Późny urlop w Egipcie? Tydzień w Marsa Alam to gwarancja odpoczynku i relaksu
Jesienią w Egipcie czekają na was delfiny i cały fascynujący podwodny świat Morza Czerwonego. A także beduińskie wioski, quady, którymi można szaleć po pustyni i błogi relaks.
W tym artykule:
- All inclusive w Marsa Alam
- Snorkowanie w Morzu Czerwonym
- Relaks w Egipcie
- Wioska Beduinów
- Port Ghalib
- Pływanie z delfinami
- Atrakcje dla najmłodszych
Do Marsa Alam poleciałam na tydzień. Wróciłam z tkanym dywanem, orientalną pufą, kaszmirowym szalem, maską do snorkowania i przeczytaną 500-stronicową książką. Wróciłam odprężona, wypoczęta i opalona. Okazało się, czego nie podejrzewałam wcześniej, że wyjazd all inclusive może być nie tylko ciekawym doświadczeniem. Może też odbyć się wyłącznie na moich zasadach – mimo że byłam częścią grupy.
All inclusive w Marsa Alam
Marsa Alam to spokojny, dość młody kurort na południowym wschodzie Egiptu. Położony na rozległych terenach Pustyni Arabskiej – wzdłuż riwiery Morza Czerwonego, po której co paręnaście kilometrów rozsiane są hotele-miasteczka. W drodze z lotniska nie sposób ich przegapić, bo zwykle prowadzą do nich palmowe aleje, które widać już z daleka.
W jednym z nich miałam spędzić kolejne siedem dni, o nic się nie martwiąc. Trzy posiłki dziennie, otwarty całą dobę bar z napojami, baseny, masaże, plaża z parasolami i leżakami – tylko się relaksować. Podobnie jak większość tego typu resortów, mój hotel okazał się przy okazji samowystarczalną twierdzą z centrum handlowym, opieką medyczną, aptekami i restauracjami, w których po zmroku zaczyna kwitnąć tzw. życie towarzyskie.
Masz ochotę potańczyć? Idziesz na dancing. Wolisz raczej spokojniejszy wieczór – udajesz się pokaz tańca lub koncert pod gwiazdami. A jeśli chcesz po prostu posiedzieć przy barze – kelner poda ci, na co tylko masz ochotę – słyszę w recepcji.
W drodze do pokoju (w domku nr 1124) minęłam zwinne instruktorki aerobiku i nieco tajemniczego jogina z pokaźnym kokiem na głowie. Rozgrzewali się przed pierwszymi zajęciami, które startowały codziennie tuż po śniadaniu. Po całym resorcie krążyły też meleksy, żeby przypadkiem nie dźwigać samemu walizek lub absolutnie nie iść piechotą z domku do restauracji. A tych było kilka do wyboru, każda serwowała inny rodzaj kuchni.
Snorkowanie w Morzu Czerwonym
To teraz zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że unosicie się po idealnie ciepłych, turkusowych wodach niczym lekki materac. Zanurzacie głowę, a pod stopami rozpościerają się wielobarwne rafy, między którymi kolorowe ryby urządzają gonitwy. Kogo tu nie ma: najeżone skrzydlice, żółte chetoniki, rozgwiazdy. Zdaje się, że są też koniki morskie, a te mieniące się na różowo stworzenia to jak nic papugoryby.
Bezpośredni dostęp do morza, który ma większość tutejszych hoteli, także mój – już pierwszego dnia okazał się błogosławieństwem. Woda w lagunie sięgała zaledwie kolan, więc nie trzeba było być mistrzem kraula czy żabki, by poczuć się w niej bezpiecznie. Wystarczyło włożyć maskę do snorkowania (ja kupiłam swoją w hotelowym sklepie za ok. 100 zł), zanurzyć twarz w wodzie i relaksować się, bez końca podglądając fascynujące życie przybrzeżnych raf.
Zwykle snorkowałam wczesnym rankiem, kiedy cały resort odsypiał szaleństwa poprzedniego wieczora. A po pływaniu suszyłam ciało i włosy, spacerując wzdłuż plaży, słuchając morza i strasząc widłonogi. Te skorupiaki mają po cztery pary nóg i zasuwają po kamieniach jak opętane. Jak tylko zauważą, że są obserwowane, zamierają w bezruchu na długie minuty.
Relaks w Egipcie
Te wszystkie poranne przyjemności – ze snorkowaniem i gonieniem widłonogów szybko weszły mi w krew. Czasami też siadałam na molo (każdy tutejszy hotel ma swoje) i czytałam książkę.
Lubiłam też poranne przechadzki po ośrodkach, które każdego dnia dość leniwie budziły się na nowo. Podglądałam, jak ogrodnicy przycinają kwiaty, a kelnerzy szykują się do przyjęcia pierwszych gości: nakrywają do stolików, znoszą tace z humusem, pomidorami, pieczywem i owocami, rozkładają stanowiska z grillem i lodami. W powietrzu towarzyszyły mi zapraszające zapachy lekko przypalonej kawy i pomarańczy.
Snorkowanie, spacery, spanie, snorkowanie, spacery, czytanie książki – tego typu relaks był mi potrzebny. Ale nie byłabym sobą, gdybym któregoś dnia nie zechciała więcej.
Wioska Beduinów
Ponieważ hotele w Marsa Alam oferują wszystko, co niezbędne do biernego wypoczynku, nie ma potrzeby ich opuszczać. Ale oczywiście można. W pierwszej kolejności postanowiłam odwiedzić położoną między pobliskimi górami wioskę Beduinów. Wycieczka z przewodnikiem kosztuje ok. 250 zł i można ją kupić w hotelu.
– Pojedziemy jeepem, bo droga będzie wyboista. Gotowa? – zapytał mnie Mohamed, który był moim opiekunem w podróży. Pochodzi z Kairu, ale pracuje tu. Mówi świetnie po angielski, niemiecku i rosyjsku, uczy się też polskiego. Jak wszyscy tu Egipcjanie jest szalenie uprzejmy, pomocny i uśmiechnięty. I lubi dużo mówić – po drodze opowiada, że teren, którym właśnie jedziemy w pewnym sensie należy do Beduinów, a na pewno sprawują nad nim pieczę. Dlatego zanim powstanie tu nowy hotel, inwestor musi uzyskać ich zgodę.
Przed laty ich plemiona prowadziły wyłącznie koczowniczy tryb życia, mieszkali w namiotach, hodowali bydło, wielbłądy, utrzymywali się z handlu wymiennego. Dziś żyją głównie z turystów, którzy kupują od nich rękodzieło, herbaty, przyprawy czy perfumy.
Rzeczywiście droga robi się coraz bardziej wyboista, jeep skacze po pagórkach jak wesoły zając, zostawiając za sobą tabuny kurzu. Wjeżdżamy w dość wysoki teren, samochód lawiruje pomiędzy skałami w kolorze ochry. Gdyby nie było tak upalnie, wysiadłabym i poszła na trekking, bo góry wydawały się przyjazne dla takich piechurów jak ja.
Droga warta jest jednak zachodu, bo na miejscu witają nas kozy, wielbłądy i weseli Beduini, którzy zapraszają do namiotów. W jednym serwują słodką mocną herbatę i pieczony na miejscu chleb. Inny wypełniony jest po brzegi koszykami pełnymi przypraw. W kolejnym Beduin w długim lnianym suknie proponuje mydła, olejki i perfumy, a w następnym bransoletki i naszyjniki. Sprzedawcy są akuratni i cierpliwie prezentują swoje towary. Nie ma tu mowy o nachalności.
Słońce powoli zachodzi, ochrowe skały mienią się teraz na czerwono. Idealną ciszę przerywa rytualny taniec mężczyzny w kolorowej spódnicy. Wygląda jakby obracał się w powietrzu. – Zapraszam na pokaz tanoury – szepcze mi do ucha Mohamed, prowadząc pod niewielką scenę ustawioną za namiotami, na której wywija tancerz. – Wykonuje ok. 70 obrotów na minutę. To dla Beduinów rodzaj medytacji i modlitwy w jednym, zbliżenie z Bogiem – ciągnie mój opiekun, a ja zamieram w bezruchu, patrząc na ten spektakl.
Port Ghalib
Tu można zostawić całą wypłatę – pomyślałam, kiedy stanęłam w Porcie Ghalib (swoiste centrum Marsa Alam), a dokładnie przed sklepem z dywanami. Za chwilę miałam stąd popłynąć łodzią na pobliskie rafy, by posnorkować na otwartym morzu.
Tymczasem uroczy Egipcjanin, widząc moje zainteresowanie jego towarem, zaczął rozkładać przede mną różnej wielkości dywany – tkane, skórzane, włochate. Oczy zaświeciły mi się na widok kolorowego tkanego i pasującej do niego skórzanej pufy – byłam gotowa zapłacić cenę wyjściową, ale przyjaciółka, która stała tuż za mną szepnęła mi do ucha, że nie wypada, muszę się potargować.
Po kwadransie okazało się, że jestem mistrzynią zbijania ceny. Wyszłam bowiem ze sklepu z dywanem i pufą, za które zapłaciłam jedną czwartą proponowanej stawki. W kolejnym sklepiku poszło równie gładko – chociaż cenę za jedwabny szal zbiłam zaledwie o połowę. Już prawie byłam przekraczałam próg cukierni z egipskimi łakociami, kiedy zawołał mnie Kadir: – Ag, wskakuj na łódź, wypływamy!
Pływanie z delfinami
Kadir z kolei miał pod opieką grupę zapaleńców (w tym mnie), którym zachciało się snorkować wśród jeszcze bogatszych niż przyhotelowe rafach. Całodniowa wycieczka z lunchem na statku i ze sprzętem do snorkowania kosztuje ok. 400 zł i też można ją kupić w resorcie.
Cała naprzód. Morze Czerwone jest gładkie jak tafla lodu i idealnie seledynowe jakby ktoś je pokolorował. Rozkładam ręcznik na górnym pokładzie i przez kolejne trzy godziny rejsu czytam i drzemię. Na zmianę. I całkiem zapominam o snorkowaniu, kiedy znów słyszę donośny głos Kadira, który prosi, by w tej chwili wkładać kamizelki oraz maski i wskakiwać do wody.
Jestem lekko oszołomiona, ale robię to, co inni. I po minucie już wiem, co się dzieje. Pod moim brzuchem, dosłownie na wyciągnięcie dłoni przepływa stado delfinów. Są czarno-szare, płyną równiutko, dwa prowadzą, reszta nieco dalej. Nagle z gracją zaczynają tańczyć i zawracają w naszą stronę. Znów są pod nami, by za chwilę znów zawrócić. Z zachwytu brakuje mi tchu. Przypłyńcie jeszcze, mówię do siebie, ale one są już daleko.
Wdrapuję się na pokład statku, a łzy same spływają mi po policzkach. To stado delfinów było chyba najpiękniejszym widokiem, jaki kiedykolwiek widziałam. Niczego więcej nie pamiętam z tamtego dnia.
Atrakcje dla najmłodszych
Hotele w Marsa Alam mają w ofertach także cały wachlarz atrakcji-animacji dla najmłodszych. – Przyjechałem tu po raz pierwszy z dwójką dzieci. Natalka ma 6 lat, a Szymek 10 – opowiada Marek Dąbkowski z Warszawy. – W hotelu mamy kilkanaście basenów do wyboru, i to było moim głównym kryterium, które brałem pod uwagę, wybierając Marsa Alam. W taki upał dzieciaki muszą się jakoś schłodzić.
Na pytanie, jakie zabawy proponują animatorki, Marek wymienia na jednym wdechu: – Strzelanie z plastikowego łuku, konkursy z drobnymi nagrodami, rysowanie, zawody sportowe, karaoke, tańce. Mogę zostawić Natalkę czy Szymka prawie na cały dzień, a one wracają zachwycone i przy kolacji już myślą o kolejnym dniu zabawy – śmieje się mój rozmówca.
Dziecka nie trzeba nawet zaprowadzać na zajęcia, bo animatorzy zbierają je z domków. I, co ważne, animacje prowadzone są w kilku językach. Marek podkreśla też, że świetną alternatywą dla zajęć jest całodniowe safari, na które zabrał dzieciaki. Najpierw szaleli quadami po pustyni, potem jeździli na wielbłądach i jedli kolację pod gwiazdami. Za całodniową wycieczkę dla trzech osób Marek zapłacił 600 zł. I dawno nie mieli równie udanych wakacji.
Korzystałam z usług biura Join UP!