Norwegia: Przepiękna wyprawa kajakiem do świata trolli
U ujścia Namsfiorden otwiera się widok na morze upstrzone tysiącem ciemnych wysp i wysepek. Każda z nich jest inna, bezludna i piękna. I każda może być przez chwilę na własność. Wystarczy do niej zacumować i wziąć ją we władanie. Nikt już nie przybije do „twojego” skrawka lądu i nie będzie ci przeszkadzał, nawet jeżeli płynie podobną trasą. Wysp nie zabraknie, bez obaw – u wybrzeży Norwegii jest ich ponad 70 tysięcy!
Zaczynamy z pewną dozą lenia. Zwyczajnie nie chce nam się ciągle rozkładać i składać kajaka. Gdyby nasza baza wypadowa nie znajdowała się w Trondheim, skąd dojeżdżamy samochodem do interesujących nas miejsc, życie początkującego kajakarza byłoby o wiele prostsze. Ale wtedy pewnie nie nauczylibyśmy się rozkładania naszej dwuosobowej jednostki pływającej w kilka minut!
Zaczynamy z pewną dozą lenia. Zwyczajnie nie chce nam się ciągle rozkładać i składać kajaka. Gdyby nasza baza wypadowa nie znajdowała się w Trondheim, skąd dojeżdżamy samochodem do interesujących nas miejsc, życie początkującego kajakarza byłoby o wiele prostsze. Ale wtedy pewnie nie nauczylibyśmy się rozkładania naszej dwuosobowej jednostki pływającej w kilka minut! O tym, że kajakarstwo morskie jest w Norwegii bardzo popularne, wiedzieliśmy od dawna. Dlatego postanowiliśmy sami go posmakować. Teraz mamy dwa tygodnie wolnego, wynajęty samochód, bardzo ogólny plan eksploracji Namsfiorden, mistycznej wyspy Leka oraz archipelagu Vega i kajak.
Kupienie tego ostatniego na miejscu grozi bankructwem, podobnie jak jego wypożyczenie. Sprawdziliśmy wszystkie opcje jeszcze w Polsce. Potwierdziło się znane powiedzenie, że najciemniej jest pod latarnią – pewna rodzima firma produkuje profesjonalne składane kajaki wyprawowe. Kilka dni później odebraliśmy przesyłkę ważącą ok. 40 kg, której koszt (przesyłki, nie kajaka) zamknął się w 600 zł. To było to!
Archipelag wysp niezdobytych
Świadomość, że możemy dopłynąć praktycznie wszędzie, jest wspaniała. Poruszanie się kajakiem w głębi fiordu nie jest trudniejsze niż pływanie po mazurskich jeziorach. Prąd Norweski sprawia, że jest tu znacznie cieplej, niż wynikałoby to z szerokości geograficznej. Właśnie zaczął się październik, a w dzień temperatura nie spada poniżej 18°C, nocą zaś zbliża się do 10. Morze jednak nie jest zbyt ciepłe, więc nie rozstajemy się z wodoodpornymi kombinezonami. W razie wywrotki uchronią nas przed wychłodzeniem. A grozi nam ona zawsze, ilekroć wypływamy z fiordu na morze. Zwykle musimy wówczas stawiać czoła silnym falom. Wykorzystując nasze żeglarskie doświadczenie, staramy się ustawiać do nich dziobem. W wietrzne dni naprawdę mocno naciskamy na wiosła, żeby nie dać się morskim prądom, które nabierają mocy zwłaszcza pomiędzy wysepkami.
Raz, gdy próbowaliśmy dobić do jednej z wysp, która szczególnie zachwyciła nas urodą, przeżyliśmy chwile grozy. Jej skalne brzegi opadały stromo do wody. Jak zwykle w takiej sytuacji opłynęliśmy wysepkę, szukając plaży lub miejsca do cumowania. Tym razem nie znaleźliśmy nic. Niezrażeni zarzuciliśmy linę na skalny występ i próbowaliśmy się wspiąć. Na skutki nie trzeba było długo czekać – fale odrzuciły kajak od brzegu, a jedno z nas zostało przyczepione do urwiska. Wielkim wyczynem okazało się zarówno powtórne podpłynięcie do skał, jak i zeskoczenie z nich na pokład. Cudem uniknęliśmy kąpieli. Wyspa pozostała dla nas niezdobyta.
