Góra która uczy milczeć. Na Uluru wchodzę wyłącznie w towarzystwie Aborygenów
Taka wyprawa staje się wówczas prawdziwym misterium, bardziej duchową podróżą „w górę” niż wejściem „na górę”.
Na początku ziemia była zygotą. Bezkształtną, galaretowatą masą, w której uśpione były różne stworzenia. W tym Czasie Świętego Snu (Dreamtime) człowiek trwał w zespoleniu z innymi zwierzętami, miał też bezpośrednią łączność z duchami. Wszyscy żyli razem w świecie nieposiadającym materialnego kształtu. Było to życie beztroskie, ale niedojrzałe. Trochę jak dzieciństwo, które musi się skończyć. To Pramatka wybudziła swoje dzieci z błogiego snu. Wyprowadzając je z wnętrza ziemi, sama poprowadziła na wędrówkę, wytyczając im szlak. Idąc przez całą Australię, nadawała ziemi realny kształt. Tam, gdzie się położyła, powstawała góra. Tam, gdzie oddała mocz, wytryskało źródło. Kiedy nacięła sobie skórę, a kropla purpurowej krwi upadła na ziemię, powstawała ochra, czerwony pigment skalny niezbędny do świętych ceremonii. Posadziła drzewa, wytyczyła granice zamieszkiwania poszczególnych plemion, nauczyła je pieśni i tańców. Nie ma miejsca, w pobliżu którego nie uczyniłaby czegoś świętego. Uluru (zwane Ayers Rock) też jest dziełem Pramatki. Wykopała ją ona z wnętrza ziemi i dała ludziom jako znak. Zgodnie z wierzeniami rdzennych Australijczyków każdy dorosły mężczyzna, który przejdzie inicjację, powinien udać się na walkabout, rytualną, trwająca czasem kilka miesięcy samotną wędrówkę śladami Pramatki. Góra od wieków wskazuje wędrowcom drogę, dziś przy niej rozchodzą się drogi na Adelaide i Perth.
Z tą aborygeńską opowieścią powinien się zapoznać każdy, kto przybywa do Uluru, najbardziej znanej atrakcji turystycznej Australii. Może wtedy ze znacznie powagą traktowano by treść tablicy, którą tubylcza ludność umieściła w pobliżu tego niezwykłego monolitu. Prosimy się nie wspinać. To miejsce jest dla nas święte. Niestety przytłaczająca część gości nic sobie z tej prośby nie robi. Większość przybywających do Australii chce nie tylko zobaczyć na własne oczy „świętą górę”, ale też na nią wejść. „Mamy prawo, bo zapłaciliśmy” – często słyszę z ust turystów, którzy tu przyjeżdżają. Niestety także w języku polskim. Do Australii pojechałem po raz pierwszy w 1975 r. i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Uluru. Choć jestem księdzem, jechałem tam nie jako nawracający innych misjonarz, lecz antropolog badający ludy tubylcze. Od tej pory regularnie przebywam wśród nich kilka miesięcy w roku. Oprócz Australii badam rdzennych mieszkańców Papui-Nowej Gwinei, Vanuatu, Nowej Zelandii, Polinezji i Mikronezji. Kiedyś w okolicach Uluru spędziłem około półtora miesiąca. Czy mogę jednak powiedzieć, że rozumiem fenomen tej góry? „To są czarne mrówki!” – powiedział mi kiedyś pewien Aborygen, pokazując objuczonych plecakami i sprzętem fotograficznym, wspinających się na świętą górę turystów z Japonii. Gdy nie rozumiałem, o co mu chodzi, zaprowadził mnie do mrowiska. Tysiące owadów biegało w nim bezładnie, dźwigając różnej wielkości patyczki i inne niezidentyfikowane drobne przedmioty. Oczywiście naiwnością byłoby sądzić, że te słowa dotyczą tylko Japończyków. Postanowiłem sobie wtedy, że nigdy nie zostanę „mrówką”. Że nigdy nie zapomnę, kto tu jest gościem, a kto gospodarzem. I że bez pozwolenia nie wejdę na Uluru.
