Reklama

W kraju rozciągającym się na wąskich wulkanicznych wyspach – od śnieżnego Hokkaido na północy po tropikalną Okinawę – możemy się zgubić w betonowym labiryncie Tokio lub w pradawnym lesie Yaku-shimy, uczestniczyć w świętych obrzędach na dymiącej siarką górze Osore albo nurkować u rajskich wybrzeży Kume-jima.
Tokio połknęło mnie jednym kłapnięciem betonowej paszczy niczym potwór z japońskiej kreskówki – tak się poczułam, gdy na stacji Shinjuku wysiadłam z metra, którym jechałam z lotniska Narita. Potem długo szukałam własnej drogi, błądząc w gąszczu uliczek, które robiły wszystko, by wywieść mnie w pole i ukryć swoją tajemnicę. Świątynki z drewna i cisza przerywana śpiewem cykad, tuż za rogiem sklep w kształcie ogromnej truskawki albo Godzilla tańcząca na telebimie i łoskot pociągu mknącego tuż nad głową – miałam wrażenie, że trafi-łam na inną planetę. Tokio-Jokohama to 40-milionowe miasto, największe megalopolis świata, labirynt, w którym ulice pozbawione są nazw, a adresy na wizytówkach i reklamach – opatrzone mapką. Sklepu czy instytucji szuka się według znaków topograficznych, takich jak „stare drzewo wiśniowe” lub „bar z tańczącą ośmiornicą w szyldzie”.
Struktura tokijskiego megalopolis przypomina plaster miodu i składa się z mnóstwa mniejszych i większych miast skupionych wokół własnych stacji kolejowych, które stanowią ich centra rozrywkowe i handlowe. Tokijczycy opanowali wiele metod zagospodarowania niewielkiej przestrzeni i sztukę miniaturyzacji. Przydomowe ogródki wielkości pudełka po butach zbudowane są z pionowo spiętrzonych doniczek. W małych mieszkankach brakuje miejsca, więc pralki stoją na zewnątrz, koło drzwi wejściowych. Na dachach domów towarowych i szkół są place zabaw i świątynki shinto, boiska i pola golfowe przykryte zieloną siatką. Cmentarze urządzono w wieżowcach i tam przechowywane są prochy, na które brakuje już miejsca. Miasto rozpościera się nie tylko na powierzchni ziemi, lecz także wgryza się w jej głąb. Tam na poziomie korytarzy metra znajdują się: bary karaoke, salony masażu, gabinety fryzjerskie, galerie sztuki i sklepy skąpane w ostrym blasku sztucznego światła i dźwięku nieustannie coś obwieszczających megafonów. Metro tokijskie działa bez zarzutu – w centrum wszystkie stacje oznakowane są też w alfabecie łacińskim. Taksówki za to są drogie i trzeba wytłumaczyć po japońsku, skąd chce się jechać lub pokazać kartkę z japońskim adresem.
Stolica Japonii leży na terenie bardzo aktywnym sejsmicznie i raz czy dwa na tydzień miasto wzdryga się jak potwór we śnie. Groźba katastrofy towarzyszy tokijczykom na co dzień. Budują więc niewysokie domki, które sprawiają wrażenie skleconych byle jak. Kiedyś używano drewna i bambusa, dziś betonu, stali i szkła. Mimo ton szarego betonu Tokio ma w sobie coś organicznego. Wciąż się zmienia, pączkuje nowymi tworami, które wkrótce znikają lub przekształcają się w inne. Zawodzą tu tradycyjne metody zwiedzania. Po kilku dniach odłożyłam przewodnik i mapę. Dałam się ponieść miastu.

Reklama

Ruszam z wielkiej stacji Shinjuku, przez którą dzienne przewija się prawie 3 mln ludzi. Tu krzyżują się najważniejsze dla Tokio linie komunikacyjne. Naprzeciw stacji zapożyczenie z europejskiego pejzażu: brązowawy budynek przypominający londyńskiego Big Bena, którego szczyt tonie we mgle. W japońskiej kulturze ceni się sztukę imitacji i w samej stolicy jest jeszcze mała Wenecja w Jiugaoce, mały Wersal w Akasace, wieża wzorowana na dziele Eiffela w Minato oraz Stauta Wolności na sztucznej wyspie Odaiba.
Shinjuku słynie z życia nocnego i tu po wojnie przeniosła się z Yoshiwary dzielnica czerwonych latarni Kabuki-cho.Rozciąga się po wschodniej stronie stacji. Pusta za dnia, po zmroku rozbłyska tysiącem neonów. Powietrze przesyca wtedy zapach piwa i sake. To mizu shobai, „wodny świat”, gdzie alko-hol płynie strumieniem, a każdy kobiecy uśmiech ma swoją cenę. Tu nie ma gejsz, lecz ich współczesny odpowiednik – hostessy. W japońskiej kulturze erotyka to kraina przyjemności, nie grzechu. Nie we wszystkich lokalach cudzoziemiec będzie mile widziany, ale w większości bez problemów dostanie drinka.
Kabuki-cho bawi się do rana, gdy ruszają pierwsze pociągi. Stąd w kilkanaście minut dojeżdżam do Harajuku. Tu w każdą niedzielę tłumy cosplayerek przybywają na mostek Jingu nad torami kolejki Yamanote. Są to młode dziewczęta, których pasją jest przebieranie się za ulubione postaci z gier komputerowych, mangi i anime. Androidki, gotyckie Lolity, czarodziejki, wampiryczne księżniczki wyglądają tak, jakby przed chwilą zstąpiły ze świata wirtualnego do rzeczywistości. Zastygają w pozach walecznych lub zalotnych i pozują do zdjęć fotografom. Stroje i akcesoria cosplayerki mogą kupić przy Takeshita dori – uliczce, która wyjątkowo ma nazwę. Pełno tam butików ze zwariowaną młodzieżową modą, gdzie każdy powyżej trzydziestki czuje się nieswojo.
Młodzieżowa subkultura to nie wszystko jednak, co Harajuku ma do zaoferowania. Wystarczy przejść mostek Jingu i zanurzyć się w zieleni parku, by po kilkunastu minutach spaceru szeroką aleją dotrzeć do świątyni shinto Meiji. Przechodzę pod majestatyczną bramą tori i staję w obliczu skromnej budowli z drewna cyprysowego. Ciszę przerywają tylko uderzenia w modlitewny gong. W niedzielę odbywają się tu tradycyjne śluby, podczas których panna młoda w kimonie i białym czepcu sunie w procesji obok pana młodego pod czerwoną parasolką.
Wieczorem kusi nocne życie sąsiedniej dzielnicy Shibuya, jedno z ulubionych miejsc młodych tokijczyków. Jeśli umawiam się z kimś na Shibuya, to tylko pod figurką Hachiko, wiernego psa, któremu zbudowano pomnik za lojalność, z jaką wciąż czekał przed stacją na swojego zmarłego pana. Stoję, próbując wyłowić wzrokiem znajomą sylwetkę. Z wnętrza stacji wylewa się pulsująca rzeka przyjezdnych, a wielkie telebimy migoczą nad najsłynniejszym skrzyżowaniem Japonii. Za każdą zmianą świateł mija się tu ok. tysiąca osób. Shibuya kusi restauracjami i klubami, ale jej osobliwością jest wzgórze hoteli miłości, o kiczowatej architekturze niby-weneckich pałacyków i disneyowskich zamków. Tu chodzą pary, które szukają samotności. Co zabawne, tutejsze ceny są o jakieś 25 proc. niższe niż w wielu zwykłych hotelach, więc cudzoziemcy niekiedy korzystają z okazji, by przenocować w Tokio z dodatkową atrakcją w postaci wirującego łóżka.


Po wieczorze spędzonym w nowoczesnej Shibuya przyjemną odmianą jest dla mnie wyprawa do Asakusy. Ta dzielnica to serce dawnego shitamachi, czyli „dolnego miasta”, gdzie niegdyś mieszkali drobni kupcy, rzemieślnicy i aktorzy szemranych teatrów. Leży tuż poza centrum zamkniętym linią kolejki Yamanote i w bocznych uliczkach czuć jeszcze tę atmosferę luzu i rubaszności. Można zobaczyć, jak staruszkowie z ręcznikiem w ręce idą do publicznej łaźni w yukacie i geta (proste bawełniane kimono i drewniane klapki na koturnie).
W Asakusie znajduje się imponująca świątynia Sensoji, gdzie ponoć przechowywany jest złoty wizerunek Kannon, buddyjskiej bogini miłosierdzia. Pielgrzymi wierzą, że dym z wielkiej kadzielnicy stojącej u stóp Sensoji ma uzdrawiającą moc i wcierają go w twarz i ciało. Warto znaleźć się tu podczas wielkiego festiwalu religijnego Sanja Matsuri w maju, gdy ulicami Asakusy ciągnie pochód w dawnych strojach i noszone są mikoshi (przenośne ołtarze).
Z Asakusy miłą trasą w atmosferze shitamachi idę do Ueno. Tu w wielkim parku, gdzie na co dzień żyją w schludnych biedadomkach tokijscy bezdomni, odbywa się wiosną najsłynniejsze w Japonii hanami, czyli piknik pod kwitnącymi drzewami wiśni. Uczestniczą w nim tysiące Japończyków, a zabawa trwa do świtu. Jeśli około piątej rano nadal jesteśmy na nogach gdzieś w Tokio, nie warto już kłaść się spać. To dobra pora, by udać się do Tsukiji na największy targ rybny świata – pandemonium rybich ślepi, trzepotu płetw i podrygiwania macek. Targ otwiera aukcja ogromnych tuńczyków, a obejrzeć można najdziwniejsze stwory morskie, które tego samego dnia trafią na stoły Japończyków. Zwyczajem na Tsukiji jest sushi na śniadanie w jednym z bezpretensjonalnych barów na terenie targu.
W świetle poranka widzę wyłaniającą się z mgieł górę Fudżi (3776 m n.p.m.). Ten idealnie stożkowaty, piękny wulkan jest estetycznym symbolem Japonii i natchnieniem artystów. W dawnych czasach uważano Fudżi za siedzibę bóstw ognia. Dziś wspinaczka na nią uznawana jest za źródło duchowej odnowy i co roku wchodzi na szczyt 200 tys. ludzi. Japończycy mówią: „Mądry wchodzi na Fudżi raz, a głupi dwa razy”. Góra zachowuje swą urodę do- póty, dopóki oglądamy ją z daleka. Jednak wędrówka w tłumie połączonym jednym celem ma swój urok, a wschód słońca widziany ze szczytu wynagrodzi brak widoków podczas wspinaczki. Zmęczona Tokio, ruszam na krótkie wycieczki do podmiejskich oaz spokoju: Nikko, Kamakura oraz Miyake-jima.
Nadmorska Kamakura to dawna stolica Japonii, ciche miasteczko otoczone łagodnymi wzgórzami. Dojazd tu z Tokio zajmuje mi pociągiem tylko godzinę. Niezależnie od tego, w którą stronę idę, natykam się na stare świątynie buddyjskie i nawet połowy z nich nie sposób zwiedzić w czasie jednej wycieczki. Na dłużej zatrzymuję się w świątyni Hase-dera, słynącej z VIII-wiecznego posągu Kannon o 11 twarzach i setek posążków Jizy – boddisatwy opiekującego się podróżnymi i nienarodzonymi dziećmi. Jizy stoją tam w bujnej zieleni jak skauci na apelu. Ubrani w czerwone czapeczki i pelerynki, mają u stóp przyniesione w darze słodycze i zabawki.
Stąd łatwo mi odwiedzić Daibutsu, Wielkiego Buddę z brązu wysokości ponad 11 m, który od XIII w. czuwa nad Kamakurą i ważną świątynię buddyjską zen, Hokoku-ji. Tu, pod czerwonym parasolem i z filiżanką zielonej herbaty w ręce, odpoczywam w wędrówce, podziwiając ogród i podpatrując świątynne życie. W przeciwieństwie do wielu innych świątyń, w których aktywność religijna zamarła dawno temu, Hokoku-ji jest żywa i prowadzone są tam nawet kursy medytacji zen dla początkujących. Trwa właśnie jakaś uroczystość i z głębi świątyni słychać monotonną melodię buddyjskich sutr.


Drugi cel moich krótkich podmiejskich wypadów, Nikko, oferuje wyższe góry, bogactwo onsenów (gorących źródeł) i nieco bardziej wymagające, ciekawsze szlaki. Docieram tu nową linią z Shinjuku. Z informacji w budynku stacji biorę broszury i reklamy onsenów. Zabytki Nikko związane są z rodem Tokugawa, który przez 250 lat wydawał kolejnych szogunów rządzących Japonią. Imponująca i nieco zbyt ozdobna jak na japoński gust świątynia shinto Tosho-gu poświęcona jest Ieyasu, pierwszemu z Tokugawów. To tu znajduje się relief ze słynnymi trzema małpkami, które są symbolem Nikko.
Pobliska świątynia Yomei-mon, z bogactwem ozdób i malunków, wydaje się bardziej chińska niż japońska w wyrazie. Mój wzrok z trudem przyzwyczaja się do feerii barw i kształtów. Budowniczy Yomei-mon w obawie, by taka doskonałość nie rozgniewała bogów, popełnili celowy błąd, odwracając do góry nogami jeden z filarów podtrzymujących strop.
Oglądając świątynie Nikko, idę śladem Japończyków, próbując jednej ze sprzedawanych po drodze przekąsek. Najpopularniejsze są małe rybki pieczone w grubej soli i nabite na patyk wraz z ogonem, głową i wszystkim, co w środku. Ja jednak wolę kulki ryżowe ze słono-słodką pastą miso.
Możliwość ciekawego spędzenia weekendu poza Tokio dała mi jedna z pobliskich wysepek na Pacyfiku. Promy na archipelag Siedmiu Wysp odpływają z przystani Takeshiba (stacja Hamamatsu-cho). Niektóre wyspy mają też lotniska (loty z Hanedy). Najbardziej polubiłam Miyake-jima zwaną Wyspą Ptaków, oddaloną tylko 180 km od Tokio. Miyake-jima słynie z tradycji taiko (japońskie bębny). Są tu niezłe plaże, dobre warunki do nurkowania, kilka malowniczych onsenów i górujący nad wyspą aktywny wulkan Osuyama. W 2000 roku wczesną jesienią wulkan wybuchł w wyniku trzęsienia ziemi. Na pięć lat ewakuowano 3 tys. mieszkańców wysepki i stary posąg Buddy. Wszyscy powrócili dopiero w 2006 roku – wraz z posągiem! – i wprawdzie Osuyama nadal dymi, ale na pięknej, zielonej wyspie powoli odżywa ruch turystyczny.
Z Tokio szybkobieżnym pociągiem shinkansen dojechałam do Kioto (500 km w 2,5 godziny!). I pierwszą godzinę spędziłam na monumentalnym dworcu. Przypomina on statek kosmiczny, który awaryjnie wylądował w środku miasta. Zaprojektowany przez Hiroshiego Harę budynek stacji ma 16 poziomów, w tym 3 podziemne, a w jego otwartym ku niebu wnętrzu znajduje się mnóstwo lokali, sklepów i bardzo dobra informacja turystyczna z dostępem do internetu.
Jeśli zatrzymać się w Kioto, to tylko w ryokanie, czyli tradycyjnym japońskim pensjonacie. Gdy po długiej podróży dodarłam do swojego pierwszego ryokanu w Kioto, poczułam, co znaczy tradycyjna japońska gościnność. W drzwiach powitała mnie serdecznie dama w kimonie, a buty musieliśmy zostawić tuż przy wejściu. W dostarczonych kapciach ta sama dama poprowadziła nas do pokoju, a jej dwie drobne towarzyszki uprzejmie, lecz stanowczo zdjęły nam z pleców bagaże. Oprócz niskiego stolika i zabuton (siedzisk wyglądających jak krzesła bez nóg) pokój był zupełnie pusty. Aby wejść do środka, musieliśmy zdjąć kapcie, bo na tatami (podłodze wykładanej matami ze słomy ryżowej) dozwolone są tylko skarpety lub bose stopy. Po chwili jedna z kobiet weszła z tacą, by podać zieloną herbatę i japońskie słodycze: ciasteczka ryżowe nadziewane fasolą. Takie powitanie to ceremonia herbaty w miniaturze. W ryokanie zwykle jest wspólna łaźnia, do której goście chodzą nawet wówczas, gdy pokoje są wyposażone w łazienki. Kąpiel po japońsku to przyjemność towarzyska. Łaźnie nie są koedukacyjne, ale w niektórych ryokanach para może sobie zarezerwować godzinę na wyłączność.


