Nurkowanie w Himalajach. Tak, dobrze przeczytaliście, TAM są niesamowite jeziora!
Jedziemy w Himalaje. Nie, nie zdobywać szczyty, lecz po to, żeby nurkować w najbardziej fascynujących jeziorach świata
Himalaje raczej nikomu nie kojarzą się z nurkowaniem. Mnie i moim towarzyszom podróży jak najbardziej. To nasza kolejna, czwarta już wyprawa w projekcie „Korona Jezior Ziemi”, który zakłada nurkowanie i badania najwyżej położonych jezior na wszystkich kontynentach. W Azji jest to między innymi Ridonglabo. Znajduje się w Tybecie i na tym polega problem.
Chińczycy nie dają nam pozwolenia na nurkowanie w tym akwenie, a także w innych okolicznych jeziorach, twierdząc, że akwalung to sprzęt militarny i nie może być użyty w strefie nadgranicznej. Na nic prośby i groźby. („Yeti”, mój asystent, całkiem serio mówi, że nie kupi już więcej chińskiej koszulki, co przy częstotliwości jego zakupów – raz na kilka lat – może przyczynić się do załamania branży tekstylnej Państwa Środka). Jesteśmy zmuszeni nurkować po nepalskiej stronie Himalajów, co mnie nawet cieszy, bo nigdy nie byłem w Nepalu, a zawsze kojarzył mi się z miejscem mistycznym.
Po pobycie w Katmandu przestaje mi się kojarzyć. Na lotnisku ginie część naszego sprzętu nurkowego. Kilka dni mija nam na nieustannych monitach, aż zguba odnajduje się na Sri Lance. Z cejlońskich wakacji wraca na plecach tragarza, który dogania nas w górach. Mamy też przeprawę z kontrahentem od butli nurkowych. Firma, jedna z największych w branży trekkingowej w Nepalu, w dniu wylotu do Lukli informuje nas, że ciśnienie w butlach nie będzie wynosiło 220 barów, tak jak się umawialiśmy, tylko 150. Tłumaczą się wypadkami z eksplodującymi butlami, jakie niedawno miały miejsce. Cóż, nie mamy wyjścia. Bierzemy dodatkową butlę i w drogę.
W Azji dotarcie do „najwyżej położonych jezior” oznacza konieczność długiego marszu ścieżkami przez rododendronowy las. W promieniach wschodzącego słońca wygląda sielankowo, ale my chcielibyśmy już być na miejscu i nurkować. Powolna aklimatyzacja jest jednak ważna. Do przeprowadzenia głębokiego nurkowania wysoko w górach jeszcze ważniejsza. Niestety nasza cierpliwość po dwóch tygodniach trekkingu znajduje się na wyczerpaniu. Nepalska kuchnia, serwująca dalwat, czyli ryż z olejem, szpinakiem i niedogotowanymi ziemniakami, nie przypada nam do gustu. Cierpimy z powodu bólu głowy, mdłości, biegunki. Marsz wysysa z nas siły, gubimy po 10 kg. Plecaki przygniatają do ziemi. Mamy do nich przypięte płetwy, bo są za duże, by dało się je schować do środka. Widok musi być osobliwy. Jeszcze na lotnisku w Katmandu podeszli do nas turyści z USA z pytaniem, po co nam płetwy? Gdy wyjaśniliśmy, stali przez chwilę z otwartymi ustami, po czym zrobili nam zdjęcia i upewnili się jeszcze raz, czy scuba diving to na pewno pod wodą.
Na szczęście nawet najczarniejszy koszmar kiedyś mija. Oto pojawiają się ośnieżone szczyty, lodowce i rześkie powietrze. Serce bije coraz szybciej i mocniej. To z powodu emocji, adrenaliny? Pewnie tak, ale jest również oznaką zmęczenia i niedostatku tlenu.
O skutkach przebywania na dużych wysokościach wiadomo dużo. O możliwości nurkowania na kilku tysiącach metrów powyżej poziomu morza – niewiele. Wiedza na ten temat kończy się wraz z granicą 3000 m. Jakich użyć gazów? Jak się do tego zabrać? Takie pytania zadawałem sobie, przygotowując się do pierwszej wyprawy – na wulkan Licancabur (5920 m) wznoszący się nad pustynią Atakama. W środku stożkowatego krateru utworzyło się słodkowodne jeziorko, w którym jest życie! To najwyżej położony ekosystem świata.
