Reklama

Po wylądowaniu w Anchorage zaskoczyła mnie jedna rzecz. Było widno, mimo że wszystkie zegary na lotnisku uparcie wskazywały pierwszą w nocy. – Dziś najdłuższy dzień w roku – przypomniał zapytany przez mnie taksówkarz. Faktycznie, zapomniałem, latem noce na Alasce są naprawdę krótkie, a właściwie to nie ma ich wcale. Po prostu późny zmierzch przechodzi od razu we wczesny świt.

Reklama

Work, czyli na południe

Kolejne zaskoczenie przyszło już następnego dnia, kiedy udałem się do miejscowego urzędu w celu wyrobienia numeru SSN (Social Security Number) niezbędnego do podjęcia pracy w Stanach – zgodnie z planem większość mojego wyjazdu miała wypełnić opcja work. Spodziewałem się spotkać kilku Polaków, bo z biura pośrednictwa, w którym załatwiałem kontrakt, leciało sporo polskich studentów. To, co zastałem na miejscu, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Ojczysty język słyszałem dosłownie wszędzie, a prawie każda grupa osób, jakie zagadywałem, okazywała się polskimi studentami z programu work&travel. Pochodzili z różnych miast, korzystali z pomocy różnych pośredników i lecieli do różnych przetwórni, ale wszyscy mieli podobne priorytety. Jak najwięcej zarobić, jak najwięcej zwiedzić i najlepiej jeszcze jak najwięcej zaoszczędzić. Zwłaszcza dwa ostatnie cele wydają się sprzeczne, ale wszyscy starali się wierzyć, że uda się je pogodzić. W końcu to miał być nasz American Dream.
Ice Museum
Jeśli o mnie chodzi, to także nie był to wyjazd planowany od lat, który miał być przygodą życia. Chodziło o kasę. Pomysł podróży na Alaskę pojawił się spontanicznie, kiedy przeglądałem w internecie oferty pracy wakacyjnej dla studentów. Przypadkowo trafiłem na stronę biura oferującego zatrudnienie w przetwórniach rybnych na Alasce. Czemu nie, pomyślałem? Nie raz już wyjeżdżałem pracować za granicą, ale tylko w krajach Europy. Stwierdziłem, że czas wyruszyć dalej. W pośpiechu zdałem egzaminy letniej sesji, spakowałem się, przybyłem do Anchorage, wyrobiłem SSN i poleciałem dalej, do pracy. Tak, poleciałem, bo większość przetwórni jest zlokalizowanych na południowym wybrzeżu Alaski. Jeżeli już ktoś przybywa tutaj do pracy sezonowej akurat w tej branży, to z reguły z Anchorage udaje się na południe i z reguły samolotem. Tamtejsze odległości różnią się od tych, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce, a słowo „daleko” nabiera nowego znaczenia.
O samej pracy nie będę się rozpisywał. Zdradzę tylko, czego nie było, a co było w przetwórni, do której trafiłem. Nie było: zasięgu telefonicznego, internetu, radia, telewizji. Co było? Łososie. Kropka.

Travel, czyli na północ

Czas na opisanie opcji travel. Chociaż była krótsza niż work, to zdecydowanie bardziej intensywna i ciekawsza oczywiście. Przyznam, że zawsze ciągnęło mnie na północ. Nie przypominam sobie, żebym marzył o podróży w tropiki i leżeniu pod palmą. Myślałem raczej o wyprawie na Syberię, Spitsbergen, Grenlandię, Alaskę. No właśnie, Alaskę. W końcu miałem szansę zrealizować pierwszy z tych, nazwijmy to północnych projektów.
Najpierw jednak samo Anchorage. Jego zwiedzanie zacząłem od... lotniska. Nie, to nie było planowane. Tak wyszło. Po powrocie z kontraktu razem z resztą grupy nie mieliśmy ochoty szukać noclegu w środku nocy, postanowiliśmy więc spędzić noc w porcie lotniczym. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie przemiły kobiecy głos, który co pół godziny informował ze wszystkich głośników, że the local time is... i przy okazji nas budził.
Następnego dnia drogi wszystkich się rozeszły. Ja zostałem w Anchorage kilka dni, zanim wyruszyłem na północ. Rozpocząłem od ulubionego miejsca spacerów i rekreacji mieszkańców – długiego na 11 mil szlaku biegnącego brzegiem oceanu. Przy dobrej pogodzie można ponoć stamtąd zobaczyć Mount McKinleya. Niestety mimo niezłej pogody nie udało mi się go dostrzec. Kiedy później podróżowałem po Alasce, w wielu miejscach słyszałem zapewnienia, że widać z nich najwyższy szczyt Ameryki Północnej. Wyciągnąłem z tego wniosek, że chyba z każdego miejsca na Alasce jest on widoczny.
Denali
Zatrzymałem się w Earthquake Park, gdzie znajduje się wystawa poświęcona trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło Alaskę w 1964 r. Spowodowało ono ogromne zniszczenia, gdyż jego siła wynosiła aż 9,2 stopnia w skali Richtera. Ponieważ wydarzenie miało miejsce w Wielki Piątek, trzęsienie to bywa nazywane trzęsieniem wielkopiątkowym.
Później wybrałem się do Muzeum Lotnictwa położonego niedaleko portu lotniczego. Jego ciekawe zbiory przedstawiają m.in. pierwszy w historii przelot nad biegunem północnym oraz tzw. loty przyjaźni, które miały miejsce w latach 80. XX w. Samolot startował na jednym brzegu Morza Beringa, czyli na Alasce, a lądował na drugim, czyli w ówczesnym Związku Radzieckim. Był to wyraźny znak odwilży w epoce Reagana i Gorbaczowa. Spora część wystawy poświęcona jest także ciężkim walkom, jakie Amerykanie toczyli z Japończykami w czasie II wojny światowej o Wyspy Kurylskie.


W Anchorage warto odwiedzić zoo. Tak, wiem, że brzmi to dziwnie. Wszak każdy przybywa na Alaskę, żeby oglądać nietkniętą przez człowieka naturę z dzikimi zwierzętami żyjącymi na wolności (miałem z nią styczność w parku w centrum Anchorage, gdzie pewnego pięknego poranka spotkałem łosia). W miejscowym ogrodzie zoologicznym oprócz łosi głównymi gwiazdami miały być niedźwiedzie, ale powodem mojej wizyty były dwa tygrysy syberyjskie. Nie mogłem sobie odmówić możliwości zobaczenia na własne oczy tych największych kotów świata, których na wolności pozostało naprawdę niewiele.

Denali

Wszyscy na Alasce mówią o tym miejscu, wszyscy turyści albo się tam wybierają, albo właśnie stamtąd wracają. Raczej unikam tak rozreklamowanych miejsc, jednak tym razem zdecydowałem się je odwiedzić. W końcu to najbardziej znany park narodowy na Alasce, a to za sprawą znajdującego się na jego terenie Mount McKinley (6194 m n.p.m.), zaliczanego do Korony Ziemi. W przewodnikach znajdziemy mnóstwo informacji o fantastycznej przyrodzie i dzikich zwierzętach tego parku, ale w zasadzie to samo ma do zaoferowania każdy park, niekoniecznie narodowy, na Alasce. Postanowiłem skonfrontować zapewnienia przewodników z rzeczywistością.
Muszę przyznać, że już podróż autokarem z Anchorage do Denali jest atrakcją samą w sobie. Trasa Alaska Highway wije się malowniczo między górami i dolinami. – Macie szczęście – słowa kierowcy potwierdziły to, z czego zdążyłem już zdać sobie sprawę – przy tak ładnej pogodzie z pewnością w czasie podróży zobaczymy McKinleya. Super, myślę sobie, tylko że już gdzieś to słyszałem. Jednak po kilku godzinach ośnieżony szczyt pojawił się na wprost naszej Highway. Kierowca zjechał na pobocze i dał nam chwilę na zrobienie zdjęć. – Don't cross the road – krzyknął za nami niczym dobry opiekun, gdy w pośpiechu opuszczaliśmy autokar żądni jak najlepszych zdjęć. Po chwili jechaliśmy dalej jako dumni posiadacze fotografii na tle najwyższej góry Ameryki Północnej. Niestety było jedno "ale". Otóż w miejscu naszego postoju stała przydrożna lampa i na zdjęciu McKinley idealnie się pod nią wpasował. Zachciało mi się śmiać, jak sobie pomyślałem, że będę kiedyś pokazywał te zdjęcia, tłumacząc, że to jest właśnie ten słynny szczyt... tak, ten pod lampą.
Z samego pobytu w Denali najlepiej zapamiętam nocleg. W namiocie, na skraju tajgi, w parku narodowym, który szczyci się liczną populacją niedźwiedzi. Muszę przyznać, że było to emocjonujące doświadczenie. Każdy szmer usłyszany w nocy pobudzał wyobraźnię. Przyznaję, że warto było odwiedzić ten park, mimo że pogoda nie sprzyjała już tak bardzo i wszędzie kłębiły się tłumy turystów. Uciekłem od nich dalej na północ, do Fairbanks.

Reklama

Fairbanks

Zmieniłem środek transportu – przesiadłem się na pociąg. Podróż koleją po Alasce do tanich nie należy, dlatego zdecydowałem się na przejazd krótkiego odcinka (ok. 200 km). Cała trasa liczy 760 km i biegnie z miasta Seward na południowym wybrzeżu, przez Anchorage i Denali aż do Fairbanks. To atrakcja turystyczna. Turyści siedzą w przestronnych, przeszklonych wagonach i podziwiają niesamowite krajobrazy oraz naturę nietkniętą ręką ludzką. Dodatkowo z głośników na bieżąco podawane są informacje o tym, co właśnie można zobaczyć za oknami. Właśnie w takich miłych i komfortowych warunkach dotarłem do Fairbanks.
Zwiedzanie miasta rozpocząłem od uniwersytetu (stęskniłem się za studiami :). A na poważnie – udałem się do Museum of the North zlokalizowanego na uniwersyteckim kampusie. Ten nowoczesny obiekt położony na wzgórzu już z daleka przyciąga uwagę. Wewnątrz wrażenie jest równie duże – są tam m.in. zbiory po pierwszych mieszkańcach Alaski, którzy przybyli na kontynent amerykański przez Cieśninę Beringa, wiele pamiątek jeszcze z czasów, kiedy Alaska należała do Rosji. Zapisane cyrylicą dokumenty, stroje charakterystyczne dla mieszkańców Syberii czy też elementy wyposażenia cerkwi prawosławnych nie pozwalają zapomnieć, że jeszcze w XIX w. ówczesne Imperium Rosyjskie sięgało aż tutaj.
Kolejnym miejscem, do którego się udałem, było… muzeum (nie, nie chcę zostać kustoszem, po prostu odwiedzane przez mnie placówki odbiegają od standardowych wyobrażeń o tego typu obiektach). Najpierw Ice Museum. W części wystawy panuje temperatura – 8 stopni Celsjusza, jest możliwość dotknięcia lodowych rzeźb, stanięcia za lodowym barem, do tego projekcja filmu pokazującego coroczne zmagania w mistrzostwach świata w rzeźbieniu w lodzie. Ostatnim muzeum na mojej liście było Fairbanks Community Museum poświęcone gorączce złota. Zdjęcia pokazujące statki rzeczne pełne ludzi zmierzających na północ w poszukiwaniu kruszcu i lepszego życia naprawdę robią wrażenie. Podobnie jak największa katastrofa w historii miasta, czyli powódź z 1967 r., w czasie której większa część Fairbanks została zalana i kompletnie zniszczona. Po tym wydarzeniu podjęto decyzję o budowie w górze rzeki Chena systemu zapór, aby nigdy więcej nic podobnego się nie wydarzyło.
No dobrze, wystarczy już tych muzeów. Dla odmiany wybrałem się więc na spacer nad rzekę Chena i do Parku Pionierów. Można w nim znaleźć, przeniesione niemal w nietkniętym stanie, pierwsze domostwa powstałe w mieście. Odtworzone zostało również centrum z początku XX w. Stoi tam statek rzeczny, którym przez wiele lat kolejni osadnicy przybywali do Fairbanks.
Zaglądam też do kopalni złota. Nie jest to niestety prawdziwa kopalnia, lecz jej kopia stworzona na potrzeby turystów. Niemniej jednak wrażenia są podobne.
Wracając z parku, zatrzymałem się jeszcze na chwilę nad Cheną. Był ciepły letni wieczór, rzeka płynęła spokojnie. Usiadłem na brzegu i pogrążyłem się w rozmyślaniach. Powoli żegnałem się z Alaską. Spędziłem tu dokładnie siedem tygodni. Tylko i aż chciałoby się powiedzieć. Z jednej strony tylko, bo planowałem zostać trochę dłużej, ale jak to zwykle bywa życie zweryfikowało wszelkie plany. Z drugiej strony aż, bo czas spędzony tutaj pozwolił mi zobaczyć kawałek innego świata i przeżyć przygody, które z pewnością długo będę pamiętał.
Tekst i zdjęcia: Marcin Matyja

Reklama
Reklama
Reklama