Podróże muzyczne: lokalna, czyli prawdziwa
Choć żyjemy w czasach globalnej wioski, muzyka wciąż najlepiej brzmi tam, gdzie powstała
By posmakować intensywnych, naznaczonych lokalnością dźwięków, nie trzeba kupować od razu biletu lotniczego. W Polsce mamy choćby Kajoków, mieszkańców wsi w okolicach Radomia, np. Przysuchy. Grają zadziornie, ekspresyjnie, transowo. Czasem aż trudno uwierzyć, że to rodzima muzyka. Z niej wykonujemy skok do najwyżej położonej z republik nadbałtyckich,
a więc Estonii. Tam mieści się Viljandi, miejsce magiczne, gdzie Wschód spotyka się z Północą. Warto odwiedzić je zwłaszcza w lipcu, gdy trwają muzyczne warsztaty oraz słynny festiwal (w tym roku 25–28.07, temat przewodni: muzyka rytualna). Tu pielęgnuje się lokalne tradycje, odtwarza stare instrumenty ludowe i uczy specyficznych technik gry. Obrzędowo – religijny charakter ma gnawa – muzyczna medytacja kultur Afryki Północnej i Środkowej. Nie trzeba wcale porywać się na wyprawę do Mauretanii, skoro sufickich muzyków wykonujących gnawę da się też spotkać w uliczkach marokańskich medyn. Południowa część kontynentu oferuje konfrontację z bardziej nowoczesnym obliczem afrykańskiej muzyki. W Angoli można zderzyć się z kuduro, elektronicznym gatunkiem o fascynująco połamanym rytmie, nieodłącznie połączonym z tańcem. Choć kuduro to towar eksportowy, poza ulicznymi imprezami Luandy i innych miast Angoli nie brzmi tak dobrze. Południowoafrykańskie Soweto jest kolebką innej klubowej muzyki – kwaito. Oba wspomniane wyżej gatunki to efekt przeszczepiania zachodnich fascynacji na lokalny grunt. W Kolumbii jest inaczej. Miejscowa cumbia co prawda też jest „implantem”, ma jednak dłuższą tradycję, bo sięga czasów kolonialnych. Od czasów, gdy afrykańscy niewolnicy grali i tańczyli cumbię, przeszła ona ewolucję od muzyki granej wyłącznie na żywych instrumentach (bębny i dęciaki) po nowoczesną, komputerową wersję. Sprawdzi się świetnie podczas wieczorów na kolumbijskim wybrzeżu.