W odpowiedzi na trudne pytania pomogła dr Natalie Cabrol, astrobiolog z NASA, która kierowała projektem „The Mars Underwater”. Eksperymentalne nurkowania w jeziorze wulkanu Licancabur zaczęto już w latach 80., a NASA prowadziła tam badania ze względu na liczne podobieństwa tego miejsca do Czerwonej Planety. Dr Cabrol dała nam szereg wskazówek, m.in. dotyczących sprzętu, i ostrzegła przed burzami z piorunami, które przeniosły na tamten świat niejednego śmiałka chcącego zakłócić sen wulkanu. W 2009 r. stanęliśmy na jego szczycie. Do dzisiaj nie wiem, czy to cząsteczki naładowanego elektrycznie powietrza, czy euforia, w jaką wpadliśmy, nastroszyła nam włosy. Widok z kaldery był dla nas spełnieniem marzeń. Potężne kratery sąsiednich wulkanów, jasnożółte połacie suchej trawy i szaroczerwony pustynny żwir przenosił prosto na Marsa. Jakby tego było mało, u podnóża góry niczym plamy na palecie malarza rozciągały się lazurowe jeziora. Zawartość połowy tablicy Mendelejewa w tych akwenach sprawia, że zmieniają one kolor pod wpływem siły i kierunku wiatru.
W kraterze Licancabur przeprowadziliśmy dwa udane nurkowania. Sfotografowaliśmy miliony maleńkich endemicznych skorupiaków, którym zabójcze na tej wysokości promieniowanie ultrafioletowe najwyraźniej nie przeszkadzało. Przy okazji udało nam się ustanowić nowy rekord świata w długości nurkowania na wysokości 5916 m. Spędziłem pod wodą ponad godzinę, zaś mój poprzednik – słynny meksykański płetwonurek i himalaista Ricardo Torres Nava – 18 min.
Połechtani sukcesem w Ameryce Południowej jeszcze w tym samym roku zorganizowaliśmy wyprawę nad najwyżej położone akweny w Europie – Matscherjochsee (3185 m) we Włoszech oraz Schwarzsee (2800 m) w Austrii. Tam z przykrością stwierdziliśmy, że oba są zanieczyszczone środkami ochrony roślin, w tym DDT, którego stosowania zakazano w Europie ponad ćwierć wieku temu. Jakim cudem w alpejskich jeziorach znalazły się środki owadobójcze? Śledztwo zaprowadziło nas do… Egiptu. W kraju faraonów wciąż walczy się z różnymi plagami, między innymi komarów. Tam DDT jest ciągle w użyciu. Nadmierna jego ilość paruje, gnana ciepłym wiatrem przenosi się nad Morzem Śródziemnym i wraz z deszczem i śniegiem trafia do alpejskich potoków, które zasilają wysokogórskie jeziora.
Kolejny rok przyniósł podróż nad najwyżej położone jezioro w Ameryce Północnej – meksykańskie Jezioro Słońca (4200 m), które od kilkuset lat czczone jest jako dom boga Tlaloca, pana deszczu i pioruna. W dzisiejszych czasach mógłby on być patronem płetwonurków, miał przecież władzę nad wszystkimi wodami (deszczem, rzekami, jeziorami). Co ciekawe, przedstawiano go zazwyczaj w masce z charakterystycznymi dużymi pierścieniami wokół oczu, a w ręku trzymał błyskawicę. Skojarzył się nam z polującym płetwonurkiem z trójzębną kuszą.
Dotarcie ze sprzętem nurkowym do samego jeziora nie było zbyt trudne technicznie. Przeszliśmy przez niewielki lodowiec i stanęliśmy na krawędzi potężnego krateru. W dole rozciągała się niesamowita panorama na święte jezioro Azteków, w którym Indianie składali ofiary z kadzidła, wiklinowych ozdób, ceramiki, obsydianowych narzędzi, a także ludzi. Część z artefaktów odnaleziono. Ja także natrafiłem na coś ciekawego, choć nie był to legendarny złoty skarb Azteków ukryty przed samym Cortesem. Znalazłem gliniany garnek z doskonale zachowanymi rysunkami. Według ekspertów naczynie liczyło ok. 200 lat i było wykorzystywane przez wyznawców voodoo.
W 2012 r. postanowiliśmy zmierzyć się z jeziorami w Himalajach.
Wchodzimy na przełęcz Mera na wysokości 5415 m. Wokół ośnieżone sześciotysięczniki. Pogoda zaczyna się załamywać. Jesteśmy jednak przekonani, że następnego dnia będzie lepiej i uda nam się zanurkować. Przewodnik zapewnia, że znajdujemy się już niedaleko jeziora. Rankiem sprawy przedstawiają się fatalnie. Wiatr, mróz, padający śnieg, ale nie to jest najgorsze. „Niedaleko” to pojęcie względne. W Rosji oznacza dystans do 1000 km, w Nepalu – jak mamy okazję się przekonać – kilka dni. Pniemy się w górę, rozstawiamy kolejne obozy i na własną rękę szukamy tej „igły w stogu siana”, która ma kilkaset metrów długości i szerokości i około 60 m głębokości. To jezioro North Chamlang usytuowane na 5270 m.
Po dwóch dniach poszukiwań dostrzegamy skutą lodem taflę. Docieramy do niej skrajnie wyczerpani. Ze względu na ograniczony czas decydujemy się na pojedyncze nurkowanie. Ma ono charakter eksperymentalny, dlatego także gazów nurkowych używamy ostrożnie. Na tej wysokości moglibyśmy wykonać dekompresję na czystym tlenie już od 12. metra (na poziomie morza ze względu na toksyczność można na nim nurkować najwyżej do 6 m). Ten plan bierze w łeb w chwili, gdy sprawdzamy butlę tlenową. Dopiero teraz, nad samym jeziorem, mamy taką możliwość. Zapach jej zawartości przypomniał mi stare dobre czasy dwusuwowych silników trabantów. Miał być tlen, są spaliny. Po chwili narady zmieniamy profil nurkowy na bezdekompresyjny z zejściem po stoku jeziora, a nie jak wcześniej zamierzaliśmy – po linie opustowej. Dzielnie kujemy przerębel w twardym jak kamień lodzie, nie zrażając się jego półmetrową grubością. Wysokość robi swoje, brakuje nam tchu. Mróz też nie pomaga.
W końcu odziany jak średniowieczny rycerz idę ku przeznaczeniu. Stwierdzam z przerażeniem, że woda jest mleczno-zielona i chyba bardziej mleczna niż zielona. Niby normalka w jeziorach górskich. Woda z topniejących lodowców ma właśnie taki kolor, a to jezioro jest jednym z najszybciej powiększających się akwenów w Nepalu. Przezroczystość nie przekracza 10 cm. Pod lodem jak to pod lodem – ciemno. Płynę z wyciągniętą ręką, żeby przypadkowy kamień, których jest tu od groma, nie rozbił mi maski. O dziwo, czas mija mi bardzo szybko. Może dlatego, że co chwila muszę spoglądać na palce przyklejone do maski, bo mój błędnik szaleje, nie mogąc znaleźć punktu odniesienia. Mam zawroty głowy. Atrakcję zapewnia mi też bomblujący automat, i to nie ten, z którego akurat oddycham. Dobrze, że zdecydowałem się na nurkowanie w systemie „side mount” – z butlami pod pachami, a nie klasycznie na plecach. Dzięki temu mam do nich łatwy dostęp, więc zakręcenie zaworu nie nastręcza problemu. Dno obniża się dość łagodnie jak na wysokogórskie jezioro. Po kilkunastu minutach czuję szarpnięcie liny, do której jestem przywiązany. To „Yeti” daje mi sygnał do odwrotu.
Pod wodą strasznie zmarzły mi dłonie, tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie wyszedłem na powierzchnię. Potworny chłód potęgowany przez porywisty wiatr błyskawicznie powleka lodem skafander i uprząż. „Yeti” pomaga mi się uwolnić z tego pancerza, po czym uciekamy do naszego obozu. Mamy wątpliwości, czy komputer nurkowy nie oszukał mnie, pokazując 36 m głębokości.
Dwa dni później stajemy nad brzegiem jeziora Sabai Tsho leżącego na wysokości około 4500 m. To szczególny akwen. Szybko topniejące lodowce przyczyniają się do powstawania zielonkawych jezior, które w zestawieniu z ośnieżonymi górami stanowią przecudnej urody landszafcik. Złudny to niestety obrazek. W 1998 r. pod naporem wody doszło tu do przerwania moreny i powodzi, która zalała okoliczne wioski: Tangnag i Khote. Nie obeszło się bez ofiar. Jeszcze dziś, kiedy idzie się śladem rozpędzonej wody, widać pas olbrzymich głazów naniesionych przez żywioł. North Chamlang to kolejny potencjalny zabójca. Limnolodzy, czyli naukowcy badający wody zbiorników śródlądowych, uważają, że należy do najniebezpieczniejszych jezior w Nepalu, a jego morena może „eksplodować” w każdej chwili.
W Sabai Tsho przeprowadzamy test komputera. „Yeti” sprawdza odczyt z mojego nurkowania z faktyczną głębokością. Jesteśmy bardzo zadowoleni – komputer nie oszukiwał. Oznacza to, że udało nam się ustanowić nowy rekord świata. Poprzedni należał również do Polaków. W 2007 r. ekipa nurków pod kierownictwem Jana Kwiatonia zeszła w nepalskim jeziorze Tilicho (4919 m) na głębokość 15 i 30 m. Rekord nas cieszy, ale ważniejsze jest to, że pomimo licznych komplikacji udało nam się przeprowadzić udane nurkowanie w bardzo trudnych warunkach i zbadać dno jeziora North Chamlang.
Przechodząc przez przełęcz Zatrwa La, żegnamy się z wysokimi górami. Ta przygoda się kończy, ale nie nasz projekt. W kolejnych latach mamy zamiar odwiedzić Australię, Afrykę, a w najbliższym czasie Antarktydę. Tam też są jeziora!
Kamil Iwankiewicz, 2012