Elbrus pod napięciem
Przez wiele lat uważano, że najwyższym szczytem Europy jest Mont Blanc. „Biała Góra” wysokości 4 807 m n.p.m. leży w Alpach i jest łatwo dostępna, bo większość atakujących ją wspinaczy rusza z turystycznej miejscowości Chamonix, a do wysokości 3 842 m n.p.m. jeździ kolejka górska.
eMiejsce akcji: Rosja, Elbrus
Bohaterowie: Ja, Darek i Artur
Jednak pewnego dnia włoski wspinacz Reinhold Messner chciał jako pierwszy na świecie zostać zdobywcą Korony Ziemi (czyli stanąć na wierzchołkach najwyższych szczytów na siedmiu kontynentach). Problem polegał jednak na tym, że już ktoś przed nim wpadł na ten pomysł… Hmm, co tu zrobić? Zamienić góry w zestawie tych zaliczanych do Korony Ziemi i zrealizować ten projekt raz jeszcze. Ogłosił więc światu, że nie Góra Kościuszki, a Puncak Jaya jest najwyższym szczytem Australii i Oceanii, zaś Mont Blanc nie jest najwyższą górą Europy, bo jest nią… Elbrus! Ale czy faktycznie Elbrus leży w Europie?! Wielkie było zdziwienie, bo geografowie twierdzą, że nie. Ale skoro Wielki Reinhold tak powiedział… I tak zaczęła się kariera tej niezbyt urodziwej góry leżącej w Kaukazie. Piotr Pustelnik powiedział kiedyś: „Jeśli ktoś uważa, że Elbrus leży w Europie, powinien zobaczyć, jak wyglądają toalety w Mineralnych Wodach” (nazwa miejscowości, w której ląduje się przed wyprawą). Już wkrótce miałam się przekonać, że miał rację…
Nie lubię biegaczy
Może byłoby tu całkiem ładnie, gdyby nie ten... „syf” dookoła. Zewsząd wystają fragmenty jakiś stalowych konstrukcji niczym zasieki na polu bitwy, druty, kawałki roztrzaskanych ratraków, zardzewiałe koła od rowerów (co, do cholery na tej wysokości robią części rowerowe?!) – po prostu wszystko… W tym kosmicznym krajobrazie wulkanicznych skał robi to przerażające wrażenie! A w środku tego „pieprznika” (nazywając rzeczy po imieniu) leżą gigantyczne beczki po paliwie rakietowym wymalowane na ostre kolory. Mają wycięte okienka i namalowane numery na drzwiach. Okazuje się, że jest to... schronisko. Wot tjochnika!
Tak powitała mnie ta zwalista góra, kiedy dostaliśmy się na wysokość 4 347 m n.p.m. i rozpoczęliśmy ostateczny etap aklimatyzacji przed atakiem szczytowym (wcześniej dla wprawy wchodziliśmy na okoliczne „pagórki” – każdy z nich miał, bagatela, ok. 4–5 tys. m n.p.m.).
Na jednym z odcinków wspinaczki aklimatyzacyjnej (kiedy dyszałam jak lokomotywa, byłam zlana potem i ledwo człapałam do góry noga za nogą), usłyszałam za plecami miarowe pokrzykiwania odin, dwa, tri, czetyrie. Chwilę później minęła mnie grupa osób sunąca z prędkością pociągu w kierunku szczytu! Czy jest ze mną aż tak źle? – pomyślałam, zbita z tropu. Okazało się, że to reprezentacja Rosji w lekkoatletyce...
Aklimatyzacja
Dni mijały leniwie, a my czuliśmy się coraz lepiej, tyle że „ze sprężem w górach jest tak, że albo jest, albo go nie ma”. U mnie nie było go wcale. Podczas ostatniego z planowanych wyjść aklimatyzacyjnych, przy tzw. Skałach Pastuchowa, zaczęłam zawracać i dokładnie w tym samym momencie popsuła się pogoda – niebo zaszło chmurami, temperatura gwałtownie spadła, zaczął padać śnieg. Dopiero wówczas poczułam, że jestem zbyt cienko ubrana, więc przyśpieszyłam kroku… Zrozumiałam też, że Elbrus potrafi pokazać „pazur” – zresztą jak każda góra...