Po kąpieli serwowana jest tradycyjna kolacja złożona z wielkiej ilości artystycznie zaaranżowanych malutkich potraw, takich jak sashimi (surowa ryba), sukiyaki (warzywa, mięso lub owoce morza duszone w specjalnym naczyniu na stole), shabu-shabu (cieniutkie plastry wołowiny i warzywa zanurzane we wrzącym bulionie), pieczona i marynowana ryba, zupa miso, tofu. W czasie kolacji pokojówki rozkładają w pokojach na podłogach futony (materace) i najedzeni goście mogą od razu zapaść w sen, by nabrać sił przed zwiedzaniem zabytków Kioto.
Polecam tani i sympatyczny ryokan Shimizu i herbaciarnię przy sklepie ze słodyczami firmy Toraya na Karasuma-dori.
Kioto ma przejrzystą topografię i dobry system komunikacji miejskiej, a poruszanie się po nim nie sprawia żadnego problemu. Dobrym pomysłem jest wypożyczenie roweru. Warto zacząć wcześnie rano i wyruszyć najpierw na północny zachód do Kinkaku-ji, czyli Złotego Pawilonu. Położona na wysepce niewielka budowla tonie w zieleni otaczającego parku, a gdy nagle rozbłyska w promieniach porannego słońca, wydaje się, że płonie. Krótka jazda autobusem z Kinkaku-ji i znajduję się u wrót świątyni Ryoan-ji, gdzie jeden z najsłynniejszych ogrodów zen kusi swym pięknem i tajemną symboliką 15 głazów ułożonych przez jego twórcę przed pięcioma wiekami. Prostota, minimalizm, zgaszone barwy brunatnych kamieni i perłowoszarego żwiru – wprost nie można oderwać wzroku.
Kolejny z wielkich ogrodów zen leży już po wschodniej stronie miasta, w Ginkaku-ji (Srebrnym Pawilonie). Wielka babka z piasku symbolizuje górę Fudżi, wyłaniając się z misternie zagrabionych fal drobnego żwirku. U wrót Srebrnego Pawilonu zaczyna się Ścieżka Filozofów, urocza dróżka biegnąca wzdłuż strumienia, obok świątyń buddyjskich i shinto. Doprowadza mnie ona niedaleko świątyni Kiyomizu-dera, której jaskrawopomarańczowy kolor ostro odcina się na tle wzgórz. U stóp Kiyomizu-dery od świtu wre życie w herbaciarniach, cukierniach i sklepikach z pamiątkami, które Japończycy kupują, by zgodnie ze zwyczajem przywieźć prezenty z wycieczki.
Gdy zmrok zaczyna zapadać nad Kioto, nadchodzi czas, by odwiedzić Gion, królestwo gejsz. Atmosferę tworzą tu czerwone lampiony, drewniane domy, okna zasłonięte słomianymi żaluzjami i... turyści z aparatami fotograficznymi.
Maiko – młodziutkie praktykantki w zawodzie gejszy – pojawiają się nagle jak błysk światła i koloru i równie szybko znikają w drzwiach herbaciarni. Nie mogę nadążyć z ujęciem i na większości zdjęć są niewyraźne, znikające – jak cały ich świat. Stukają drewniane podeszwy ich wysokich platform, kołyszą się we włosach złote ozdoby. Niedostępne i nie do końca realne, nie zatrzymają się, oczywiście, by nam zapozować.
Kultura samurajów wydała na świat nie tylko gejsze i ogrody zen, lecz także ceremonię herbaty (sado), która z filozofią zen jest ściśle związana. Kioto jest najdoskonalszym miejscem, gdzie można doświadczyć, na czym polega charakteryzująca sado zasada wa (harmonii), kei (szacunku), sei (czystości) i jaku (spokoju). W informacji turystycznej na stacji można się dowiedzieć, gdzie prowadzone są kursy w języku angielskim i pokazy. Z Kioto wywodzą się najstarsze szkoły ceremonii herbaty, np. senke. Ideą sado jest duchowe przeżycie uwznioślenia w atmosferze wyestetyzowanej naturalności i prostoty. Dopiero od końca XIX wieku w tym rytuale towarzyskim mogą brać udział kobiety. Wystrój pawilonu herbacianego, ubiór uczestników, sposób poruszania, temat rozmowy, ton głosu oraz każdy gest – od powitania po sposób trzymania czarki – podlega określonym regułom. Od mistrza ceremonii i gości wymaga się bezbłędnego przestrzegania etykiety, co oznacza wzajemny szacunek i duchowe porozumienie. Jak mówi jednak mistrz ceremonii herbaty Sen Sooku, potomek XV-wiecznego twórcy tej tradycji Sen no Rikyu – nic nie stoi na przeszkodzie, by nazywać ceremonią każde spotkanie, w którym uczestniczy gospodarz, goście i matcha (sproszkowana zielona herbata). Jeśli brakuje nam czasu na pełną ceremonię, która trwa cztery godziny, możemy zajrzeć do jednej z herbaciarni, jakich mnóstwo jest w pobliżu najważniejszych świątyń. Ja skosztowałam piękna tej sztuki w skromnym miejscu koło Kinkaku-ji, gdzie z wycieczką japońskich emerytów piłam matcha w pokoju tatami, którego jedynymi ozdobami była gałązka kwitnącej wiśni w wazonie i zwój z kaligrafią.
By odetchnąć od miejskich uroków, ruszam na południe, na gorące skrawki dzikiej zieleni: wysepki Yaku-shimę i Kumejimę.


Najpierw jadę pół godziny pociągiem z Kioto do Osaki. Tam przesiadam się na shinkansen do Fukuoka/ /Hakata – największego miasta i węzła komunikacyjnego na wyspie Kiusiu. Podróż zajmuje trzy godziny. Potem zmieniam środek lokomocji na autobus, którym po pięciu godzinach docieram do Kago-shimy, na południu Kiusiu. Tam wsiadam na prom i po czterech godzinach ląduję wreszcie na Yaku-shimie – cudzie natury wpisanym na listę UNESCO.
Górzysta i odludna wysepka zachwyca bujną roślinnością, a wyjątkowo wilgotny i ciepły mikroklimat sprawia, że przypomina dżunglę nad Amazonką. Zimą szczyty gór Yaku-shimy ozdabiają białe czapy, ale u ich podnóża rozrasta się subtropikalny las i hodowane są cytrusy. Zachowały się tu rzadkie gatunki drzew, np. japoński cedr sugi. Te drzewa, pogięte i garbate jak starzy pielgrzymi, towarzyszyły mi na początku wspinaczki na Miyanoura-dake (1935 m n.p.m.), najwyższy szczyt południowej Japonii. Stamtąd szlak prowadzi do turystycznej miejscowości Onoaida, gdzie można odpocząć w onsenie.
Wracam do Kago-shimy i po dniu odpoczynku znów na prom – przez całą noc płynę aż na Okinawę do portu Naha. Stąd króciutki rejs wodolotem i jesteśmy na Kume-jimie, słusznie uważanej za najpiękniejszą wysepkę archipelagu Riukiu. Kume-jima to raj białych piasków i przejrzystej wody, która – jak twierdzą miejscowi – ma zbawienny wpływ na skórę. Prawda czy nie, nurkowanie w niej jest bardzo przyjemne. Zachodni turyści należą tu do rzadkości, a pejzaż nie ucierpiał wiele w wyniku zamiłowania Japończyków do betonowania.
Na Kume-jimie przy szklaneczce awamori (mocny alkohol ryżowy) przekonuję się, że niechęć Japończyków do kontaktów z obcymi i chorobliwa nieśmiałość to kolejny nasz mit.
Z żalem żegnam się z Kume-jimą, promem wracam do Na-ha na Okinawie, a stamtąd samolotem do Tokio. Ponieważ mam jeszcze kilka dni, decyduję się na wycieczkę do Osore, Góry Strachu, położonej na północnym, bezludnym krańcu wyspy Honsiu. Góra jest jednym z najświętszych miejsc Japonii, pachnącym siarką i dymem przedprożem piekła, gdzie niespokojne dusze budują piramidki z kamieni, a kruki kraczą złowieszczo na kikutach drzew. W kraterach bulgocze jaskrawożółta lub czerwona jak krew woda, a wszędzie stoją figurki boddisatwy Jizo, opiekuna dziecięcych dusz.
W dniach 20–24 lipca na Osore odbywa się wyjątkowy festiwal. U bram świątyni Bodaiji rozkładają swe stoiska itako, niewidome wróżbitki, które kontaktują się ze zmarłymi pielgrzymów. Słychać monotonnie recytowane przez itako buddyjskie sutry, nad głowami unosi się dym. Można spróbować przenocować w świątyni we wspólnej sali (za niewielką opłatą) i zażyć darmowej kąpieli w jednym z kraterów, czując, że otarło się o mistyczną tajemnicę Japonii.
Jak u Greków
Łaźnie Partenonu – park w klimacie starożytnej Grecji urządzony w mieście Hakone na wyspie Honsiu. Japończycy zakładając, że nie należy się wstydzić dobrej imitacji, dlatego chętnie wznoszą w swoim kraju mniej lub bardziej wierne kopie światowych atrakcji architektonicznych, takich jak: Wersal, Wenecja, wieża Eiffla czy Statua Wolności.
Fukuoka
Znajduje się tu jeden z najciekawszych przykładów współczesnej japońskiej architektury: budynek Acros, którego jedna ściana, schodkowo schodząca ku dołowi, pokryta jest żywą zielenią. Miasto słynie z najlepszego ramen – gęstej zupy z makaronem. Wielu mężczyzn jest przekonanych, że w Fukuoce mieszkają najpiękniejsze Japonki.


Kioto
W czasie kwitnienia wiśni można zobaczyć występy artystyczne maiko – młodych praktykantek w zawodzie gejszy. Festiwal Gion przyciąga latem podróżników z całego świata. To jeden z najstarszych festiwali, obchodzony od IX wieku. 17 lipca na ulicach miasta pojawiają się platformy z muzykami i rozmaici performerzy w strojach historycznych.

Osore
Układ góry i otaczających ją wzgórz przypomina kwiat lotosu. Na terenie świątyni Boda-ji można zażyć kąpieli w darmowym naturalnym onsenie. Wokół budynków znajduje się wiele wulkanicznych kraterów zwanych jigoku, piekłami. To przygoda dla odważnych. Bulgocząca woda jest bardzo gorąca, żółta od związków siarki. Górą Osore straszy się niegrzeczne japońskie dzieci.

Kagoshima
Zwana japońskim Neapolem. Miasto w cieniu kurzącego czasem wulkanu Sakura-jima. Kobiety noszą parasolki dla ochrony przed pyłem. Na wielkim targu owoców i warzyw czuć atmosferę Południa. Senganen to jeden z najciekawszych tradycyjnych japońskich ogrodów, w którym widać mistrzowskie zagospodarowanie naturalnej przestrzeni.

Narita
Miłe miejsce na ostatnią noc w Japonii. Ważna świątynia buddyjska Shinsho-ji ma ponadtysiącletnią historię. Poświęcona jest bogowi ognia. 7 stycznia pielgrzymują do niej uczniowie i studenci, prosząc o sukces na egzaminach. Odciśnięta na ich czołach Nanakusa, pieczęć boga ognia, ma zapewnić pomyślność.

Tajemnice makijażu gejszy

Pełny makijaż, z twarzą o bieli porcelany i karminowymi ustami, stosują przez kilka lat tylko maiko, czyli młode praktykantki w zawodzie gejszy. Dorosła gejsza maluje się zdecydowanie bardziej dyskretnie, ubiera w stonowane kolory, a wyraźniejszy makijaż nosi jedynie przy specjalnych okazjach. Zwyczaj bielenia twarzy narodził się prawdopodobnie w okresie Heian (VIII–XII w.). Według innej hipotezy gejsze chciały się w ten sposób upodobnić do znanych jedynie z opowieści piękności o jasnej cerze z Zachodu. Podobnie jak damy Heian, niektóre maiko czerniły zęby, ale ten zwyczaj już zanikł.

Makijaż nakłada się przed założeniem kimona, żeby go nie pobrudzić. Pierwszy krok to wklepanie w twarz, dekolt i kark oleistej bazy, która ułatwi nałożenie białej pasty. Przy nakładaniu białego podkładu omija się wąską linię nagiej skóry wokół linii włosów, co daje złudzenie maski. Na karku gejszy pozostawione są dwie linie w kształcie V. Ten błysk nagiej skóry jest erotycznym symbolem. To właśnie kark wyłaniający się z kimona uważany jest w japońskiej tradycji erotycznej za zmysłowy fragment kobiecego ciała.
Brwi maiko są cienkie i regularne, pomalowane na czarno, z odrobiną czerwieni, którą nakłada się też w kąciku oka. Usta zdobi się karminową czerwienią i na początku swej kariery maiko barwi tylko dolną wargę, nie wypełniając jej konturu – małe usta są uważane za najbardziej zmysłowe. W kontraście z białą jak śnieg twarzą i karminowymi ustami zęby wydają się żółte. Maiko śmiejąc się, zasłania usta. Ten gest, w czasie którego można dojrzeć skrawek nagiej skóry nadgarstka, to także część jej erotycznego powabu charakterystycznego dla maiko.



NO TO W DROGĘ– JAPONIA

• Japonia leży na około tysiącu wulkanicznych wysp, ogólna powierzchnia 377 435 km2. Rozciąga się wzdłuż łuku o długości 3 tys. km od Hokkaido na północy do subtropikalnego archipelagu Okinawa na południu.
Największe wyspy to Honsiu, Hokkaido, Kiusiu i Sikoku. Ponad 80% powierzchni kraju zajmują góry.
Ludność – 130 mln. Dwa systemy religijne: rdzennie japońska religia shinto oraz buddyzm. W obrządku shinto zawiera się śluby, a pogrzeby zwykle są buddyjskie. Język – japoński. Waluta – jen (100 jenów = 2,51 zł).

• Najlepsza pora na wyprawę to październik–listopad i kwiecień–maj. Dla tych, którzy dobrze znoszą upały, przyjemny może być lipiec–sierpień, gdy już skończyła się pora deszczowa, a jeszcze nie nastał czas tajfunów.
• 3 listopada warto pojechać do to-kijskiej Asakusy, by obejrzeć Jidai Matsuri, festiwal epoki Edo.
• Wiosną największą atrakcją jest hanami, czyli podziwianie kwitnących wiśni podczas pikniku.
• Późne lato to czas na o-bon, czyli festiwal poświęcony zmarłym, który jednak nie ma ponurego nastroju. Na ulicach stają stoiska z jedzeniem i piciem, bębniarze bębnią, a kobiety w yukatach tańczą tradycyjne tańce.

• Polacy nie potrzebują wizy, jeśli pobyt nie przekracza 90 dni.

• Najtańszy bilet w obie strony z Warszawy do Tokio kosztuje ok. 3000 zł.
• Nie ma bezpośrednich lotów z Polski i trzeba przesiąść się w którejś z europejskich stolic.

Przejazdy kolejowe w Japonii są stosunkowo drogie. Bilet na shin-kansen Tokio–Kioto kosztuje od 300 do 500 zł. Autobusy są i o połowę tańsze, ale jadą 8 godz. (zamiast 2,5).
• Warto wyrobić sobie Japan Rail Pass przed przyjazdem do Japonii (daje nieograniczoną możliwość przejazdów pociągami międzymiastowymi; także tokijską kolejką Yamanote). To wielka oszczędność. Niestety, nie można kupić go w Polsce i nasi turyści proszą o tę przysługę znajomych z Londynu czy Berlina. W japońskim biurze turystycznym kupuje się specjalny voucher, który po przyjeździe do tego kraju wymienić należy na imienny Travel Pass na lotnisku lub jednej z dużych stacji.
• Na prowincji łatwo złapać autostop (nie ma zwyczajowych opłat).