W świetle księżyca
Namsfiorden jest jednym z najciekawszych w Norwegii Środkowej. Uchodzi do niego kilka rzek, m.in. Namsen znana z ogromnej populacji łososia atlantyckiego. Właśnie obserwujemy, jak mętna słodka woda miesza się we fiordzie z przezroczystą morską. Z tego spotkania rodzą się prądy płynące w nieoczekiwanych kierunkach, ale na szczęście dla nas, kajakowiczów, nie są one zbyt silne. Podobno wystarczy zanurzyć tu wędkę, żeby złapać olbrzyma dorsza czy łososia. Nam pozostaje obejść się smakiem.
Wysepki w Namsfiorden bujnie porastają sosny i świerki. A gruby dywan mchów, wrzosów i borówek jest niczym najwygodniejszy materac. Zaszyci w namiocie i otuleni w śpiwory śpimy na nich jak dzieci. W Norwegii biwakowanie jest dozwolone praktycznie wszędzie. Jeśli ktoś potrzebuje wody i kąpieli, może się rozbić na niezbyt drogich kempingach, których w tym kraju nie brakuje. My mając wokół siebie obfitość cudownych miejsc do biwakowania, zmieniamy je tak często, jak tylko się da. W prowiant zaopatrzyliśmy się w supermarkecie, bo tak wychodzi najtaniej. Gotujemy na kuchence. Mamy niezwykłe szczęście, ponieważ na razie nie spadła ani kropla deszczu, a słońce świeci bez przerwy. I co najdziwaczniejsze, nie spotkaliśmy ani jednego komara. Może ci krwiopijcy nie lubią wybrzeża, albo nas?
W Norwegii natura jest dzika, spektakularna i niezniszczona. Nic dziwnego, wszak obywatele tego kraju kochają przyrodę. Nie do pomyślenia jest, aby ktoś po biwakowaniu tu nie posprzątał albo wyrzucił śmieci do lasu – popełniłby zbrodnię narodową. Pewnie przyrodzie sprzyja też niewielka gęstość zaludnienia. Czasem łatwiej tu natknąć się na łosia, który jest symbolem Norwegii, niż na człowieka.
Ponieważ we fiordzie nie ma dużych fal, kajakujemy także w nocy. Skończyły się już co prawda białe noce, kiedy słońce, chowając się na krótko za horyzont, świeci ze srebrną poświatą, ale został księżyc. Nasz kajak przecinający ciemną rozkołysaną wodę oświetla teraz niezwykle jasna i duża kula. Kiedy wreszcie rozbijamy obóz i rozpalamy w dziczy ognisko, absolutną ciszę przerywają niezwykłe dźwięki. Ten odgłos powietrza wydmuchiwanego przez stado wielorybów, które właśnie przepłynęły obok nas, zapamiętam do końca życia.
Orły, trolle i król wikingów
Jedna z norweskich legend, wyjaśniająca powstanie wysp i fantastycznego krajobrazu wybrzeża, opowiada o trollu olbrzymie Hestmannenie (Jeźdźcu). Dostrzegł on w morzu dziewicę imieniem Leka kąpiącą się w towarzystwie siedmiu sióstr. Kiedy ścigając je na południe, zorientował się, że zbliża się świt, strzelił z łuku. Strzała utkwiła w kapeluszu wyrzuconym w ostatniej chwili przez króla gór Sommę, który w ten sposób uratował dziewczęta od pewnej śmierci. Wschód słońca zaskoczył trolle, zamieniając je w skaliste wyspy i szczyty gór. Tak powstał łańcuch Syv Sostre (Siedem Sióstr), wyspy Leka i Hestmannen, a także Torghatten – charakterystyczna góra w kształcie kapelusza z gigantyczną dziurą w środku.
Leka jest owiana tajemnicą. Odkryto na niej ślady najstarszego w Norwegii osadnictwa. Ma też inną strukturę geologiczną niż reszta wybrzeża. Jest zbudowana w dużej części ze skały zwanej serpentynitem, który najczęściej ma odcień ciemnozielony. Jednak tutaj ma on niezwykły jaskrawopomarańczowy kolor. Za jego sprawą góry Leki przypominają Uluru w Australii! Cumujemy kajak w pobliżu najwyższej partii tych gór i wyruszamy na zwiedzanie wyspy. Jak zwykle wszystkie nasze rzeczy zostawiamy na brzegu. Nic nam tu nie zginie. Kajak oczywiście wynosimy poza zasięg morskich pływów.
Z pomarańczowych szczytów podziwiamy widoki. Obserwujemy orły majestatycznie krążące nad naszymi głowami. Wśród mieszkańców Leki wciąż żywa jest opowieść o trzyletniej dziewczynce porwanej ponoć przez ogromnego ptaka. Było to w 1932 r. Dziecko odnaleziono dzień później w pobliżu orlego gniazda. W każdej rodzinie mieszkającej na Lece jest ktoś, kto uczestniczył w tych poszukiwaniach.
Ruszamy w kierunku Herlaughaugen – największego w Norwegii kurhanu wikingów odkrytego na wyspie w 1755 r. Ostatni król wikingów Herlaug, nie chcąc poddać się chrystianizacji, pochował się żywcem wraz z 11 wojami i łodzią. Obchodzimy kopiec dookoła (ma 12 m wysokości i 80 m szerokości), zastanawiając się nad tragicznym końcem władcy. Później oglądamy przedziwne malowidła naskalne w grocie Solsemhula. Datowane na neolit (ok. 4000 r. p.n.e.) przedstawiają grupy ludzi trzymających dwie przecinające się pod kątem prostym linie. Jaskinię odkryli dopiero w 1912 r. lokalni mieszkańcy, teraz prowadzone są tam badania archeologiczne.
Zdecydowaliśmy się opłynąć również południowe wybrzeże Leki. Teraz zaskakują nas wąwozy utworzone przez skały o niespotykanej czerwonej barwie. To prawdziwy wodny labirynt. Niektóre kanały prowadzą do morza, jednak wiele z nich kończy się ślepo. Gubimy się w nich bez przerwy, często robimy to umyślnie. Każdy zaułek tego labiryntu wydaje nam się wspaniały. Gdy kolejny raz okazuje się, że jesteśmy w ślepej uliczce, po prostu przybijamy do brzegu, wdrapujemy się na najwyższy punkt w okolicy i szybko odnajdujemy drogę.
Karaiby Północy
Po kilku dniach spędzonych na wodach wokół Leki pakujemy kajak do samochodu i płyniemy promem na wyspę Vega. Na rozrzuconych wokół niej dziesiątkach wysepek znajdują się niezwykłe plaże. Ich piasek jest śnieżnobiały – powstał ze zmielonych przez morze koralowców. Przejrzystość wody dochodzi do 40 m, co w połączeniu z bielą plaż daje efekt niesłychanie intensywnego turkusu. Uczucie unoszenia się w kajaku nad dobrze widocznym morskim dnem mogę śmiało porównać z wrażeniem szybowania w chmurach. Archipelag Vega to prawdziwe Karaiby Północy. Wprawdzie włożenie nogi do wody przypomina kontakt z wnętrzem zamrażarki, ale Norwegom to nie przeszkadza. Latem chętnie się tu kąpią.
Po dwóch tygodniach kajakowania jesteśmy jak nowo narodzeni. Psychicznie i fizycznie. Mogliśmy wpływać w sam środek natury, nie zakłócając jej rytmu, pozwalając jej wedrzeć się do każdego zakątka mózgu i przegonić wszystkie stresy. Pozostała w nas wielka cisza. To jeden z najwspanialszych wyjazdów w naszym życiu. Już szykujemy się do wyprawy na Lofoty. Najlepszy czas to czerwiec, gdy białym nocom przyświeca srebrne słońce.