkoholem z wytłoków winogronowych. Kiwają z aprobatą głowami, gdy smakujemy anyżowy napitek. Jego smak czuję na języku przez resztę dnia.

Im dalej się przesuwamy, tym ta gościnność staje się bardziej szczodra. Anatolia wciąż pozostaje najrzadziej odwiedzanym przez turystów regionem Turcji. Pojawienie się obcokrajowców uruchamia więc wśród mieszkańców lawinę hojności. Tylko dzięki temu, że przybywamy z daleka, podlegamy wyjątkowym prawom – tak jak setki i tysiące lat temu, gdy tradycja gościnności kazała zaopiekować się każdym wędrowcem.

Jedziemy więc powoli, nieustannie zatrzymywani, a nasze wypożyczone auto puchnie od soczystych melonów i dojrzałych moreli, butelek z oliwą i wódką, bochenków wypieczonego z rana chleba, koziego sera oraz wesołości i pozdrowień, które płyną za nami przekazywane z ust kolejnych napotkanych Anatolijczyków.

Zgodnie z ich wskazówkami kierujemy się ku potężnej górze Harşena, by zobaczyć ulokowany na jej szczycie zamek Amasyi. Twierdza stała tu już za czasów pontyjskich, później była niszczona i odbudowywana przez kolejne imperia. By się do niej dostać, trzeba się wspiąć 300 m nad poziom miasteczka i pokonać 150 kamiennych schodów. Jedziemy dalej, ku mieniącej się zielenią rzece Yeşilırmak i do miasta będącego niegdyś stolicą pontyjskiego królestwa. O tamtych czasach przypominają mające 2,3 tys. lat wykute w wapiennej skale grobowce królów.

Odurzający miód, który jest trucizną

Zostajemy tu na dłużej, by poszukać delibal – „szalonego miodu”. To miód rododendronowy, niespotykany niemal nigdzie na świecie. W okolicach Morza Czarnego uchodził za substancję leczniczą już tysiące lat temu. Wytworzony przez pszczoły uwijające się nad kwiatami krzewu specyfik potrafi ponoć przynieść ulgę znękanej codziennością głowie.

Wszystko za sprawą grajanotoksyny, substancji naturalnie występujący w pyłku kwiatów rododendronu, który za sprawą owadów trafia też do miodu. Pomaga ona leczyć ból i stres, lęki i migreny. Ma też działanie odurzające i wywołuje łagodne uczucie euforii. Ponoć też dobrze wpływa na potencję, bo poprawia ciśnienie krwi. Równocześnie jest jednak trucizną. Przyjęcie zbyt dużej dawki może przynieść kłopoty.

Sprzedawca miodu na ulicznym straganie, wręczając nam słoiczek specyfiku, mówi, że zjedzenie jednej jego łyżeczki dziennie jest bezpieczne. – Używamy tego od zawsze. To dobra rzecz – mówi. Wieczorem, siedząc na tarasie hotelu i patrząc na neonową iluminację królewskich grobowców, doszukuję się w internecie, że nie ma określonych norm bezpieczeństwa dotyczących grajanotoksyny.

Uznaje się jednak, że objawy zatrucia mogą występować po spożyciu już 5–30 gramów substancji. To równowartość miodu od połowy do dwóch i pół łyżeczki do herbaty. Granica między efektem leczniczym i relaksującym a trującym jest dość niejasna i zależna od danego organizmu. Przez krótką chwilę zastygam pełen wątpliwości z łyżeczką w dłoni nad słoikiem miodu.

Trabzon, czyli daleko od kurortów

Trabzon jest zbyt daleko, by stał się popularny. To miasto, założone przez Greków w VIII w. p.n.e., umyka uwadze turystów okupujących Turecką Riwierę czy Kapadocję. Jeżeli zdecydujesz się tu przyjechać ze Stambułu drogą lądową, zajmie ci to kilkadziesiąt godzin.

Nawet jadąc już z Yeşilırmaku, podróż pochłania niemal cały dzień. Gwoli ścisłości – znużeni betonem i ruchem na przybrzeżnej autostradzie uciekaliśmy z niej, jak często było to tylko możliwe, co z pewnością nie przyspieszyło naszej podróży. W Giresunie – uroczym miasteczku z prężnie działającym portem – zjedliśmy talerz kuru fasülye, fasoli w maślano-pomidorowym sosie, sałatkę bulgur z niewiarygodnie miękkim chlebem. I potoczyliśmy się dalej, wzdłuż morza, pośród filmowych krajobrazów pełnych przestrzeni i rozmachu.

Stolica orzechów laskowych

W końcu dotarliśmy do celu. Trabzon nie jest wyjątkowo urodziwy, ale kusi starówką i tradycyjnym bazarem. Błąkamy się na nim godzinami, czerpiąc przyjemność z samego przemierzania wąskich alejek, popijania soku z granatów, smakowania orzechów laskowych (z okolic Trabzonu pochodzi 70 proc. światowych zbiorów) i próbowania kwaskowego chleba taşfırın, który wypieka się w kamiennych piecach niedaleko Trabzonu i który ponoć nigdy się nie starzeje.


Trabzon został pokrzywdzony przez planistów, którzy odcięli miasto od morza ruchliwą autostradą, o co mieszkańcy do dziś mają żal do swoich włodarzy. Dojście na szerokie miejskie plaże wymaga przebicia się przez arterię, ale gdy się już to uda, ma się do dyspozycji mnóstwo wolnego miejsca na piachu.

Reklama

Zachodzą tu niemal wyłącznie mieszkańcy miasta oraz Turcy z okolicznych miejscowości. Jeżeli chcecie więc odpocząć od turystycznego zgiełku, korzystając jednak przy tym ze wszystkich zalet plaży i Morza Czarnego, to miejsce pozostaje oazą. Enklawą codziennego życia, w którą pozostaje się zatopić z prawdziwą przyjemnością.

Nasz ekspert

Michał Głombiowski

dziennikarz, podróżnik, autor książek. Stały współpracownik magazynu „National Geographic Traveler".
Reklama
Reklama
Reklama