Reklama

Złośliwi znajomi poszeptują, że lubię morze, ponieważ lubi je moja żona, ale to krzywdząca kalumnia. Owszem, gdybym zrobił jej niespodziankę i zorganizował trzymiesięczną wyprawę przez pustynię Gobi, mógłbym mieć pewne nieprzyjemności, a przynajmniej brak przyjemności przez jakiś kwartał. Ale i mnie samemu widok wody po horyzont potrzebny jest do sensownego życia. A przede wszystkim – do czytania.
Cóż, nie ma lepszej czytelni niż leżak na plaży. Prawdę mówiąc, to dla mnie jedna z największych życiowych rozkoszy. Dobra książka wchłonięta w pocztówkowej scenerii, z relaksującym szumem w tle, to równowartość jakichś 5 orgazmów, 15 odcinków Jak poznałem waszą matkę w Comedy Central (longiem!) albo 459 trylionów finałów programu Bitwa na głosy. Jeśli w dodatku można sobie zrobić przerwę na masaż ( jak w Tajlandii), podziwiać białe domki przyklejone do skał (Cyklady) albo wszamać krewetki z kiełbasą, gdy huk Atlantyku zagłusza własne myśli (Portugalia), to powyższe wartości rosną dwukrotnie. Nie jest to może wyznanie jurnego macho, ale cóż – taki mam przelicznik.
Jako wielbiciel wybrzeża, dostrzegam jednak jego wady. Jest tłok na plażach, jednakowoż można go uniknąć przy pewnym wysiłku (ale komu chce się męczyć?). Są grubi Brytyjczycy, którzy masowo startują w zawodach na najbardziej szpetny tatuaż. Są Niemcy, którzy mówią w swoim języku, wywołując specyficzny rodzaj dysonansu między tym, co widać i co słychać. Są Rosjanki oślepiające złotem. Nie tylko one opalają się topless, co – między nami mówiąc – zazwyczaj stanowi atrakcję pośledniego kalibru. W ramach zemsty czasem zdejmuję koszulkę i ripostuję brzuchem – a niech mają za swoje! Są wreszcie Polacy, którzy mówią po naszemu. Kto leżał kiedyś noga w nogę z kłócącą się przez trzy godziny rodziną, ten wie, o co chodzi. Oczywiście niepolskie rodziny też się na siebie wydzierają, ale tych przynajmniej nie można zrozumieć. Dowiadywanie się rzeczy, których nie chce się wiedzieć, jest na pewno jedną z brutalniejszych tortur w piekle.
Ale to wszystko w gruncie rzeczy bywa komiczne. Prawdziwy problem polega na tym, że nie ma drugiej tak sztucznej strefy jak granica wody ze stałym lądem. To w gruncie rzeczy nieprawdziwa kraina. Jeśli ktoś chce pooglądać prawdziwe życie, musi oderwać się od wybrzeża i podążyć w głąb lądu. Tam gdzie nie sprzedają już pamiątek made in China, a kolacja w restauracji jest dwa razy tańsza i trzy razy lepsza niż nad morzem. Oczywiście prawie nikt tego nie robi, chociaż romantyczne wioski rybackie i dziewicze plaże już nie istnieją. Stały się przedłużeniem czterogwiazdkowych hoteli. A jeśli gdzieś jeszcze są, to w końcu je odkryjemy. I staniemy się forpocztą przemysłu turystycznego, który podąży naszym śladem. To paradoks, który podróżnik powinien mieć w głowie – szukając dziewiczych terenów, odzieramy je z dziewictwa.
Parę lat temu siedziałem nad szklaneczką whisky w Kota Kinabalu na Bornego i gapiłem się na Morze Południowochińskie. I nagle zdałem sobie sprawę, że gdybym urżnął się w sztok i gdyby urwał mi się film – co oczywiście absolutnie się nie zdarzyło – to po ocknięciu miałbym spore problemy z określeniem miejsca mojego upodlenia. Muzyka pop, uniwersalne nazwy barów, powiew klimatyzacji. To mogło być absolutnie wszędzie. Ale i tak będę zawsze jeździł nad morze. I nie tylko ja, niestety.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama