Reklama

W styczniu w Hoi An kończy się pora deszczowa i wracają gorące dni. Wszystko wokół pięknieje, w różnych odcieniach różu rozkwitają znane i u nas morele i migdałowce, na drogach pojawiają się skutery z niecodziennym bagażem – z gałązkami lub całymi drzewkami. Obsypana żółtymi kwiatami ochna, kumkwaty z pomarańczowymi owocami, różowo-czerwone brzoskwinie. Ulice wyglądają, jakby owocowy gaj ożył i wyruszył w drogę. Te drzewka taszczone przez tubylców to tradycyjna ozdoba w wietnamskich domach na Księżycowy Nowy Rok.

Reklama
Tet, tet, tet

Atmosferę zbliżającego się święta z każdym dniem czuć też w niebieskim domu Thanh Dat Nguyêna w Hoi An. – Brzoskwinia w dużej donicy jest, odkąd pamiętam, czerwone koperty z pieniędzmi dla dzieci, świńska głowa na stole, pięć gatunków owoców. A przed świętami obowiązkowo fryzjer, nowe ubranie, porządki, bo trzeba rozstać się ze starymi sprawami – objaśnia mi Thanh Dat.

Tet Nguyên Đán, czyli Księżycowy Nowy Rok, to najważniejsze święto w Wietnamie, a o jego randze świadczy m.in. to, że Wietnamczycy potrafią bawić się z tej okazji nawet dwa tygodnie. W 2017 Nowy Rok – rok koguta – zacznie się 28 stycznia, więc należy się przygotować, że wszystko będzie na żółto, czerwono i złoto, wokół słychać będzie piosenkę Tet Tet Tet Tet Đen Roi (Nowy Rok już przyszedł) i nie wszystko będzie jak zwykle.
Bilety na pociągi i samoloty trzeba kupować z dużym wyprzedzeniem. Wynagrodzeniem za drobne niedogodności jest za to niepowtarzalna atmosfera, mniejszy tłok na ulicach, niższe ceny, bo sprzedawcy są wtedy skorzy do dobrych uczynków i chętnie się targują. A być może będziecie mieć szczęście i zostaniecie zaproszeni, nawet prosto z ulicy, na wietnamskie świętowanie. Pierwszy gość, tak jak i u nas w Nowy Rok, jest tu najważniejszy, bo wróży powodzenie na nadchodzące miesiące. Warto więc nauczyć się okolicznościowych życzeń. Szczęśliwego Nowego Roku po wietnamsku to: Chúc Mung Năm Moi.

Thanh Dat Nguyên mieszka z rodzicami i młodszym, uczącym się jeszcze bratem. Rodzina wynajmuje pokoje dla turystów. Dom państwa Nguyênów jest położony nieco na uboczu Hoi An, w połowie drogi pomiędzy przecudnym starym miastem a nadmorskimi plażami. Idąc w jedną stronę, przechodzimy przez dzielnice zupełnie nieturystyczne, z lokalnymi kawiarniami, warsztatami, pustymi świątyniami, targiem i z wysokimi, kolorowymi, wąskimi domami. Wejścia do nich są otwarte, z ulicy widać domowe życie: tu gotują, tam starszy człowiek siedzi przed telewizorem, w innym – w bambusowym łóżeczku śpi dziecko, a pod nim drzemie chudy pies. Natomiast żeby dojechać na plażę, trzeba minąć (znakomita trasa na rowery i skutery!) pola ryżowe i rozlewiska, na których pasą się bawoły wodne, a wokół nich brodzą białe ptaki.

Głównym celem przyjazdu do Hoi An jest jego stara dzielnica – plątanina urokliwych uliczek z żółtawymi domami, rodowymi świątyniami, chińskimi pagodami, domami zgromadzeń i starym drewnianym japońskim mostem. Przewodniki polecają to miejsce jako najpiękniejsze miasto Indochin i nie ma w tym przesady. A zawdzięczać to mogą Wietnamczycy i miliony turystów Polakowi Kazimierzowi Kwiatkowskiemu. Znany jest tu jako Kazik i ma swój pomnik. Notka o nim w wietnamskiej Wikipedii jest kilka razy dłuższa od tej w polskiej.

W Wietnamie ukazała się też książka o Kaziku, liczne artykuły w prasie. A to wszystko w podzięce za to, że Polak razem ze swoimi współpracownikami, którym niestraszne były głód, malaria i niewybuchy pozostawione w dżungli przez Amerykanów, podjęli się konserwacji wielu ważnych zabytków, w tym świątyni Czamów w My Son. To dzięki uporowi i działaniom architekta z Lublina świątynię i Hoi An wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Dziś miasto, które miało być wyburzone, jest pod ścisłą ochroną. Także policji. Jest tu ponoć ok. 7 tys. funkcjonariuszy tajnej policji wmieszanych w tłum turystów.

A trochę żartobliwie, to Kazik nie jest jedynym Polakiem w Hoi An. Na jednej z uliczek jest bar Yellow Bird z… zapiekankami i pierogami. Czasem nad ladą suszą się szynki i kiełbasy. Współwłaścicielem tego miejsca jest warszawiak Piotrek. Jeszcze nie tak dawno prowadził bardzo znaną restaurację na warszawskiej Pradze, ale wciąż go gdzieś gnało. – W tym momencie jestem jedynym Polakiem, który mieszka w Hoi An na stałe. Robię wędliny dla europejskich hoteli i ambasad. Dziś mieszkam tu, poznaję Wietnam, jutro będę może gdzie indziej – opowiada o sobie.

Co się stanie z Lucky Beach

O tej porze roku Morze Południowochińskie w Hoi An jest wzburzone, ale jeszcze tym bardziej piękne. Dla mieszkańców, którzy szczelnie osłaniają się przed równikowym słońcem i wiatrami, nie jest to dobra pora. Dla nas, wyziębionych i przemokniętych podczas polskiej zimy, jest to absolutnie raj. Szerokie plaże z białym piaskiem i szumem fal urzekają, do tego są długie i można znaleźć miejsce tylko dla siebie.

Główna droga z miasta powiedzie was na An Bang Beach, ale kiedy będziecie na miejscu, proponuję skręcić w prawą stronę. Idąc brzegiem, kilkaset metrów od zatłoczonej międzynarodowym towarzystwem plaży, jest Cua Dai Beach – wyjątkowo cicha. W pobliżu są domki osłonięte przed wodami morza małymi wydmami, na jednej z nich jest niepozorny, sklecony z bambusa, bar z czterema stolikami (od strony ulicy restauracja jest trochę większa) – rodzinny biznes młodego małżeństwa z małymi dziećmi. W Lucky Beach Restaurant dostaniecie ryby lub owoce morza, które rankiem wyłowili z toni mąż i brat właścicielki baru. Za którymś razem zjadłem tam ogromnego kraba gotowanego z trawą cytrynową. Świeżutkie, delikatne mięso – rarytas, którego nie zaserwują najlepsze restauracje, bo po prostu nie mają krabów, które zostały przed chwilą wyłowione z morza. W dodatku przeliczyłem, że kosztowało mnie to ok. 17 zł. Zresztą wyguglajcie nazwę restauracji i poczytajcie o niej opinie ludzi z całego świata.

Spieszcie się, bo być może za kilka lat na miejscu niezgrabnej zagródki z bambusa i domów rybaków stanie betonowy olbrzymi hotel z basenami. – Wiemy, że wcześniej czy później tak się stanie – przyznaje właścicielka Lucky Beach. Piaszczyste plaże są zagarniane metr po metrze przez międzynarodowe sieci hotelarskie. Tak stało się już w okolicach oddalonego o 30 km Da Nang. Na wybrzeżu powstały i wciąż budowane są kolejne eleganckie hotele-wille albo niemal wieżowce. Korzystajcie więc z dziewiczych plaż, póki są.

Jeśli traficie do Da Nang, to koniecznie wybierzcie się na plażę rankiem, nawet przed wschodem słońca. Któregoś dnia trafiłem tam przed piątą, ponieważ chciałem zobaczyć rybaków wyruszających na połów. Spóźniłem się, rybacy wyruszyli w morze znacznie wcześniej, ale za to zobaczyłem inny fascynujący obrazek. Słońce jeszcze na dobre nie wstało, a na plaży były tłumy Wietnamczyków. Starsi i młodsi, a wszyscy sprawiali wrażenie, jakby robili rozgrzewkę przed zawodami sportowymi. Biegali, podskakiwali, kręcili biodrami, robili skłony. Po lewej grupa grała w piłkę, obok młoda dziewczyna ćwiczyła jogę, dwóch mężczyzn, bliźniacy z wąsami, zakopali w piasku po szyję kobietę. Niski mężczyzna skakał na brzegu przez fale, a prawie każdy, kto wchodził się zamoczyć, miał małe bojki przypięte do pasa. Widok tego rozbudzonego, naładowanego dobrą energią tłumu to niesamowita dawka optymizmu. Człowiek natychmiast chce się w to włączyć, biegać, robić fikołki, cokolwiek, byle nie stać w miejscu.

Słońce tymczasem coraz raźniej wychodziło znad widnokręgu i nagle na morzu wyłonili się rybacy w okrągłych łodziach-koszykach. Dopływali do brzegu. Pojawiała się zaraz grupa mężczyzn, którzy pomagali im wyciągnąć z wody łódź wyglądającą z daleka jak łupinka orzecha. Historia thung chai jest dość prozaiczna i nie tak prastara, jak może się wydawać. To wynalazek z czasów kolonizatorów francuskich, którzy nałożyli na Wietnamczyków podatek za posiadanie łodzi. Biednych rybaków nie stać było na haracz, więc wpadli na pomysł koszyków. Wyplatają je z bambusa i uszczelniają żywicą z oleju kokosowego połączonego ze smołą. Koszyk to przecież nie jest łódka – tłumaczyli chytrym kolonizatorom i wyruszali w świetle gwiazd na połów. Wraz z powrotem rybaków słońce coraz wyżej wschodzi, Wietnamczycy kończą też plażowanie, no bo „opalanie się nie jest zdrowe i pora do pracy”.

Wietnamczyk z Żoliborza

Zwiedzanie Wietnamu można rozpocząć od północy (Hanoi) bądź od południa (Ho Chi Minh). Proponuję stolicę – Hanoi. Niezwykłe miasto – ok. 6,5 mln mieszkańców, którzy mają 5 mln skuterów. Nieprawdopodobnie intrygująca metropolia. Może głośna, chaotyczna i zanieczyszczona jak dla nas Europejczyków, ale ma charakter.

Stare miasto z kolonialną zabudową połączoną z wietnamskimi wzorami, jezioro Hoan Kiem – swoiste ground zero miasta, a na nim ważna dla mieszkańców ze względów historycznych Świątynia Nefrytowej Góry to obowiązkowe punkty zwiedzania. Każdy znajdzie w tym mieście miejsce dla siebie, choćby ulubiony bar z przepyszną kawą. Na ulicach Hanoi spotkacie turystów z całego świata, ulice są wręcz skolonizowane przez Amerykanów, Anglików, Rosjan, hostel stoi obok hostelu, bary na zachodnią modłę, eleganckie butiki.

A w tym wszystkim mieszkańcy Hanoi, którzy nauczyli się żyć z turystami. Nie reagują, kiedy ktoś robi im zdjęcie albo bez pardonu zagląda w miskę z zupą pho. Żyją jak dawniej. A my, Polacy, mamy u nich fory. Znają naszych piłkarzy, cenią Jana Pawła II i często spotkacie kogoś, kto ma jakiś związek z Polską. Jak taksówkarz, który mnie zabrał z lotniska. Po drodze próbowałem z nim rozmawiać po angielsku, ale nie znał języka. Kiedy jednak usłyszał język polski, wyraźnie się ożywił. – Skąd jesteś? Może z Warszawy? Moja żona ma na Żoliborzu restaurację. A ja mam polskie prawo jazdy. Niedawno wróciłem do Wietnamu – powiedział zrozumiale po polsku.

WARTO WIEDZIEĆ

Zrób to taniej! Nie musisz rezerwować wcześniej pokoju w hotelu czy w hostelu. Możesz wejść z ulicy i negocjować cenę za nocleg. Dzięki temu zaoszczędzisz nawet 10 dol. za noc.

Kiedy? Północ i południe kraju różnią się pogodowo, a od kwietnia do listopada jest pora deszczowa. Najlepiej więc jechać wczesną wiosną albo jesienią. Latem temp. dochodzi do 40°C, jest bardzo wilgotno
i nieznośnie, a zimą temp. na północy waha się od 10 do 13°C. W górach wtedy spada poniżej zera. Na południu cały rok jest upalny.

Wiza turystyczna: jest wymagana. Najtaniej i najszybciej wyrobić w Polsce promesę wizową przez internet. Korzystałem z visaonlinevietnam.com i zapłaciłem za dokument 16 dol. Trzeba go ze sobą zabrać na lotnisko, a po przylocie do Wietnamu pokazać służbom imigracyjnym i dokupić wizę za 25 dol.
Waluta: dong wietnamski; 10 000 VND = 1,75 zł.

Dojazd: Z Warszawy do Hanoi leciałem liniami lotniczymi Qatar Airways, z jedną przesiadką w Dosze. Za bilet w promocji zapłaciłem ok. 1800 zł; qatarairways.com.

Bezpośrednie, czarterowe połączenia z Polski oferują biura podróży, np. Rainbow. Bilet w dwie strony kosztuje ok. 2600 zł; biletyczarterowe.r.pl.

Nocleg: Nie ma żadnego problemu ze znalezieniem przyzwoitego pokoju w hostel czy w hotelu w dobrej cenie. W Hanoi spałem w Golden Spring Hotel w Starej Dzielnicy. Za pokój ze śniadaniami, za trzy noce, zapłaciłem 214 zł. Najlepszą opcją jest mieszkanie u rodziny. W Hoi An polecam Vesper Homestay. Dom w cichej okolicy, pięć pokoi dla turystów, przesympatyczna pani domu serwująca pyszne śniadania.
Dla gości są skutery i rowery. Pan domu podrzuci was na stare miasto albo na plażę taniej niż taksówkarz. Za 7 nocy w dużym pokoju z balkonem i bezpłatnym wi-fi i śniadaniami zapłaciłem 100 dol.

Reklama

Michał Cessanis

Reklama
Reklama
Reklama