Plaża hipisów
Karaiby. Puerto Rico. Odległy koniec wyspy. Biała plaża. Turkus wody. Szelest palm. Fala odpowiednio wysoka i wygięta. Na niej ludzie i deski. Wszystko sunie z prędkością niebezpieczną, ale fascynującą.
Raj surferów
Zawsze myślałem, że raj surferów to trochę hipisowskie miejsce – bary na piachu i opaleni młodzi i chudzi ludzie wyszlifowani przez wodę. Żyją skromnie, jadają głównie ryby, bo nad morzem to najtańsze, są trochę obdarci, ale zawsze szczęśliwi. Z pasją życia. Z radością!
A tu? Same wypasione fury, w nich osoby też raczej wypasione; niektórzy aż się przelewają. Przyjeżdżają głównie ze Stanów Zjednoczonych. Chodzą wprawdzie z deskami, ale takimi najdroższymi – bardziej na pokaz. Fuj, fuj, fuj! A kiedyś to był jeden z wielu hipisowskich rajów rozsianych na dzikich plażach dookoła Karaibów.
Wszystkie raje były podobne do siebie – czy to w Kostaryce, czy w Playa del Carmen na Jukatanie, czy na małych wysepkach u wybrzeży Belize: uliczki piaskowe, budownictwo deskowe malowane na olejno, wszystko pstrokate, kwiaty we włosach, ludzie bosi, długowłosi i niemający kompletnie nic do roboty. Ale jakoś im się żyło. A to z renty za wojnę w Wietnamie, a to z groszy fuksem zarobionych, bez stresu, bez myślenia o przyszłości – jak to w raju.
Dziś nie ma tam hipisów – są za to asfalt i hotele, obok plaż Plaza. Ślady dawnych romantycznych zakątków pozostały jedynie w nazwach poszczególnych miejsc. Kiedy z hotelowych szyldów usunie się słowa: Beach Resort, Inn, Condos, Villas, Marriott, Sheraton and Lodge, wrócą pierwotne nazwy. Z Mamacitas Inn zostaną same Mamacitas, czyli Mamuśki. Skąd ta nazwa?
Mamacitas to trzy amerykańskie dziewczyny; grube i brzydkie, ale dobre i sympatyczne. Tylko jakoś nie mogły sobie znaleźć chłopaków na tyle rozsądnych, by potrafili dostrzec dziewczęcą duszę, a nie tuszę. Wyjechały więc na Puerto Rico, założyły drewniany hotelik i podobno nawet znalazły mężów. Spędziły na tej plaży kilkanaście lat. Gdy pod koniec lat 80. sprzedały swój hotelik Marriottowi, zniknęły. Gdzie teraz jesteście, sympatyczne Mamacitas? Czy w nowym miejscu też jest tak romantico, jak Wam było na Puerto Rico?
Kolejna nazwa: Papa Alberto Hotel.
Kim był Tatusiek Alberto? To stary potężny Murzyn i emerytowany bosman. Miał bar na plaży. Przyrządzał ogromne drinki. Litrowe! Mówił, że nie chce mu się robić mniejszych co pięć minut. Dlatego podawał jeden przypominający wazon, potem drugi, a do trzeciego nikt i tak nie był w stanie dotrwać, bo Papa alkohol lał szczodrze. Robił tylko dwa typy drinków: rum z colą i rum z pepsi. Oferta wprawdzie mało zróżnicowana, ale to u niego siedziało najwięcej ludzi, bo, po pierwsze, nigdzie nie było tak tanio (rum „domowej roboty”). Po drugie, jeśli ktoś nie lubił rumu, mógł przynieść wino lub piwo. Po trzecie, Papa Alberto robił drinki także sobie, a potem śpiewał bluesy do samego rana. I dla tych bluesów warto było u niego siedzieć nawet o suchym pysku. Albertooo! Gdzieś odpłynął? I czy jesteś tam szczęśliwy? Czy też masz swój bar?
Takich postaci było w portorykańskim raju około setki. Plus drugie tyle przyjezdnych zatrzymujących się na kilka tygodni, czasem pół roku: Lazy Parrot – Leniwy Papug – bywał dentystą w nagłych przypadkach. Dziś został po nim Lazy Parrot Resort. Crippled Frankey, czyli Kulawy Franuś – casanowa na wózku inwalidzkim. Dziewczyny szeptały coś sobie o nim, a potem podobno każda chciała sprawdzić, czy... to prawda. Dziś ze sławnego casanowy zostało kondominium. Pinaple Jo – miał gębę pryszczatą ze śladami po ospie. Spalone w słońcu i łuszczące się policzki przypominały ananasa. Dlatego wołali na niego Ananasowy Jaśko. Dziś został tylko Pinaple Jo’s Bar & Grill.
Hotel, Beach Resort, Inn, Condos, Villas, Marriott, Sheraton and Lodge zapraszają do raju. Kiedyś plaża – dziś Plaza. Kiedyś raj – dziś Tropical Paradise.