Reklama

Wydawałoby się, że w XXI w. nie ma tajemnic, jednak żadna technologia nie pozwala oszacować populacji delhijskiej metropolii. Wymieszali się ludzie i czasy. Nawet stulecia. Możesz spotkać tu świętych mężów sadhu, niemal nagich, niepotrzebujących jedzenia mędrców spoza czasu, którzy poszukują wyzwolenia z kręgu samsary. Możesz zanurzyć się w XIX-wiecznej scenografii staromiejskich bazarów, pośród milionów woni przypraw, owoców i wszystkich tych zakazanych substancji, których nazw nie spamiętasz, nawet jeśli wyjdziesz z tego cało. Możesz ruszyć od razu do południowych dzielnic Gurugramu, które stało się teraz parkiem rozrywki dla nowoczesnej delhijskiej młodzieży. I możesz wypatrywać świętych krów na ulicach – wciąż błąkają się tutaj, poszukując jedzenia, choć już raczej na przedmieściach niż w dzielnicy ambasad.

Reklama

Możesz widzieć Jamunę, która jest dzisiaj najbardziej zatrutą rzeką kontynentu, albo małpy na dachach i piorunochronach, dowód na to, że przyroda jest tu na wyciągnięcie ręki. Albo pośród jazgotu samochodów usłyszeć nagle przedziwny szum, unieść głowę i zobaczyć tysiące papug mknących w wąwozie ulicy pomiędzy wieżowcami. Kto podróżuje do Delhi, musi być gotów na to, że miasto pokaże mu milion twarzy.

Dzielnica Paharganj słynie z tanich hoteli, hosteli i restauracji. Fot. Istock

Najdroższe miejsce na planecie

Spacer po Delhi zaczynam od Connaught Place, okrągłego placu w centrum miasta, przy stacji metra Rajiv Chowk. Historia tego miejsca może być metaforą dziejów miasta. Najpierw przybywali tu myśliwi polować na szakale, potem wierni do świątyni Hanumana, dwieście lat temu eleganccy dżentelmeni zasiadali w angielskich kawiarniach i plac stał się centrum kolonialnego świata. Stał tu pierwszy luksusowy hotel w Azji, potem były tu najlepsze kina, a turyści z całego świata spotykali się w legendarnych hostelach, planując wyprawy w Himalaje albo na Goa.

Dzisiaj hostele i kina ustąpiły miejsca bankom i butikom, bo Connaught Place jest w pierwszej dziesiątce najdroższych lokalizacji planety Ziemia.

Oglądam tu największy indyjski sztandar świata. Ma 27 na 18 m i powiewa z 65-metrowego masztu. Łapie się stąd rikszę do Czerwonego Fortu. Wszystko w Indiach może się zmienić, ale Czerwony Fort musi trwać, bo jest dla Delhi tym, czym Wawel dla Krakowa, Tadź Mahal dla Indii. Jest najważniejszy. To właśnie z jego 18-metrowych murów 15 sierpnia każdego roku z okazji Dnia Niepodległości prezydent Indii przemawia do narodu.

Gurdwara Bangla Sahib to dom modlitwy Sikhów. Fot. Sime/Free

Do środka wchodzi się przez Bramę Lahore, z której w dniu zdobycia niepodległości 15 sierpnia 1947 r. załopotała pierwsza indyjska flaga. Przemawiali z niej Nehru i Indira Gandhi. Brama dzieli najbardziej zatłoczoną ulicę miasta – Chandni Chowk – od boskiej ciszy za murami fortu. Nieopisana cisza i czysta, świeża zieleń. Muzeum wojskowe i koronkowa architektura kompleksu, który powstawał od 1648 r. Był wtedy najbardziej imponującym pałacem swoich czasów. W sali przyjęć mogolskiego cesarza stał słynny Pawi Tron wyrzezany ze złota i drogich kamieni. Ten, o który wybuchła wojna z Persami i którego szczątki można dziś zobaczyć w Teheranie. W sali tronowej pozostał na ścianie napis: Jeśli gdziekolwiek na świecie jest raj, jest on właśnie tutaj.

Piękne dekoracje

Teraz władców Indii ogląda się z oddali w dzielnicy ambasad. Sąsiaduje z dzielnicą milionerów. Mieszka ich w Indiach więcej niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Na kilkupasmowych ulicach widać najbardziej eleganckie limuzyny i ani śladu nędzy. Do pałacu prezydenckiego Rashtrapati Bhavan od Connaught Place idę taką właśnie aleją w kierunku India Gate – łuku triumfalnego, bliźniaczo podobnego do tego z Paryża. Choć oczywiście zamiast nazwisk bohaterów z wojen napoleońskich tu wyryte są nazwiska 85 tys. żołnierzy Armii Indyjskiej poległych w I wojnie światowej i wojnie afgańskiej.

Przy łuku triumfalnym skręcam w prawo, w najsłynniejszą ulicę Delhi – Rajpath. Tu mieszczą się gmachy ministerstw, a na wzgórzu stoi pałac prezydenta. To połączenie mogolskiej architektury cesarskiej i XIX-wiecznej architektury angielskiej. Konglomerat artystycznych zdobyczy najpoważniejszych okupantów Indii w ciągu naszej ery. Zwiedzam park. Jego kolory – szafranowa ziemia, zielone krzewy i białe niebo symbolizują barwy indyjskiej flagi. W czasach, kiedy pałac był rezydencją wicekróla, w ogrodach pracowało 418 ogrodników i 50 chłopców, których zadaniem było płoszenie ptaków...

Wielki Meczet nazywany też Meczetem Piątkowym to największa muzułmańska budowla sakralna w Indiach. Fot. Istock

Rikszą jadę na Paharganj, główny bazar Delhi. To wciąż bijące serce starego miasta. Obraz i dźwięk, i zapachy prosto z książek podróżniczych z XIX w. Wszystko, czego pragniesz, choć boisz się o to zapytać, jest ukryte gdzieś tam, w labiryncie jego pawilonów, bud i stoisk. Jest też tam meczet Jama. Największy w Indiach. I największa ekstrawagancja szacha Dżahana – władcy muzułmańskiego imperium w Indiach, wykuta w jego ulubionych kamieniach – czerwonym piaskowcu i białym marmurze. I choć minarety wznoszą się na wysokość 40 m, niełatwo je wypatrzyć ponad głową, jeśli człowiek zanurzony jest w kolorowym tłumie przechodniów starego miasta.

Akshardham – hinduistyczny kompleks świątynny na wschodnim brzegu rzeki Jamuny. Fot. Istock

Chwilami myślę że to tylko dekoracje. Że prawdziwe serce Delhi bije dzisiaj w Gurugranie, w supernowoczesnym mieście wieżowców, siedzib korporacji, banków, firm deweloperskich. Hinduski Manhattan, najszybciej rozwijający się skrawek Ziemi. Ja jednak wolę marzenie o starym Delhi… Wąskie uliczki, egzotyczne zapachy, hałas, tysiące ręcznie malowanych szyldów. Na bazarze Paharganj nie trzeba nawet zamykać oczu, żeby zanurzyć się po sam czubek głowy w atmosferze podróżniczego romansu z czasów Kiplinga. Nie musimy zamykać oczu, żeby się znaleźć w samym środku XIX-wiecznego tłumu pełnego kulisów, riksz, pięknych hinduskich kobiet w sari, eleganckich mężczyzn pod parasolami, lawirujących między żebrakami i wózkami handlarzy. Mnisi buddyjscy w szafranowych szatach obracają w palcach paciorki swoich różańców, sikhowie przeciskają się w kierunku świątyni Digambara Jain, wyznawcy hinduizmu zostawiają buty przed wejściem do świątyni Gauri Shankar, a muzułmanie podążają dalej do meczetu Sunehri. Do tego święte krowy, wielbłąd zaprzęgnięty do wozu czy olbrzymi indyjski bawół przyciśnięty monstrualnym chomątem – wszystko to wymieszane ze sobą jak w gorącym tyglu.

Czas: 14 dni Koszt: 3,7 tys. zł (w tym bilet lotniczy)

Dojazd

Najszybciej samolotem, np. z przesiadką w Moskwie. Ceny biletów w dwie strony zaczynają się od ok. 1,8 tys. zł.

Wiza i waluta

- Wizę turystyczną najszybciej wyrobić przez internet: indianvisaonline.gov.in.
- Walutą jest rupia indyjska; 100 INR = 5 zł.

Nocleg

- Jeżeli chcesz zanurzyć się po uszy w barwnym świecie backpackerów z całego świata – hostele na Paharganj biorą po 500–600 rupii (25–30 zł) za noc w sali wieloosobowej.
- Jeśli pragniesz odrobiny luksusu, to The Imperial w samym centrum ma pokoje za 1,6 tys. zł, a nieco odleglejszy Crowne Plaza jest o połowę tańszy.

Jedzenie

- Jeżeli chcesz spróbować smaków Indii – jadaj z ulicznych straganów ich nieprawdopodobnie ostre potrawy. Spróbuj marynowanego kurczaka biryani, curry, dhalu, tandoori, pierożków somosa, a także słodkiego lassi. Aby złagodzić uderzenie ostrych przypraw, nie wystarczy woda, trzeba wypić jogurt, bo zawarta w nim kazeina zamyka receptory bólu dla kapsaicyn zawartych choćby w chili.
- Jeżeli marzy ci się wizyta w markowej restauracji, szczyt popularności przeżywa Thyme w hotelu Umrao. Dania główne od 25 zł.

Warto wiedzieć

Indie zamieszkują ludzie wielu kultur. Hindusi i Żydzi nie jedzą wieprzowiny, ale w ich lokalach wołowina i baranina są doskonale przyrządzone. Wyznawcy hinduizmu, w zależności od odłamu tej religii, często są wegetarianami.

Reklama

tekst: Grzegorz Kapla

Reklama
Reklama
Reklama