Reklama

- Pamiętam swoje oszołomienie, gdy pierwszy raz znalazłam się w centrum Las Vegas – tłumy ludzi, hałas mimo późnej pory i wielokolorowe światła błyskające zewsząd – pisze Dorota Warakomska w lutowy wydaniu „Travelera”. Światowa stolica rozrywki, show-biznesu i hazardu jak magnes przyciąga co roku 40 mln ludzi. Samo miasto liczy zaledwie około 600 tys. mieszkańców.

Reklama
Jordan i Drakula

W walentynki ruch jest największy. Tysiące par chce właśnie tego dnia zawrzeć związek małżeński. Dlaczego w Las Vegas? Bo ślub tutaj to najłatwiejsza rzecz na świecie! Na nic nie trzeba czekać. Świadków, podobnie jak suknię ślubną i smoking, można wypożyczyć na miejscu. Trzeba mieć ukończone 18 lat i pokazać dokument ze zdjęciem, by otrzymać licencję na ślub. Nic więc dziwnego, że w Las Vegas podpisywanych jest aż 120 tys. ślubnych aktów rocznie. Emma, świeżo upieczona żona, chętnie opowiada mi o przebiegu ceremonii. Jest szczęśliwa, że powiedziała „tak” w tym samym miejscu co Sinead O’Connor. Wybranek jej serca jest z kolei fanem koszykarza Michaela Jordana, więc zakontraktowali jego sobowtóra na świadka. Kumple skręcą się z zazdrości. Sobowtóry w ogóle mają wzięcie – Jordan, Liberace, Drakula, ale najwięcej jest Elvisów Presleyów. W ceremoniach ślubnych można przebierać. Religijna czy świecka? W kaplicy, w kasynie, na polu golfowym czy na statku piratów? Hawaje, gotyk czy science fiction z motywami ze Star Treka? Chcesz ślubu faraona? Może przysięgę złożysz, skacząc na bungee z wysokości 260 m? Albo ekspresowo, w samochodzie? Umożliwiają to kaplice „drive thru”, w których państwo młodzi przysięgają sobie wierność małżeńską bez wysiadania z auta. Te „okienka” ślubne wprowadzono jako ułatwienie dla osób niepełnosprawnych. Teraz są jedną z najpopularniejszych i najtańszych opcji ceremonii ślubnej. Czy korzystają z nich wszyscy niemogący doczekać się nocy poślubnej? Być może. Na pewno jednak nagromadzenie luksusowych hoteli i niezwykłych atrakcji turystycznych sprawia, że noc poślubna w Vegas zawsze jest niezapomniana.

Vegas znaczy łąka

Niegdyś to miejsce było doliną porośniętą trawą, poprzecinaną strumieniami – oazą pośród piasków pustyni Mojave. Hiszpanie nazwali je Vegas (łąka) i tak zostało, gdy Nevadę od Meksyku przejęli Amerykanie. Miasto byłoby zwykłym przystankiem kolejowym w drodze na zachód, gdyby nie Wielki Kryzys i mająca być remedium na bezrobocie budowa zapory Hoovera – największej wówczas elektrowni na świecie. Robotnicy po ciężkiej pracy potrzebowali rozrywki, więc Nevada zdecydowała się na krok rewolucyjny: w 1931 r. jako pierwszy stan zalegalizowała hazard. Las Vegas rozkwitło. Automaty do gry zaczęły przyciągać turystów, którzy szybko zastąpili robotników. Pierwszy hotel na dzisiejszej The Strip powstał w 1941 r. A już od końca II wojny światowej Vegas było mekką ludzi żądnych rozrywki. Elvis Presley, Frank Sinatra, Dean Martin czy Nat King Cole byli stałymi gośćmi. Wraz z gwiazdami pojawiła się mafia. Słoneczne miejsce dla ludzi z cienia – mawiano o Las Vegas. Strzały na przedmieściach nie zniechęcały, przeciwnie, turyści łaknęli „Dzikiego Zachodu”. Hotele i kasyna wyrastały jak grzyby po deszczu. Kobiety lekkich obyczajów, narkotyki, wysoka przestępczość – to była codzienność tego miasta. Dopiero w latach 80. XX w. za kratki trafili ostatni mafijni bossowie. A miasto wraz z otwarciem w 1989 r. hotelu Mirage z pozłacanymi oknami rozpoczęło nowy etap rozwoju, przekształcając spelunki w luksusowe, wielkie obiekty. Również dziś Las Vegas przyciąga celebrytów. Hucznie świętująca rozstanie z ukochanym Britney Spears czy przyłapany nago z kilkoma kobietami książę Harry – to tylko niektóre smaczki.

Stolica rozwodów
Reklama

Tak samo łatwo jak wziąć ślub, można się tu rozwieść. Niektórzy robią to nawet następnego dnia po wytrzeźwieniu, jak Dennis Rodman i Carmen Electra. Nic więc dziwnego, że metropolia Las Vegas ma największy współczynnik rozwodów w USA. A także – w związku z hazardem – największy odsetek samobójstw. Lombardy, ulokowane w małych domkach na sąsiadujących z kasynami uliczkach, pełne są wartościowych dóbr zastawionych w przypływie szaleństwa. – Mam tylko nadzieję, że reguła: „Co zdarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas”, naprawdę obowiązuje, inaczej żona mnie zabije. Nie jesteśmy w stanie nawet ustalić, kto z kim i ile razy – słyszę. Las Vegas to kwintesencja show-biznesu i amerykańskiej przedsiębiorczości. Tu każdy czuje się, jakby grał w filmie. I choć wszystko skąpane jest w kiczu, we mnie budzi autentyczny podziw. Jest w tym ogromny rozmach i pomysłowość, na jakie stać chyba tylko Amerykanów.

Reklama
Reklama
Reklama