Porfolio: Bali
Bali to wyspa, która rzuca na przybyszów urok. Uwolnić się od niego nie sposób.
Holenderski kupiec korzenny Cornelis de Houtman, odkrywszy Bali w końcu XVI stulecia, doznał takiego oszołomienia, że długo nie mógł się zdecydować na opuszczenie wyspy. Kiedy wreszcie z ciężkim sercem podniósł kotwicę, część jego żeglarzy pozostała na brzegu, ci zaś, którzy wrócili do domu, opowiadali, że znaleźli zakątek ziemskiego raju.
Minęły wieki, a tęczowa legenda Bali nie zblakła i trwa, chociaż wyspą wstrząsały wydarzenia całkowicie sprzeczne z pojęciem rajskiej idylli. Krwawym dramatem był zbrojny podbój Bali przez Holendrów. Radżowie balijscy w obliczu klęski popełniali wraz z dworem i poddanymi puputan – gromadne samobójstwo. Wyspa spłynęła też krwią w wyniku bratobójczej masakry w 1965 roku po nieudanym puczu indonezyjskich komunistów. W październiku 2002 r. z kolei w zamachu terrorystycznym zginęło tutaj blisko 200 osób.
Także żaden z Balijczyków nie uważa, że jest mieszkańcem arkadii, ludzie mają tam zwykłe troski i przywary, ciężko pracują, wpadają w gniew i przejawiają okrutną namiętność do walk kogutów. Mimo to Bali nie traci swej sielankowej aureoli, przywabia coraz więcej gości i nie przestaje na nich rzucać uroku.
Przychylny los sprawił, że i ja pewnego dnia mogłem zawrzeć znajomość z tą czarodziejką. Ruszyłem do niej z Surabai na Jawie liniowym mikrobusikiem, który potrzebował tylko jednego dnia, by połknąć 500 km dzielące go od celu. Po drodze musieliśmy, oczywiście, przebyć cienki pas wzburzonej wody między obiema wyspami. Na drugą stronę przewiózł nas niewielki prom, skacząc w rękawie cieśniny jak spławik wędki, szarpany krótką nerwową falą. Z pokładu widoczna była zielona bryła Bali – wyraxnie naświetlana kwarcówką słońca. Po półgodzinie stanęliśmy na twardym gruncie w Gilimanuk, portowej mieścinie u zachodniego krańca wyspy i mikrobusik pomknął dalej do swojej mety w stołecznym Denpasarze.
Różnica z zostawioną za plecami Jawą rysowała się już po kilku kilometrach. Inna była architektura wiosek. Wyglądały jak forteczki pochowane za glinianymi murami, a wewnątrz podzielone niczym szkatułki przegródkami gospodarstw. Znikły cebulaste kopułki drewnianych meczetów. Ich miejsce zajęły omszałe świątynki o skrzydlatych wejściach strzeżone przez kamienne demony. Raz po raz mijaliśmy kobiety w negliżu do pasa. Był to oczywisty sygnał, że jesteśmy w strefie wolnej od turystycznych paparazzich. Kiedyś topless był dla Balijek zwyczajnością, a biusty zasłaniały ponoć tylko przybywające tu na gościnne występy jawajskie jawnogrzesznice.
Denpasar, do którego w końcu dotarliśmy, wygląda dość szpetnie. Na szczęście to nie jest wizytówka wyspy. Stolica Bali ma jednak świetne stare muzeum i niezrównany pchli targ, a wieczorem warto pójść na pasar malam (nocny bazar), gdzie w mało higienicznych warunkach można się smacznie pożywić.
Zatrzymałem się w parterowym Bali Hotel, pamiętającym czasy kolonialne, który posłużył mi jako wygodny punkt wypadowy do eksploracji wyspy wynajętym motocyklem.
Mój pokój miał, jak wszystkie inne, loggię z wyjściem do ogrodu. Na balustradzie loggii stała gliniana patera na długiej nóżce. Codziennie rano młoda dziewczyna z personelu hotelowego układała na tej paterze kompozycję z liści palmowych, białych płatków migdałowca, czerwonych – hibiskusa oraz ziaren ryżu. Była to ofiara na intencję pomyślnego dnia i udobruchanie złośliwych duchów.
Ofiary tego rodzaju, mniej lub bardziej obfite i kunsztowne, składane są na każdym kroku w nieprzeliczonych okolicznościach, w zdrowiu i chorobie, w szczęściu i nieszczęściu. To przejaw nieustannego dialogu, jaki Balijczycy prowadzą ze światem bogów i demonów. Wyspa ta jest w zdominowanej przez islam Indonezji enklawą osobliwej mieszanki wyznaniowej zwanej hinduizmem balijskim. Jej składniki to przejęte z Indii pierwiastki buddyzmu i hinduizmu plus kult przodków i rodzimy animizm.
W przekonaniu Balijczyków znajdują się oni w stanie ciągłego zagrożenia, zawieszeni między Dobrem a Złem. Po stronie Dobra jest Istota Najwyższa, zarazem właścicielka wyspy, oddanej ludziom tylko w powiernictwo, oraz tłoczny panteon boskich reprezentacji (wśród nich potężny Śiwa). Po stronie drugiej kłębią się złe duchy, wiedźmy, strzygi, upiory, wampiry i inne niesamowite stwory sprowadzające wszelkie zło.
Los człowieka zależy od utrzymywania równowagi między tymi dwiema potęgami. Trzeba zatem zabiegać o względy bogów i jednocześnie uśmierzać gniew demonów. Balijczycy czynią to na wiele sposobów – składają ofiarne dary, celebrują niezliczone święta w niezliczonych świątyniach, dekorują drogi i ozdabiają domostwa. Przestawaniu z bogami towarzyszą wielorakie działania artystyczne. Rok balijski ma tylko 210 dni i jest naszpikowany świętami religijnymi. Do ich rytuału należą rozmaite spektakle o wielofunkcyjnym charakterze. Są one zarazem formą hołdu bogom, rozrywką, pokarmem duchowym i źródłem nauk życiowych. Wystawia się więc stale któryś z wielu klasycznych tańców, inscenizuje całonocne epizody Ramajany i Mahabharaty, ogląda spektakle teatru cieni, a wszystko przy wibrujących dźwiękach gamelanu – małej orkiestry wyposażonej głównie w gongi i ksylofony.
Widowiska te muszą mieć swoją oprawę, nie mogą się obyć bez kostiumów, masek, ozdób, mnóstwa rekwizytów. Balijczycy są w tym zakresie samowystarczalni. Poruszają się z naturalną swobodą po obszarze wszelkich rękodzielniczych i artystycznych specjalności. Sami w swych wioskach rzeźbią w drewnie i szarym piaskowcu, sami malują, grają ze słuchu, nie znając nut, mają własnych jubilerów, snycerzy, płatnerzy (wyrabiających krisy), architektów i choreografów. W oczach postronnych obserwatorów jest to zdumiewający fenomen. Trudno wskazać drugą społeczność, która by tak spontanicznie, tłumnie i wielostronnie pochłonięta była na co dzień sztuką i twórczością artystyczną na tak wysokim poziomie.
Wędrując po Bali, zawsze można liczyć na jakąś niespodziankę. Czasem wystarczy trochę tylko zboczyć z asfaltu w szczelinę leśnego duktu, by natknąć się na ukrytą w zieleni wioseczkę, ciekawą samą w sobie albo dlatego, że dzieje się w niej akurat coś niecodziennego. Tak trafiłem pewnego razu na kremację, która jest na Bali wydarzeniem rzadkim. Nie spala się tam zwłok zaraz po śmierci na stosie, jak w Indiach lub Nepalu, ale grzebie je prowizorycznie, nieraz i na kilka lat, do czasu zebrania gotówki na pokrycie kosztów ceremonii. Są one wysokie nie tylko dlatego, że balijskiej kremacji towarzyszy wystawny bankiet dla setek jej uczestników; sporządzić trzeba także ogromną wadah (wieżę kremacyjną) bogato przybieraną tkaninami, kolorowe „sarkofagi” w kształcie krów, no i przygotować piramidy owoców, ciast, kwiatów oraz stosy innych wotywnych darów misternie wykonanych z jedwabiu, papieru, słomy i liści. Potem wszystko to się spala, łącznie ze szczątkami ekshumowanych nieboszczyków (dla oszczędności jest ich zwykle kilku), a prochy ciska do rzeki lub morza. Cały obrzęd odbywa się w radosnej karnawałowej atmosferze, bo dusze, opuściwszy ciała zmarłych, uzyskały przepustkę do reinkarnacji.
Jest też na Bali mnóstwo miejsc, gdzie uroda Natury w przymierzu z dziełem ludzkich rąk stwarza nadzwyczajne efekty. Trudny do zapomnienia jest widok Besakih – „matki balijskich świątyń” na tarasach u podnóża omiatanego obłokami wulkanu Gunung Agung (3 142 m) z konstelacją smukłych meru (wieżyczek sanktuarium) nakrytych pięterkami zmniejszających się daszków. Mam wciąż pod powiekami wiele takich obrazów, świadczących o tym, jak subtelnie Balijczycy potrafią uduchawiać przyrodę.
W latach 20. i 30. XX wieku, gdy Zachód niejako powtórnie odkrył „rajskość” Bali, osiedliło się na niej sporo cudzoziemskich malarzy, fotografików, ludzi pióra. W ślad za nimi ruszyła fala turystów. Ich liczba rosła w postępie geometrycznym i niebawem zrodziło się pytanie o odporność niepowtarzalnej kultury malutkiej Bali na korozję cywilizacyjną.
Optymiści powiadają, że nie ma powodu do obaw, bo Balijczycy umieją zręcznie godzić nowoczesność z tradycją. To prawda, że może czasem biją zbyt niskie pokłony Mamonie, a do pocztu ich demonów dołączyła chętnie Komercja. Trudno jednak winić mieszkańców wyspy żyjącej głównie z archaicznego rolnictwa, że odcinają kupony od swej sławy.
Trzeba im zresztą przyznać, że starają się czynić to z troską o naturalne środowisko swej społeczności. Centralny kombinat turystyczny skoncentrowany jest strategicznie u południowego wybrzeża wyspy, a jej poznawanie odbywa się w sposób zorganizowany w autokarach krążących po ustalonych trasach. Zresztą wielu uczestników wycieczek nie wyściubia nosów poza plaże i okolice swoich hoteli. Spędzają dnie na takich rozrywkach, jak golf, bilard, kręgle, surfing, a wieczorami bawią się. Z punktu widzenia balijskiej ekologii kulturowej to ideał turysty.
W mniejszości zdają się być turyści indywidualni, którym nie szkoda czasu na poruszanie się po Bali. Ci widzą, że nie jest to raj, ale coś naprawdę niezwykłego, coś, co nasz świat ma tylko w jednym egzemplarzu. Miejsce magiczne, które opuszcza się z żalem i dokąd chciałoby się wrócić.
NO TO W DROGĘ
Samolotem z Warszawy przez Frankfurt, Singapur do Denpasaru, od 3200 zł w dwie strony.
Wizy: trzeba kupić na lotnisku, od 10 do 30 USD, w zależności od długości pobytu.
Wyjazdy pobytowe All inclusive – od 5750 zł/tydzień (w cenie przelot), wycieczka objazdowa „Świątynie i pola ryżowe”
– 670 zł/4 dni, „Morskie safari”
– 1100 zł/3 dni – bez przelotu, www.tui.pl
AKTYWNIE
Pływanie - uwaga na przypływy i odpływy, u wybrzeży jest sporo niebezpiecznych prądów, szczególnie w Kucie.
Nurkowanie i wędkarstwo – wyprawy organizują hotele, przy niektórych także tenis, squash, golf, narty wodne, windsurfing, bilard.
Taksówki z Nusa Dua do Kuty 30000 IDR (indonezyjska rupia, 10000 IDR = 3,50 zł, wymiana w bankach i – korzystniej – w kantorach) do Denpasar 45000 IDR, do Sanur 40000 IDR, przed podróżą uzgodnić cenę przejazdu. n Autobusy Bemo – przebudowane miniciężarówki i mikrobusy: cena zależy od ilości pasażerów, z Kuty do Denpasar 2500 IDR.
Wypożyczenie samochodu 35-50 $/dzień wraz z ubezpieczeniem (potrzebne międzynarodowe prawo jazdy); wypożyczenie motocykla: 10 $/dzień.
W Kuta znajduje się centrum medyczne Bali International Medical Centre o standardzie zachodnim, w Denpasar – prywatna klinika Kasih Ibu. Przed przyjazdem na wyspę nie są wymagane żadne szczepienia obowiązkowe.
INTERNET
Prawie wszystkie hotele mają dostęp do internetu, na mieście sporo kawiarenek internetowych.