• Nocleg w hotelu kosztuje 100– –150 zł od osoby, a w schronisku młodzieżowym i najtańszym ryokanie (tradycyjnym pensjonacie) nawet od 50 zł (bez posiłków).
• Średniej klasy ryokan z dwoma posiłkami to wydatek od 350 zł, a ryokan najwyższej klasy w Kioto z królewską obsługą i posiłkami typu kaiseki (wielka liczba małych dań złożonych z najlepszych składników) to wydatek ok. 2000 zł od osoby.


• Tradycyjna japońska dieta uchodzi za najzdrowszą na świecie i warto spróbować znaleźć w niej coś dla siebie. Za lunch w skromnym lokalu zapłacimy od 25 zł. W tej cenie są dwa dania z dodatkami: np. rosół z grubym białym makaronem udon i miska ryżu z surowym tuńczykiem lub kurczakiem i jajkiem na wierzchu plus kilka chrupiących pikli. Podobnie zapłacimy za zestaw złożony z kilku plasterków wieprzowiny z imbirem, ryżu i kawałka tofu w sosie sojowym lub sałatki. Ramen, czyli bardzo gęsta zupa z dużą ilością makaronu i dodatków, takich jak mięso, jaja, krewetki, tofu, wodorosty, warzywa kosztuje od 15 zł.
• O-bento, czyli popularny posiłek na wynos w pudełku kosztuje od 15 zł plus ok. 4 zł, napój (piwo ok. 12 zł). Za prostą kolację (bez alkoholu) zapłacimy od 40 zł, a bardziej obfita, np. w restauracji serwującej sukiyaki, będzie kosztować 120–150 zł. n Menu rzadko jest po angielsku, ale w gablocie przed wejściem znajdziemy realistyczne plastikowe modele serwowanych potraw. Godne polecenia bary typu kaiten zushi, gdzie kolorowe talerzyki z sushi suną po taśmie wokół kontuaru i każdy ma swoją cenę (od 3–4 zł za talerzyk z dwiema sztukami, np. z łososiem, tuńczykiem, omletem jajecznym).
• W japońskich lokalach nie ma zwyczaju dawania napiwków.

• Japończycy nie mówią „nie”w sposób jednoznaczny. Uważane jest to za niegrzeczne i obraźliwe. Gdy słyszymy „Spróbuję, co da się zrobić”, „Z uwagą rozważymy Pan / Pani prośbę” albo „Hm”, prawdopodobnie spotykamy się z grzeczną odmową.
• Aby nie wyjść na barbarzyńcę, warto dostosować się do japońskiej powściągliwości w okazywaniu uczuć i emocji w miejscach publicznych. Lepiej też nie próbować się kłaniać, bo i tak zrobimy to źle.
• Japończycy lubią płacić gotówką, a nie kartami, i nawet w dużym hotelu może nie być terminali, a bankomaty należą do rzadkości (najpewniejsze miejsce to poczta).
• Znajomość angielskiego w Japonii jest wyjątkiem. Dobrze mieć na względzie, że podczas zwiedzania świątyń, wizyt domowych, a nawet w niektórych restauracjach będziemy musieli zdjąć obuwie.

Wszystkie podstawowe leki bez recepty (aspiryna, panadol, witaminy itp.) dostępne są bez problemu. Jeśli przyjmujemy poważniejsze medykamenty, lepiej zaopatrzyć się w nie na zapas, bo choć opieka medyczna jest powszechnie dostępna, ale czasem trudności biurokratyczne i językowe są nie do pokonania.

Ambasada RP w Tokio 2-13-5 Mita, Meguro-ku, Tokyo 153-0062, tel.: (81–3) 5794-7020 Fax: (81–3) 5794-7024 E-mail: polamb@poland.or.jp
• Info nt. Japan Railway www.japanrailpass.net/eng/en001.html
• Kultura/miejsca podróży/randki/fora: www.japan-guide.com
• Tokio/kultura/życie codzienne: www.metropolis.co.jp
• Kioto/kultura/życie codzienne: www.city.kyoto.jp

Reklama

Dzień dobry (rano) – Ohay˙ gozaimasu
Dzień dobry (po południu) – Konnichiwa
Dobry wieczór – Konbanwa
Do widzenia – Sayonara
Nazywam się... – Watashi wa.... desu
Miło cię poznać – D˙zo yoroshiku
OK – daij˙bu
Czy rozumiesz/mówisz po angielsku/japońsku – Ei-go/nihon-go wa wakarimasu ka?
Nie rozumiem – Wakarimasen
Tak – hai (często oznacza potwierdzenie, że rozmówca nas słucha)
Nie – Iie
Nie, dziękuję – Iie, kekk˙ desu
Przepraszam – Sumimasen
Przykro mi – Gomen nasai
Dziękuję bardzo – Arigat˙ gozaimasu/domo aigat˙ gozaimasu
Proszę (oferując coś komuś) – D˙zo

Reklama
Reklama
Reklama