Reklama

Połowa seulczyków śpi, a połowa jest już w drodze do pracy, gdy zaraz po wschodzie słońca wsuwam się do wagoniku metra i podróżuję w całkowitej ciszy, otoczona ludźmi i telefonami. Wpatrzeni w ekrany esemesują pospiesznie, przeglądają wiadomości. Nienagannie i fantazyjnie ubrani robią wrażenie schludnych i pełnych sił, choć należą do najkrócej śpiących i najmniej odpoczywających na świecie. Mieli dość energii, by w swych ciasnych mieszkaniach na przedmieściach dobrać jaskrawe krawaty i skarpetki kontrastujące z wypolerowanymi pantoflami i uprasować kołnierzyki koszul, zapięte teraz na ostatni guzik. W pociagu jest duszno, mieszają się zapachy perfum i zakończonych ledwie kilka godzin temu imprez, nasiadówek zakrapianych soju, słodkawą wódką z ryżu i ziemniaków.

Reklama

Dzień 1.

Restauracyjne grille jeszcze nie wystygły, na schodach lokali opróżnione butelki stoją uporządkowane od najwyższej do najniższej, czekają na punktualny przyjazd śmieciarki. Sprzedawcy w całodobowych sklepikach spożywczych pośpiesznie uzupełniają towary na półkach, kawiarnie otwierają przymknięte przed świtem drzwi, nagrzewają się ekspresy, a z głośników płyną słodkie obietnice śpiewane przez gwiazdy k-popu. Seulczycy są maniakami kawy. Gorący napój to bilet do intensywnego dnia pracy, który potrwa kilkanaście godzin i upłynie w jednym ze szklanych biur. Podziemnymi kanałami olbrzymiego miasta płynie już kilka milionów ludzi. W całej metropolii jest ich 25 mln – połowa populacji Korei. Seul nie przestaje rosnąć, choć od dawna jest jednym z najgęściej zaludnionych megamiast na Ziemi.

Chcę zobaczyć metropolię w całości, zanim pieszo rozbiorę ją na kawałki. Wysiadam na wyspie Yeouido, którą seulczycy nazywają swoim Manhattanem. W parku przy nabrzeżu pusto, lodowaty wiatr gna zbrązowiałe listki brzóz, świeci ostre słońce. Po drugiej stronie rzeki Han, przez którą podczas intensywnej zabudowy w drugiej połowie XX w. przerzucono blisko 30 mostów, bieleją rzędy wysokich bloków. Z tarasu widokowego Budynku 63, najwyższego w Korei, patrzę na morze betonu, z którego wyrastają stalowo-szklane wyspy. Zabudowania falują na pagórkach i równinach, ciagną się aż do otaczających metropolię gór. Seul przypomina nawarstwiający się kolaż nowego i nowszego. Śladów przeszłości jest tu niewiele, ale właściwie każdy z nich to skarb.

W najstarszej, północnej części miasta, ocalała wioska Bukchon. To grupa hanoków – tradycyjnie budowanych parterowych domów z kamienia, z dziedzińcami i drewnianymi dachami, których krańce unoszą się jak podwiane wiatrem spódniczki. W kilku hanokach stworzono pensjonaty; kto tu zamieszka, będzie cieszył się tradycyjnymi posiłkami i panoramą Seulu. Tutejsze butiki sprzedają wysmakowaną mieszankę tradycyjnych wzorów i nowoczesnego projektowania, w całym mieście nie znajdę tak oryginalnych i niedrogich ubrań, porcelany i biżuterii. Przyjemność wzrasta pod wpływem gorących ciastek w kształcie rybek, wypełnionych miazgą z czarnej fasoli albo kremem waniliowym.

Oddalona o kilka minut spaceru na wschód stoi majestatyczna brama pałacu Changgyeonggung – jednej z trzech najpiękniejszych rezydencji królów dynastii Joseon, która rządziła Koreą przez pięć stuleci i została ostatecznie pokonana przez Japończyków na początku XX w. Dramatyczne epizody: spalenie pałaców, zabójstwa władców, nie są dziś najważniejsze. Liczy się piękno, prostota i harmonia pałacowych kompleksów, niemal identycznych budynków, malowanych turkusem i ciemnym bordo, rzeźbionych drewnianych sufitów i połączonych dziedzińców. Ta architektura ma terapeutyczną moc. Jako jedyna w mieście daje wytchnienie od nieustającego za jej murami ruchu.

Góra fioletowego ryżu

Ratusze są dwa – dawny, w którym dziś mieści się biblioteka, to zwykły szary budynek. Ten nowy, który przykleił mu się do pleców jak wielka bańka mydlana, to cud inżynierii. Ma nieregularnie krawędzie, ani jednej prostej ściany i zawinięty dach. Niemal w całości przeszklony, zużywa znacznie mniej energii niż inne budynki. Wnętrze jest porośnięte zielenią i wypełnione zdumiewającą plątaniną kształtów. Przed ratuszami, na City Hall Plaza trwa festiwal kimchi – słynnej kapusty marynowanej w ostrej paprykowej zalewie. Można spróbować za darmo, w miarę wytrzymałości żołądków. Pomiędzy biurowcami ukryte są skupiska tanich jadłodajni, do których na obiad Koreańczycy przychodzą grupami.

Kucharki uwijają się, podają parujące misy, a w nich udon – klarowną zupę przypominającą rosół z grubym makaronem. Na talerzach dodatki: smażone w tempurze krewetki, kałamarnice i słodkie ziemniaki. Z obrazkowego menu wybieram bibimbap – górę zabarwionego fioletowo ryżu z warzywami i kiełkami, polaną pikantnym sosem i przykrytą kapeluszem z sadzonego jajka.

Wieczór to pora zakupów. Uliczki Myeong-Dong, położonego w śródmieściu najpopularniejszego nocnego targu w Seulu, pękają w szwach od ludzi, którzy przyszli kupować niedrogie kosmetyki i ubrania, a przede wszystkim kręcić się wśród neonów, przepychać i przystawać przy straganach z przekąskami. Próbuje się wszystkiego: naleśników z karmelem i orzechami, ciastek ryżowych pływających w słodkim pomarańczowym sosie i mięsnych szaszłyków. Tutaj cisi w metrze Koreańczycy hałasują, krzyczą i piszczą do woli, do świtu.

Dzień 2.

W soboty śpi się długo. Dopiero przed południem ruszam spacerem na Hongdae, gdzie na targu sztuki młodzi malarze i graficy oferują niedrogie, dobre portrety. Między nimi kręcą się ci, którzy kilkugodzinną przerwę między ostatnim piątkowym koncertem a otwarciem targu spędzili w wystylizowanych kawiarenkach przy ulicy Sangsu – tutejsze lokale żyją dwa sezony, na ich miejscu wyrastają nowe, nie sposób się więc znudzić. Obiad zjem w Itaewon – na wzgórzu obok amerykańskiej bazy wojskowej, dziś najbardziej międzynarodowej dzielnicy Seulu. Można tu spróbować dań ze wszystkich stron świata, poszperać w antykwariatach i księgarni Bricklane, której leciwy właściciel w okamgnieniu zgaduje gust klientów. Mnie poprowadził do działu powieści współczesnych. Wyszłam z reklamówką książek, płacąc niewiele. Na wzgórzu, pośród kameralnych rezydencji otoczonych wysokimi murami, znajduje się urokliwe muzeum – Leeum Samsung. Stworzone przez słynącą z technologicznej produkcji rodzinę imituje okolicę – wyrasta jak jeszcze jedno zbocze pokryte trawą i futurystycznymi rzeźbami. Wewnątrz doskonale wyeksponowana sztuka Korei, a zamiast przewodników – smartfony opowiadające historię eksponatów.

Wracam do centrum, by w wieczornych godzinach konsumenckiego szczytu odwiedzić Lotte – największy dom towarowy tej kultowej sieci. Przy drzwiach otrzymuję osobistego przewodnika, który płynną angielszczyzną wdraża mnie w tajemnice gigantycznego sklepu. Każde z pięter specjalizuje się w innej części garderoby, ale najciekawiej jest pod ziemią, gdzie ludzie tłoczą się na targu spożywczym po świeże ciastka krewetkowe i płaty surowej wołowiny. To dopiero wstęp do maratonu przyjemności. Taksówki o tej porze pędzą do Gangnam, dzielnicy opanowanej przez marzenia nowej klasy średniej i o której w megaprzeboju śpiewał największy z koreańskich gwiazdorów, Psy. W luksusowym COEX Mall, największym podziemnym centrum hand-lowym Azji, gubię się i odnajduję. Trafiam na seans 4D w Megaboxie – kinie pracującym dzień i noc, 15 ekranów obleganych jest przede wszystkim po północy. Na tyłach COEX-u wznosi się łagodne wzgórze z liczącą 1200 lat buddyjską świątynią. Wśród płonących świec i nuconych przez mnichów mantr konsumpcyjny obłęd Seulu traci znaczenie.

Gdy nad ranem znów zanurzam się pod ziemię, na stacji Gangnam trafiam do Samsung D’light, największego sklepu z urządzeniami mobilnymi. Trwa prezentacja nowych zegarków, które potrafią milion rzeczy poza zwykłym wskazaniem godziny. Już niebawem zastąpią portfele i kluczyki do samochodów. Żeby lepiej przyjrzeć się przyszłości mediów, trzeba zapisać się na wizytę w T.um – muzeum technologii, ale oczekiwanie może potrwać nawet miesiąc.

Tymczasem szkoda nocy, gdy nikt w mieście nie śpi. Wracam taksówką na Hongdae, pod bramę Hongik University – uczelni artystycznej, wokół której bawią się tysiące studentów. W tutejszych uliczkach marzenia o przyszłości nie mają ceny: przed publicznością prezentują się aspirujący tancerze, przyszłe gwiazdy k-popu i komicy. W dobrym tonie jest wrzucić im do czapki tysiąc wonów, a przede wszystkim głośno dopingować. Dopiero nad ranem okolica cichnie. Patrzę na kelnerów, którzy drzemią oparci o kontuary. Za dwie, najwyżej trzy godziny podadzą pierwszą niedzielną kawę.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama