Reklama

I dobrze się stało, że wszystkie moje mniej czy bardziej żałosne próby zdobycia rozgłosu zakończyły się totalną klapą. To, czy jesteś bardzo daleko od domu, można poznać w łatwy sposób: z oglądającego stajesz się oglądanym. Mnie się to przydarzyło dwa razy. Pierwszy, w masajskiej wiosce w Tanzanii, był całkiem przyjemny. Nasz gadający w suahili przewodnik Jaś wkręcił nas na wielką imprezę, podczas której kilka wiosek świętowało przyjęcie młodych mężczyzn do grona wojowników. Z turystycznej scenografii, gdzie zblazowani Masajowie stukali w laptopy, nieszczególnie się z tym kryjąc, przenieśliśmy się na gigantyczną imprezę techno, tyle że bez techno. Było głośno, kolorowo i energetycznie. A nasza mała grupka białych ludzi – chcąc nie chcąc – stała się jedną z głównych atrakcji festynu. Wystarczyło odbić kilkadziesiąt kilometrów od turystycznych szlaków, by samemu stać się egzotycznym okazem. Lokalesi nas obstąpili, gapili się, dotykali i byłoby to krępujące, gdyby nie to, że poczęstowali nas trunkiem sporządzonym z koziego mleka. My zrewanżowaliśmy się whisky (podstawowe wyposażenie safari a la polacca) i… tak właśnie zaczęła się jedna z najfajniejszych balang w moim życiu. To, że wszyscy mnie oglądali, wytykali palcami i komentowali moje taneczne wyczyny, zupełnie mi nie przeszkadzało, ale – obawiam się – była to zasługa kóz i szkockich wrzosowisk.
Bo już w takim Sandakanie było nieco gorzej. To miasto na wschodnim skraju Borneo, za którym nie ma już zupełnie nic – aż do Ameryki Południowej, bo w istnienie Nowej Gwinei jakoś nie bardzo wierzę. Para białasów nie jest tam może rzadkością, bo turyści przyjeżdżają do pobliskiego Sepiloku, żeby oglądać orangutany, ale jednak budzi spore zaciekawienie. Przekonaliśmy się o tym z żoną na spacerze wzdłuż nadmorskiej promenady, przy której kwitło życie towarzyskie i uczuciowe młodych Malajów. Wszyscy – a były ich setki – patrzyli na nas dość łapczywie. Nie, nie byli groźni, nic z tych rzeczy. Każdy był miły i każdy chciał chwilę pogadać. Co pięć metrów odbywaliśmy taki mniej więcej dialog: „Cześć”, „Cześć”, „Skąd jesteście?”, „Z Polski”. „Podoba wam się tutaj?”, „Bardzo”. Najpierw było uroczo, po stu metrach upierdliwie, a po dwustu mieliśmy tego powyżej uszu. Po trzystu zaczął mi wzrastać poziom agresji, bo już byłem bardzo głodny. Promenada wydłużyła się jak hotelowy korytarz w Lśnieniu Kubricka i zrozumieliśmy, że nigdy nie dotrzemy do restauracji, która była celem naszej ekspedycji, bo już nie spaceru. Niektórzy robili nam zdjęcia telefonami, a rodzice pokazywali nas dzieciom, więc czuliśmy się jak małpy w cyrku. Czy może raczej – jak ci, którym to my wcześniej robiliśmy zdjęcia. W końcu czmychnęliśmy do taksówki.
W tamtym momencie zrozumiałem, o co chodziło bezimiennemu Portugalczykowi, który w Lizbonie wysprejował na murze rozpaczliwy napis: Tourism is terrorism! Zrozumiałem także, że sławni ludzie muszą mieć przechlapane i że dzięki Bogu oraz własnemu beztalenciu mnie sława nie grozi. Co wielce mnie uradowało i aż się popukałem w głowę, że kiedyś marzyło mi się być kimś znanym i rozpoznawanym. Moja obecna popularność polegająca na tym, że co milionowy przechodzień przygląda mi się i próbuje sobie odpowiedzieć na pytanie: „Skąd ja, kurde, znam tego gościa?”, zupełnie mnie satysfakcjonuje. A satysfakcję tę zawdzięczam kilkuset Malajom z Sandakanu nad Morzem Sulu. Bardzo Wam, Panie i Panowie, dziękuję.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama