Od miasta zbrodni i strachu do stolicy innowacyjności. Reportaż o Kolumbii
Bogota jest realistyczna magicznie - jak u Marqueza, jakby ten wymyślił ją w wyjątkowym przypływie weny . A Medellin? W ciągu dekady powstało tu sto dwadzieścia nowych szkół. Przedstawiamy fragment najnowszej książki Macieja Wesołowskiego "Cafe Macondo. Reportaże z Kolumbii".
Medellin
W tramwaju na wyświetlaczu mojego telefonu pojawił się komunikat: „MDE - miasto inteligentne. Czy chcesz skorzystać z darmowego wi-fi przez dwie godziny?”. Pewnie, że chciałem. Kilka godzin później, na wiadukcie w pobliżu Pueblito Paisa zobaczyłem z kolei billboard: „MEDellinnovation. Somos ejemplo de Innovación para el mundo (MEDellinnowacyjność. Jesteśmy wzorem innowacyjności dla świata)”. Brzmiało jak hasło z czasów propagandy sukcesu. Jak cytat z Gierka, udowadniający, że Polska jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Tyle że tutaj dobra zmiana była naprawdę widoczna, a sukces był wymierny.
Amerykanie nazywali kiedyś Medellin „miastem zbrodni i strachu”, a także – „stolicą bezprawia”. Potwierdzały to statystyki. W jednym tylko roku 1991 zamordowano tu 6809 osób! Jeszcze w 2003 roku roczna średnia morderstw oscylowała wokół 700. A potem zdarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał.
1 stycznia 2004 roku burmistrzem Medellin został Sergio Fajardo i to on pchnął miasto na nowe tory. Do współpracy zaprosił społeczników, aktywistów miejskich, artystów, architektów i dizajnerów. Udało mu się przyciągnąć zagraniczne inwestycje i nowoczesne technologie. Za sprawą wdrażanych przez niego kolejnych programów społecznych, przestępczość wyraźnie spadła, miasto zyskało przejrzystość finansową, a mieszkańcy biednych dzielnic - szerszy dostęp do edukacji i dóbr kultury. Sztandarowymi projektami nowej ekipy było stworzenie sieci parków – bibliotek w najbiedniejszych dzielnicach, otwierających je na edukację, a także rozwój sieci transportowej. Symbolem tego ostatniego są dziś tzw. Metrocables, czyli zintegrowane z systemem naziemnego metra kolejki linowe, dowożące mieszkańców ubogich wzgórz do położonego w dolinie, bogatego centrum. W ciągu dekady w Medellin powstało też sto dwadzieścia nowych szkół.
Pojechałem do Comuna Trece - dzielnicy położonej na okalających miasto stromych wzgórzach, owianej niegdyś bardzo złą sławą, do której nikt obcy nie miał prawa wejść bez pozwolenia tutejszych gangów. Tu dochodziło też do krwawych starć gangsterów z policją, a zginąć można było nawet za przekroczenie tzw. niewidzialnej granicy, wyznaczanej przez bossów mafii. Kiedy w czerwcu 2016 roku wysiadałem na stacji San Javier, będącej bramą do tej suburbii, pierwszym, co zobaczyłem z wysokiej platformy obok peronu, była zgraja uradowanych dzieciaków na zajęciach z policjantami i ich psami. Nieopodal rzucała się w oczy ogromna biblioteka.
- Nie oszukujmy się, ludzie przychodzą tu głównie z powodu darmowego internetu, a nie dla książek – śmiał się mieszkający tu od urodzenia Sebastian Castro, mój przewodnik, a w wolnych chwilach jeden z najbardziej zaangażowanych kibiców i organizator dopingu klubu Atletico Nacional. Ale zaraz dodał, że dla wielu z tych biednych dzieciaków, które tu żyją, wybudowanie tego gmachu, ale też nowych szkół czy domów kultury, było wielką szansą. Być może dzięki temu, któreś z nich wyrwie się kiedyś ze strefy nędzy.
Motocyklem Sebastiana pojechaliśmy stromo pod górę, co chwila się zatrzymując, by przybić piątkę kolejnym jego kolegom. W dzielnicy, do której jeszcze niedawno bała się zapuszczać nawet policja, to ważny rytuał; po przywitaniu byłem „swój”, nic mi tu nie groziło. Sebastian pokazał mi dom babci, opowiedział o szkołach, boiskach i… kurtynie wodnej. To wielka duma Comuna Trese. W upalne dni - ulubione miejsce spotkań młodzieży. Tu można się umówić na randkę, to także dobry punkt wypadowy, by powłóczyć się po całej dzielnicy. Co chwilę przebiegał koło nas ktoś całkiem mokry od wody z kurtyny.
Na ścianach budynków i murach, miałem szansę podziwiać kolejne imponujące murale - lokalni artyści zdobyli już sobie szacunek całego Medellin. Ale największe wrażenie robiły nowoczesne schody ruchome (z eleganckim daszkiem), wożące miejscowych z dzielnicowego „parteru” na kolejne piętra. Gdyby spojrzeć na Comuna Trese z góry, to jest ona „bardziej w pionie, niż w poziomie”.
- Kiedy stawiali te schody, niektórzy mówili, że za kilka lat to będzie ruina, że miasto wywala pieniądze w błoto. A tylko spójrz, jak wyglądają - Sebastian wskazał przed siebie.
Wiodące zygzakami w górę schody były w idealnym stanie, czyste i zadbane funkcjonowały na całej swojej długości. Jak się dowiedziałem, codziennie ich bezpieczeństwa pilnują strażnicy - wolontariusze, inni dbają o regularną konserwację.
Dziś Amerykanie mówią o Medellin całkiem inaczej niż przed laty. W 2012 roku prestiżowy Wall Street Journal, wspólnie z Urban Land Institute rzeczywiście okrzyknęli je „najbardziej innowacyjnym miastem świata”. W uzasadnieniu napisano, że władze miejskie konsekwentnie dążą do poprawy życia mieszkańców, integrują społeczność i skutecznie walczą z przestępczością.
Bogotá
- Deszcz to esencja tego miasta. Poranki bywają piękne i jasne, przed południem robi się ciepło, a potem jest coraz gorzej. Pada i jest chłodno. Tu nigdy nie wiesz, jak się ubrać. Tego samego dnia może być upalnie i chłodno, sucho i wilgotno. Tym bardziej, że to ogromne miasto i chmury mogą wisieć jedynie nad jego częścią. Zdarza się, że pół Bogoty jest w czarnej chmurze, a drugie pół - w błękitnej. Wygląda to komicznie. Na południu ostro leje, na północy świeci słońce. A w nocy - sam wiesz, jak jest. Andyjski chłód - powiedział Javier Pabon, bogotański muzyk i mój przewodnik. Po czym dodał: - Pomiędzy pierwszą a drugą musi zacząć padać. I rzeczywiście zaczęło. Nie była to żadna ulewa, kapuśniaczek najwyżej. Ale taki, który może uprzykrzyć życie. - Tak jest co dzień. Przyzwyczajaj się.
Przyzwyczaiłem się wcześniej. Byłem w Bogocie po raz piąty, a po raz trzeci deszcz witał mnie już na lotnisku. Stolica Kolumbii, największe miasto w całych Andach, leży wyżej niż nasze Rysy, pogoda potrafi zmienić się tu kilka razy na dobę. Bardzo gorąco nie jest nigdy. W 2017 roku jednym z ważnych newsów w mediach był historyczny rekord temperatury, jaki zanotowano tu 8 lutego: 25,1 st. C.
Ośmiomilionowy andyjski moloch trudno polubić od razu. Trzeba trochę czasu, by odnaleźć tu swoje ścieżki, ważne punkty na mapie. Bogotá jest hektyczna, intensywna, wibrująca i surrealna. Jest tworem, który wygląda jakby nie istniał naprawdę. Albo inaczej: jest realistyczna magicznie - jak u Marqueza i jednocześnie hiperrealistyczna - jak u Botero. Jakby ten pierwszy wymyślił ją w wyjątkowym przypływie weny (za co - w nagrodę - dostał literackiego Nobla i trafił na banknot 50 tysięcy pesos).
Podobnie było i tym razem; po dwóch godzinach znów świeciło słońce, zrobiło się rześko, ale ciepło. Z lekka melancholijnie. A ja na dobre zacząłem wsiąkać w to miasto niczym deszcz znikający w szparach pomiędzy płytami chodnikowymi. Żółtą taksówką jechaliśmy przez La Candelarię - najstarszą w mieście dzielnicę, pełną postkolonialnych domów o kolorowych elewacjach, z drewnianymi tarasami w stylu hiszpańskim, tanich hosteli i jadłodajni, brukowanych ulic. Stanęliśmy na czerwonym świetle.
- Zamknij okno - konfidencjonalnym szeptem rzucił Javier, po czym rozejrzał się nerwowo. „Otwarte okno” było ledwie dwucentymetrową szparą, a wszystkie drzwi mieliśmy pozamykane.
- Proszę cię, zamknij - powtórzył, po czym opowiedział historię swojej byłej żony, która kilka lat wcześniej w tym samym miejscu „nie zamknęła”. Przez podobną szparę w oknie rabuś włożył maczetę, która dosięgła jej szyi. Musiała oddać obrączkę, którą ten człowiek błyskawicznie połknął.
Teraz w tym miejscu stało kilku bezdomnych. - Niech cię nie zwiedzie ich wygląd. Oni też mogą mieć maczety. To są ludzie sterroryzowani przez gangi. Pracują na ich zlecenie - pokiwał głową Javier.
Bogotá potrafi cię uśpić, zahibernować. Bez trudu uwierzysz, że nic ci nie grozi. Nawet zaczniesz z ironią spoglądać na bogotan, którzy - zdarza się - są przesadnie ostrożni. Ale brzydsza twarz tego miasta może cię zaskoczyć w najmniej spodziewanym momencie. Może ci wskoczyć na kark, dać ci w twarz, skopać i porzucić. Był czas, że w mieście z duszą na ramieniu łapało się nawet taksówkę, zwłaszcza w nocy. Bo mogło się okazać, że taksiarz wcale nie jest taksiarzem, a bandytą i wiezie cię zamiast do domu czy hotelu, do bankomatu. Potem przystawia pistolet do głowy i wspólnie opróżniacie konto - niestety zawsze twoje. Nazywa się to paseo de los millonarios - przejażdżką milionera. Do dziś zaleca się więc zamawianie tylko autoryzowanych aut, tylko przez telefon, a przy wsiadaniu warto zrobić zdjęcie rejestracji auta, do którego właśnie wchodzisz i wysłać komuś mailem czy sms-em. Tak na wszelki wypadek. Choć nawet najstarsi andyjscy górale muszą chwilę pomyśleć, by przypomnieć sobie, kiedy ostatnio o tego rodzaju wycieczce słyszeli.
Tak czy inaczej zamknąłem okno. Byliśmy w pobliżu strefy, która na mapie Bogoty oznaczona jest kolorem czerwonym, co oznacza estrato uno - „warstwę pierwszą”, a więc tą zamieszkałą przez najbiedniejszych. Tu też wciąż notuje się najwyższe wskaźniki przestępczości - o czym przypominały zwoje drutu kolczastego, rozciągnięte na balkonach i wyjątkowo liczni policjanci w pełnymi rynsztunku - w hełmach i bronią gotową do strzału. W ten sposób żyje prawie milion bogotan. A wiąże się to z mieszkaniem w domu z byle jakich materiałów, bez bieżącej wody, dostępu do kanalizacji czy elektryczności. W sumie warstw jest sześć: niska-niska, niska, średnio-niska, średnia, średnio-wysoka i wysoka. Trzy pierwsze warstwy zamieszkuje aż 88 procent mieszkańców stolicy, czyli blisko siedem milionów ludzi. Bogotańska stratyfikacja społeczna jest o tyle istotna, że wpływa na wysokość podatków. Realne sumy za usługi oferowane przez miasto płaci tylko klasa średnia (estrato cuatro - warstwa czwarta), czyli około osiem procent (ponad sześćset tysięcy) mieszkańców. Reszta - albo odpowiednio mniej albo więcej. Krótko mówiąc: około 350 tysięcy (4,5 procent, warstwy pierwsza i druga łącznie) najbogatszych zrzuca się na siedem milionów najbiedniejszych.
Mimo problemów dzisiejsza Bogotá nie wygląda jak biedne miasto Globalnego Południa. Coraz więcej tu wysokich, błyszczących biurowców, coraz bardziej okazale wyglądają drogi i promenady dla pieszych, coraz więcej tu modnych knajp, często w stylu zachodnim, ale nie tylko, znakomitych restauracji i sieciowych kawiarni - ze słynną Juan Valdez, kolumbijską odpowiedzią na Starbucksa, na czele.
To także duże centrum życia kulturalnego. Przy Calle Once (Ulicy Jedenastej) na Candelarii niemal naprzeciw siebie ustawiono Centro de Gabriel Garcia Marquez i Museo Botero. Oba równie, dla Kolumbijczyków, ważne. Pierwsze, wiadomo, zbudowano ku czci noblisty. Drugie ku chwale Fernando Botero - mistrza malarskiej i rzeźbiarskiej ironii, będącego uosobieniem kolumbijskiej skłonności do przesady. Te jego otłuszczone postacie ludzi i zwierząt, ale też zachwycające martwe natury stały się słynne na całym świecie. Reprodukcje dzieł Botero oglądam więc co jakiś czas w najdziwniejszych miejscach, od łazienki starego domu w Katalonii, po znakomitą restaurację na Filipinach.
Są tacy, którzy się na Botero za te portrety współczesnych Kolumbijczyków obrażają. Ale też jego sztuka idealnie wyraża kolumbijską skłonność do przesady. Jak się ona przejawia na co dzień, miałem okazję zobaczyć niedługo później, w modnym rozrywkowym rewirze Zona T. Narodowa reprezentacja grała z Amerykanami w ramach Copa America, kilkadziesiąt osób w napięciu wpatrywało się w ekran. O wydarzeniach na boisku komentator nadawał z prędkością kałasznikowa. W zasadzie nie tyle komentator, co tak zwany cantante del gol - czyli dosłownie: „golowy śpiewak”, piłkarski zapiewajło; w Kolumbii to persona znana i podziwiana, ktoś na kształt celebryty, z którego zdaniem liczą się wszyscy fani futbolu, ktoś kto ma realne szansę nawet na karierę w polityce.
Wreszcie jest! Ludzie gwałtownie wstali z miejsc, zaczęli krzyczeć i klepać się po ramionach, piwo lało się na podłogę.
- Gooooooooooooooooool! - wrzeszczał cantante, przeciągając samogłoskę w nieskończoność, do utraty tchu. - Que Goooooooooolaaaaaazo! - poprawiał po chwili. Golazo, czyli „golisko”, coś więcej niż zwykła bramka. Coś dużo więcej. Golazo to bramka wielkiej urody, strzelona na przykład z czterdziestu metrów w samo okienko. Albo z przewrotki. Albo taka, w której strzelec przedryblował wcześniej pięciu zawodników przeciwnej drużyny. Kolumbijczycy mają skłonność do emfazy; niewiele rzeczy czy stanów emocjonalnych ma ten przywilej, by zostać przy swoim wymiarze. W języku uwielbiają wyolbrzymienia, ale też - zdrobnienia. Które dla europejskiego czy może polskiego ucha brzmią czasem wręcz kuriozalnie. Jest golazo, ale też jest chiquitita (dziewczynka - „laseczka”), arepita (arepka, najpopularniejsze tu kukurydziane pieczywo), vodkita (wódeczka), cervesita (piweczko), curvita (zakręcik), a nawet ahoritita (terazik - do słowa ahora - „teraz”) czy tardesitito (późnieńko - od „późno”). Kolumbijczycy uwielbiają przesadę, tak jak uwielbiają futbol, dobre towarzystwo, dobre jedzenie, muzykę i taniec. Nie przypadkiem z Kolumbii pochodzi piłkarz James Rodriguez, ale też piosenkarze Shakira i Juanes (ten od hitu „La Camisa Negra”).
Żółty hyundai atos - taksówka wiózł mnie przez zatłoczone ulice. Od czasu gdy kilkanaście lat wcześniej drastycznie wzrosły ceny paliw, niemal wszystkie bogotańskie taksówki to ciasne żółte atosy. Są tak małe, że ktoś o wzroście choćby tylko ponadprzeciętnym musi się w nich niemal garbić, a nogi ma pod brodą. Problemem jest też wpakowanie tam np. czterech dorosłych osób z dużymi plecakami czy walizkami (bagażnik odpada, bo jest mikry). I to również był dla mnie dowód na kolumbijską skłonność do przesady.
Jechałem Avenida Semptima na północ. Kawałek przed Canton Norte - największą w kraju bazą wojskową - w oknie mignął mi pomnik Americo Vespucio (z wł.: Amerigo Vespucciego), włoskiego kupca, nawigatora i kartografa, człowieka który dał nazwę dwóm kontynentom. Pomnik nieduży, skromny, zlewający się z resztą krajobrazu. Wielu Kolumbijczyków pewnie nawet nie bardzo pamięta, czym się Americo wsławił. Ale na monumencik z pewnością zasłużył. Więc ma. A że Kolumbijczycy pomniki kochają prawie jak Polacy, to już inna sprawa. Jest tu ich mnóstwo, potężnych, wielkich, ale też całkiem kameralnych. Rzecz - dla Kolumbijczyka - oczywista, najwięcej posiada ich Simon Bolivar, czyli Wyzwoliciel. Jego lśniący metalicznie monument z brązu stoi w sercu La Candelarii. Simon ma okazały kamienny cokół, hardą minę, szatę będącą połączeniem munduru z czasów romantyzmu i rzymskiej togi - to pewnie wpływ włoskiego rzeźbiarza, który statuę projektował, a w dłoni dzierży słynną szablę, którą to niegdyś w zuchwały sposób skradziono z jego muzeum. Na głowie siadają mu gołębie, a otaczają najważniejsze w kraju budynki: katedra, parlament, Pałac Sprawiedliwości. Symbolizuje kolumbijskie umiłowanie wolności i demokracji.
Medellin
- Lubisz kolumbijską kuchnię?
- Średnio, trochę za dużo mięsa, trochę za duże porcje.
- Oj, marica, dla mnie też są za duże. Nigdy nie kończę. Ale pewnie już wiesz, że Kolumbijczycy uwielbiają proteiny. Wszystko musi być kaloryczne, ciężkie, solidne. Dopiero wtedy czujemy, że zjedliśmy. Popatrz na rzeźby Botero - ziomka z Medellin, jakby nie było. On może i przesadza, jak to artysta, ale te nasze kobiety naprawdę tak wyglądają. Duże piersi, ogromne tyłki, potężne uda, wielkie brzuchy. Zresztą faceci też. Jedź na Plaza Botero i sam porównaj - rzucił prowokacyjnie Alvaro, sprzedawca z małego baru w Laureles.
Pojechałem więc. Do Muzeum Antioquii, gdzie wiszą najważniejsze obrazy Fernando Botero, a na placu przed nim stoi wiele z najlepszych rzeźb. I zobaczyłem:
- Pulchnego Jezusa z zielonym pulsującym sercem.
- Monstrualnego paisę z krawatem w kolorze pruskiego błękitu i seledynowym jabłkiem w dłoni.
- Wypasioną kolumbijską rodzinę, wymalowaną niczym na okolicznościowym zdjęciu: galowo ubraną i ufryzowaną; z czajnikiem parującej kawy i dwoma filiżankami.
- Obfitą damę w kapeluszu.
- Wielkiego mężczyznę na mikrym koniku o mocno zaburzonych proporcjach ciała.
- Dziwacznego rzymskiego legionistę - rzecz jasna, nieproporcjonalnego.
- Nagą kobietę o monumentalnych udach i mikroskopijnych piersiach.
- I wiele innych mniej lub bardziej realnych postaci.
Był tu też oczywiście najgłośniejszy krajan Fernanda Botera, Pablo Escobar. Na pierwszym z obrazów widać otyłego gangstera w rozpiętej na piersiach białej koszuli, z pistoletem w dłoni, który przymyka oczy, chwieje się, stojąc na zaskakująco małych czerwonych dachówkach. Przez jego ciało przelatują dziesiątki pocisków. Na drugim - Escobar, już w swetrze, leży martwy. Pod nim dachy wielkiego miasta i dwoje ludzi: policjant z groźną miną wskazuje na niego dłonią, w geście: „tak kończą nawet najpotężniejsi” i stary Indianin, być może z medellińskich dzielnic nędzy, modlący się o jego duszę.
Ale, gwoli ścisłości, postaci z dzieł Botera nie można nazywać „grubymi” (gordos), ale „obszerne” (volominosos). Jak można przeczytać na tablicy w muzeum, są takie dlatego, żeby lepiej wyrazić zmysłowość form i wyeksponować ich kubaturę. To samo - czytamy - „czynili przecież Michał Anioł, Masaccio i wielu florentczyków”. Sam artysta (cytowany tu) potwierdzał i dodawał: „Nie interesują mnie grubi ludzie jako tacy, nie interesuje mnie ich objętość”.
W drugiej połowie XX wieku, gdy wielu kolegów Fernanda szło w abstrakcję, on sam postawił na sztukę figuratywną. Wpisał ją w kolumbijską skłonność do przesady. I wygrał. W całej Ameryce Łacińskiej trudno o malarza czy rzeźbiarza, który na świecie odniósłby większy sukces. Może Frida Kahlo.
Dziś przy Plaza Botero sporo turystów i straganów z pamiątkami, można załapać się też na koncert największych kolumbijskich gwiazd rocka. Ale przecznicę dalej rozpościera się już inny świat. Calle 51 (Ulica 51) to było niegdyś samo centrum nocnego życia Medellin, choć może raczej jego biedniejszych rewirów, serce zona roja - dzielnicy cielesnych uciech. Potem okolicę częściowo zrewitalizowano, co nieco usunięto, co nieco schowano. Ale i dziś parę kroków od nobliwego muzeum otwiera się niewielki lokalny Mordor. Miesza się tu wszystko ze wszystkim. Wielka sztuka i najgorszy możliwy kicz. Niezłe knajpy i tanie jadłodajnie. Tiendas esoteriocas (sklepy z dewocjonaliami) i położone wprost na ziemi brezentowe płachty, na których leży cała tandeta świata u schyłku drugiej dekady XXI wieku. Gipsowe jezusy i święte franciszki, czarne madonny i święte joachimy, archanioły gabriele (w dużych ilościach!) i ostatnie wieczerze, święte oleje i świece - gromnice… A tuż przed wejściem do kościoła uśmiechające się smutno - i całkiem realne - prostytutki w błyszczących bluzkach z cekinami, w obcisłych szortach, w porwanych rajstopach, czasem bez zębów, jedna - niestety - bez oka. To nie jest żaden plac Pigalle, to raczej żałosna pozostałość po dawnych, lepszych(?), czasach. Patrząc na stojące tuż obok rzeźby - na których „artysta wyeksponował ich kubaturę”, utwierdzam się w przekonaniu: to nie sztuka naśladuje życie, to życie podgląda sztukę.
Fragment książki Macieja Wesołowskiego "Cafe Macondo. Reportaże z Kolumbii".
1 z 1
Maciej Wesołowski Cafe Macondo