Moja cierpliwość się opłaciła. Kiedy z grupą znajomych uprzejmie zapytaliśmy miejscowych, czy nie wprowadziliby nas na górę, z blisko 20 osób wybrali kilkoro. Kobietom kazano zostać, bo jak powiedzieli, mogłyby one dostać menstruacji, a to naruszyłoby świętość miejsca. Poproszono też, byśmy zachowali milczenie i broń Boże się nie kłócili. Szliśmy w kompletnej ciszy. Aborygen, który nas prowadził, rozpalił ognisko, za pomocą gałęzi długo nas okadzał. Zanim weszliśmy w miejsce święte, musieliśmy przejść oczyszczenie. Słyszeliśmy, jak nasz przewodnik rozmawia z górą, widzieliśmy, z jaką czułością jej dotyka, jak namacalnie odczuwa obecność sacrum. To było misterium. Czuliśmy, że nie tyle wprowadza nas na górę, ale „w” górę. Kiedy stanął na szczycie, zaczął płakać. Nikt z nas nie śmiał spytać dlaczego. Mnie przypomniała się biblijna scena, w której Chrystus płakał, spoglądając z góry Moria na bezbożnych ludzi idących do świątyni. Miałem wrażenie, że my, przybysze z zewnątrz, często też nie jesteśmy godni, by stąpać po Uluru. Po zejściu ze szczytu długo rozmawialiśmy z naszym przewodnikiem i jego bliskimi. Pokazywał nam tradycyjny taniec, opowiadał o kulturze, śpiewał. Owszem, zapłaciliśmy mu jakieś pieniądze, ale nie było to kupowanie usługi turystycznej. Raczej spotkanie z drugim człowiekiem, jego kulturą. Wzajemna wymiana, w wyniku której obie strony coś otrzymują.
Dziś prawdziwych Aborygenów już nie ma – można by sparafrazować starą piosenkę. To oczywiście przesada, ale faktem jest, że wielu rdzennych mieszkańców Australii zostało odciętych przez białych od rodzimej historii i kultury. Kiedy w XVIII w. na kontynent przybył kapitan James Cook, uznał, że to ziemia niczyja. Ludzie, którzy mieszkali na niej 80 tys. lat, zostali pozbawieni nie tylko prawa do ojczyzny, ale też swojej tożsamości i godności. Kobiety były masowo gwałcone przez osadników z Europy, często zbiegłych z więzień kryminalistów. Do 1967 r. Aborygeni nie mieli praw wyborczych. Aż do lat 70. XX w. dzieci tubylców odbierano rodzicom i umieszczano w sierocińcach, gdzie miały przechodzić proces przymusowej asymilacji. Dziś ludzi tych określa się mianem „skradzionych pokoleń” (stolen generations). Dzieje barbarzyństwa, jakie ich dotknęło, we wstrząsający sposób pokazuje australijski dramat Polowanie na króliki w reżyserii Phillipa Noyce’a. Nic dziwnego, że duża część potomków ludów tubylczych nie do końca czuje swoją tożsamość. Często nie znają oni rodzimego języka, nie rozumieją kultury, nieraz nie wiedzą nawet, skąd wywodzą się ich przodkowie.
Z powodu wykorzenienia i braku perspektyw popadają w alkoholizm i apatię. Wprawdzie w 1985 r. ziemie, na których znajduje się Uluru, rząd Australii przekazał formalnie miejscowemu plemieniu Anangu, ale władze państwowe wciąż władają terenem w ramach 99-letniej dzierżawy. Trudno więc mówić, że Aborygeni są ich faktycznymi gospodarzami. Nadal
mogą jedynie apelować, by turyści szanowali ich świętość. I nadal ich prośby są przez niemal wszystkich ignorowane. Wszystkich bowiem przyciąga sława „najświętszego miejsca Aborygenów”. Jako antropolog muszę w tym miejscu obalić pewien mit – nie ma naukowych przesłanek, by twierdzić, że w historii Uluru odgrywało centralne znaczenie w religijnym życiu tradycyjnych ludów Australii. Na kontynencie tym mieszkało ok. 270 plemion i każde z nich miało swoje własne miejsca kultu. W dodatku, choć w tutejszych jaskiniach można znaleźć święte malowidła naskalne, znacznie więcej jest ich w innych rejonach, chociażby w rezerwacie Red Rock. Było to zatem miejsce ważne, ale jedno z wielu. Dopiero waga, jaką do tej góry zaczęli przywiązywać zachwyceni jej urokiem biali, w znacznej mierze zmieniła jej postrzeganie przez Aborygenów. Dla niektórych współczesnych góra jest święta, bo przynosi pieniądz. Daje szansę do tego, by przynajmniej w minimalnym stopniu wyrównać historyczne rachunki strat. „Kiedyś biali zabrali nam ojczyznę i wolność. Teraz zostawiają nam dolary” – myślą miejscowi. Bo Uluru to jedno z najbardziej skomercjalizowanych miejsc w Australii. Przeciętny turysta przyjeżdża tu koło południa, zatrzymuje się w drogim hotelu, by przed zachodem słońca wyruszyć na specjalną fotograficzną wycieczkę. W zależności od ekspozycji światła góra zmienia bowiem swoją barwę – od mocno czerwonego do brązowego. Kiedyś naliczyłem ponad 30 różnych kolorów! Potem obowiązkowa krótka wizyta w aborygeńskim sklepie, kupno suwenirów, czasem obejrzenie pokazu tradycyjnego tańca (żeby nie naruszać tabu i nie „sprzedawać” swoich obrzędów, na potrzeby przedstawienia Aborygeni „kupują” tańce od sąsiednich plemion). Na koniec: obserwacja wschodu słońca i powrót do domu. Całe szczęście, że jakiś czas temu ludność Anangu wywalczyła sobie monopol na produkcję pamiątek, dzięki czemu w tym turystycznym przemyśle mają przynajmniej jakiś udział. A na kupionych pod Uluru ozdobach i bumerangach nie widnieje napis Made in China.
Po latach świat odkrywa, że Aborygeni nie są ludźmi bez historii i kultury. Także ja, choć jestem księdzem, od ponad 30 lat nieustannie od rdzennych mieszkańców Australii uczę się rozumienia świata i sacrum. Cała natura jest dla nich wspomnieniem Pramatki, mają więc do niej głęboki szacunek. W chrześcijańskiej percepcji Bóg jest często bardzo odległy, zbyt święty, by towarzyszyć ludziom w drobnych, przyziemnych sprawach. U Aborygenów świętość przenika codzienność. Aborygeni uczą mnie też wędrowania w samotności. To wielka sztuka, której my, Europejczycy, nie posiadamy. Nieprzypadkowo wybitny antropolog kultury Claude Lévi-Strauss nazwał Aborygenów „arystokracją duchową świata”.
NO TO W DROGĘ:
Uluru-Kata Tjuta (Australia) - czas: 3 tyg, koszt: 1 2 tys. zł (w tym bilet lotniczy)
INFO
■ Położenie: Park Narodowy Uluru-Kata Tjuta znajduje się 440 km na południowy zachód od Alice Springs.
■ Powierzchnia: 1326 km².
■ Języki: angielski (urzędowy), aborygeński.
■ Waluta: dolar australijski; 1 AUD
KIEDY
■ Do Uluru najlepiej wybrać się między marcem a lipcem, kiedy jest sucho i chłodno.
■ W grudniu oraz styczniu może być niezwykle gorąco oraz niektóre atrakcje mogą być niedostępne dla zwiedzających ze względów bezpieczeństwa. WIZA ■ Wymagana wiza turystyczna (wydawane są na okresy 3, 6 i 12 miesięcy).
DOJAZD
■ Samolotem do Uluru (Ayers Rock) np. liniami lotniczymi Qatar z Warszawy z przesiadkami w Londynie i Sydney) – bilet kosztuje ok. 6,4 tys. zł. Z lotniska darmowym transportem wahadłowym do Yulary.
■ Można też wykupić wycieczkę do parku w Alice Springs lub innych większych australijskich miast (Adelaide, Sydney, Melbourne).
KOMUNIKACJA
■ Na terenie parku działa kilku operatorów wycieczkowych i najprostszym sposobem na poruszanie się po Uluru jest skorzystanie z usług jednego z nich.
■ Można wybrać pomiędzy wycieczkami: m.in. autobusowymi, samochodowymi, a nawet lotniczymi (ceny od 210 zł do ok. 1200 zł). Koszta mogą nie obejmować opłaty za wstęp do parku wynoszącej ok. 80 zł, w zależności od wykupionego pakietu. Na terenie kurortu działa darmowy transport wahadłowy.
ZAKUPY
■ W centrum kulturalnym znajduje się centrum handlowe z supermarketem, restauracje z możliwością zamówienia posiłku na wynos, sklepem pamiątkowym, bankiem, kioskiem oraz pocztą.
BEZPIECZEŃSTWO
■ Zawsze noś ze sobą dużo wody pitnej, zwłaszcza w gorących okresach pogodowych.
■ Wielkość populacji uciążliwych much zależy od pory roku, jednak mogą one występować w naprawdę bardzo dużych ilościach. W takim przypadku niezbędne jest nakrycie głowy oraz coś do zasłonięcia twarzy dla własnego komfortu.
ZDROWIE
■ Zalecane są szczepienia przeciwko tężcowi, błonicy oraz polio.
NIEPEŁNOSPRAWNI
■ Praktycznie wszystkie restauracje, hotele, sklepy i rynek są przystosowane do przyjmowania ludzi niepełnosprawnych.
■ Transport wahadłowy w kurorcie, autobusy opiekuna wycieczkowego AAT Kings base walkingu są przystosowane do wózków inwalidzkich. Podobnie trasy.
WARTO WIEDZIEĆ
■ Nie wolno zwiedzać osady Mutitjulu ani innych świętych miejsc bez przewodnika. Nie wypada również robić ludziom zdjęć bez ich zgody.
■ Kontrowersyjna jest również wspinaczka na Uluru jako że jest to święte miejsce dla rdzennych mieszkańców. Nie jest ona zabroniona, ale nie decydując się na ten krok, okazujemy szacunek tubylcom.
■ Zdarzały się przypadki śmiertelne w wyniku niedostatecznego przygotowania się do wyprawy (m.in. upadki z wysokości).