Minęliśmy doszczętnie spalone przed laty schronisko Priut (gdyby znajdowało się na Zachodzie, to już dawno byłoby odbudowane i serwowano by w nim napoje i posiłki amerykańskim wspinaczom za dewizy…) i wyszliśmy na wielkie śnieżne plateau. Wtedy już zaczynało grzmieć i solidnie błyskać. Licząc tempo wędrówki burzy i moje uznałam, że i tak będę pierwsza, a poza widokiem fajerwerków na horyzoncie nic mi nie grozi. Nagle poczułam coś dziwnego – jakby przeszło przeze mnie wyładowanie elektryczne… W ułamku sekundy zobaczyłam iskry „przebiegające” po kapturze kurtki, który miałam mocno naciągnięty na głowę. Przedziwne uczucie! Brr… Niemal w tym samym momencie włosy stanęły mi dęba. Dosłownie! Zaczęłam więc w panice ściągać z siebie ubranie, plecak... Ale najbardziej przerażały mnie te włosy, sterczące na wszystkie strony, które iskrzyły, a wszystko dookoła zapachniało... właśnie, czym?
Jeden z moich towarzyszy wspinaczki domyślił się, że wpadłam w chmurę wyładowania atmosferycznego i zaczął wydawać mi polecenia: „Wyrzuć telefon! Wyrzuć plecak!”. Ja jednak byłam jak zahipnotyzowana – przeczesywałam palcami sterczące włosy, iskry przelatywały mi po dłoniach i ten zapach – niczym spalone urządzenie elektryczne! Tyle że tym razem to ja byłam tym urządzeniem! Musiałam w sumie wyglądać dość śmiesznie, miotając się tak na śniegu pomiędzy piorunami (bo ta burza jednak była szybsza niż z początku sądziłam…). W dodatku krzyczałam coś bez sensu w stylu: „K…, zabierzcie to ode mnie! Ja tego nie chcę!”. Tego, czyli tak naprawdę czego? – w zasadzie nie wiedziałam. Przypomniały mi się wszystkie przerażające historie o ludziach trafionych przez piorun i obraz spalonego przezeń drzewa, które kiedyś widziałam w lesie. I wiecie co – nie wyglądało ono dobrze. W każdym razie ja nie miałam zamiaru tak wyglądać! Tyle że nie było się gdzie schować!
Nie tylko ja myślałam o tym, że nie chcę stać się celem dla kaukaskiego pioruna… Mój przyjaciel zaczął po prostu uciekać jak najdalej ode mnie. Co więcej – wymyślił sobie, że jeśli następuje wyładowanie atmosferyczne, to piorun uderzy w najwyższy punkt na plateau i najlepiej, żebym tym punktem była ja, a nie on. Rzucił więc na śnieg wszystkie rzeczy, które jego zdaniem mogły ściągać pioruny i (nie do wiary!)… zaczął kucać. A potem kłaść się na śniegu…
W pewnym momencie sytuacja zrobiła się tak abstrakcyjna, że nawet zaczęła mnie bawić i tylko powracająca myśl o tym, że mogę bez sensu zginąć porażona piorunem, wytrącała mnie z równowagi… Tymczasem smażyłam się żywcem – nadal przechodziły po mnie iskry (czemu sprzyjała panująca dookoła wilgoć) i otaczał mnie swąd spalenizny. W końcu Artur krzyknął, żebym zdjęła i wyrzuciła raki, które mogły ściągnąć pioruny. Po chwili namysłu uznałam, że jeśli mam wybrać złamanie nogi na śliskiej nawierzchni (a taki los spotkał Wandę Rutkiewicz na tej górze w roku 1981) czy trafienie przez piorun, to wolę drugą opcję…
W końcu, po długiej walce z niewidoczną materią, dotarłam do beczek, gdzie znalazłam schronienie przed wyładowaniami elektrycznymi. I zaczęłam się
głośno śmiać...
Atak szczytowy
Dzień później o 5.45 zaczął się wschód słońca. Najpierw pojawiła się na horyzoncie czerwona łuna, która błyskawicznie zaczęła się rozlewać w górę nieba. Wyglądało to niesamowicie – po prawej stronie podziwiałam wschód słońca, po lewej – w najlepsze świecił idealny, okrągły księżyc! W takim anturażu idzie się znacznie łatwiej. Do tego kiedy zaczynam czuć, że Góra jest w moim zasięgu, kiedy widzę szczyt, po prostu dostaję przysłowiowych skrzydeł. I dostałam. 29 sierpnia 2007 r. o 9.20 stanęliśmy we trójkę na szczycie Elbrusa (5 642 m n.p.m.). To była (hmm)... bułka z masłem!