Reklama

Brugię – małe i słodkie miasteczko – można porównać do eleganckiej bombonierki. Nie tylko dlatego, że na każdej ulicy jest przynajmniej kilka sklepików z czekoladkami, zupełnie jakby stanowiły one główne pożywienie mieszkańców. Brugia jest dopieszczona, poukładana i czysta, a średniowieczne fasady domów sprawiają wrażenie, jakby zrobiono je z piernika. Kto choć raz tu był, na pewno już się nie zdziwi, dlaczego jest to najczęściej odwiedzane miejsce w Belgii.

Reklama

Sprawdź hotele i wycieczki do Belgii

Samochód zostawiamy na parkingu Centrum‘t Zand przy starówce. Stamtąd wychodzimy na ulicę pełną kawiarnianych stolików, przy których ludzie popijają złociste belgijskie piwo. Za chwilę skręcimy w uliczkę Noordzandstraat, która doprowadzi nas na De Grote Markt (główny rynek), otoczony średniowiecznymi kamieniczkami. Nad rynkiem góruje wysoka na 83 m dzwonnica z około 1240 r., na której szczyt prowadzą schody o 366 stopniach! Podczas wspinaczki na taras widokowy można się przyjrzeć skomplikowanej maszynerii carillonu składającego się z 47 dzwonów.
Jak na Flamandzką Wenecję przystało, miasto poprzecinane jest systemem kanałów. Niegdyś pływały po nich barki z towarami, dziś transportuje się nimi głównie turystów (półgodzinna przejażdżka kosztuje 6,70 euro). Wystarczy, że za dzwonnicą skręcimy w prawo, w Wollestraat, i za moment jesteśmy nad pierwszym z kanałów. Zatrzymajmy się tu, by spojrzeć na falujące odbicie kamienic z czerwonej cegły. Brugia została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO w 2000 r. Doprawdy, trudno znaleźć drugie miejsce, w którym zachowałoby się tak wiele średniowiecznych zabytków.
Oto jesteśmy na bulwarze Dijver, a przed nami wznosi się muzeum Groeninge. Uwielbiam wczesne malarstwo niderlandzkie, więc ruszamy na spacer wśród dzieł wielkich „prymitywistów” flamandzkich: Jana van Eycka, Hansa Memlinga, Hugona van der Goesa, Petrusa Christusa, Jana Provoosta czy Rogiera van der Weydena. Do odczytania ukrytej w obrazach symboliki niezbędna jest wprawdzie biegła znajomość Biblii i żywotów świętych, ale nawet laik potrafi docenić kunszt mistrzów, którzy tak wiernie oddawali portretowane postaci, z wielką precyzją odwzorowując najdrobniejsze detale.
Ta wizyta zaostrzyła nasz apetyt na Brugię. Zmierzamy do muzeum Gruuthuse otwartego w rezydencji rodziny mającej ongiś monopol na zioła Gruut stosowane przy warzeniu piwa. Ród Van Brugghe-van der Aa może się pochwalić paroma gobelinami, dziełami sztuki dekoracyjnej, ale mnie najbardziej intryguje pokój-kaplica z oknami wychodzącymi na ołtarz sąsiadującego z budynkiem kościoła Najświętszej Marii Panny. Jak zamożni i wpływowi musieli być mieszkańcy Gruuthuse, że pozwolono im na wybicie dziury w ścianie kościoła! Dzięki temu bez wychodzenia z domu mogli uczestniczyć w mszach świętych. Warto wstąpić do tej świątyni chociażby dla Piety dłuta Michała Anioła.
Obowiązkowo wchodzimy do muzeum Hansa Memlinga założonego w jednym z najstarszych szpitali w Europie – już w XII w. pielgrzymi, chorzy i ubodzy mogli w nim szukać schronienia. W przyszpitalnej kaplicy wystawiony jest słynny trypyk Mistyczne zaślubiny Katarzyny (1475–1479) autorstwa patrona muzeum, mający dawać cierpiącym otuchę i nadzieję. Moją uwagę jednak bardziej przykuwa namalowany przez Memlinga wyjątkowo realistyczny portret Sybilli Sambethy. Chodząc po salach między dziełami sztuki sakralnej, obrazami przedstawiającymi dawne sale szpitalne i gablotami z narzędziami chirurgicznymi, próbuję wyobrazić sobie, jak niesiono tu pomoc potrzebującym.
Aby odetchnąć od muzeów i dzieł flamandzkich mistrzów, ruszamy po urokliwych, wybrukowanych kostką uliczkach. O każdej porze roku pełno na nich turystów w różnym wieku, ale zawsze w butach, którym bliżej do adidasów niż eleganckich szpilek. Mijamy witryny sklepów pełnych koronkowych serwet, serwetek, obrusów, bluzek, gobelinów i innych misternie wykonanych cacuszek. W ciepłe dni można tu podpatrzyć, jak koronczarka z poduszką na kolanach pełną szpilek i motków z nićmi uważnie przeplata szpulki i powoli dzierga koronkę. Ta misterna praca zupełnie nie przystaje do dzisiejszego rozpędzonego życia! Oczywiście wszędzie są też sklepy z czekoladą. Trudno mi się oprzeć pralinkom, które na wystawach przypominają malutkie dzieła artysty. Walka z pokusą z góry skazana jest na niepowodzenie. Kupuję kilka z nich. Na spróbowanie...


Niepostrzeżenie docieramy na obrzeża miasta, do beginażu. Niegdyś mieszkały tu samotne kobiety, które choć nie składały ślubów zakonnych, żyły jak mniszki, pod opieką Kościoła. Dziś ich miejsce zajęły benedyktynki. Dzięki nim beginaż nadal emanuje spokojem i mistyką. Najlepiej przyjechać tu wczesną wiosną, kiedy kwitną żonkile. Widok soczystej zielonej trawy kontrastującej z żółtymi kwiatami i bielą ścian budynków na długo pozostanie w pamięci.
Zgłodnieliśmy. Wracamy na rynek, by w jednej z niezliczonych restauracji skosztować belgijskiego przysmaku – muli z frytkami, które okrasza się majonezem. Żaden ze znanych mi Belgów nie rozumiał mojego zdziwienia na widok tej kombinacji. Frytki do muli – toż to zupełnie naturalne! Belgowie chwalą się, że paseczki smażonych ziemniaków są ich wkładem w międzynarodowe menu i kochają je chyba na równi z czekoladkami i piwem.
Podczas lunchu nerwowo spoglądam na zegarek. Na popołudnie zostawiłam sobie dwie największe atrakcje. Codziennie między 14.00 a 16.00 w Bazylice Świętej Krwi jest wystawiana do adoracji relikwia z krwią Pana Jezusa. Legenda mówi, że przywiózł ją po drugiej wyprawie krzyżowej Thierry Alzacki, a krople krwi, które ponoć zawiera, zostały otarte przez Józefa z Arymatei po zdjęciu Jezusa z krzyża. Przy przechowywanej w szklanej tubie cennej substancji wierni mogą się modlić, a nawet położyć na niej dłonie. Raz do roku, w święto Wniebowstąpienia, jedno z najbarwniejszych dni w życiu miasta, relikwia jest wynoszona na ulice Brugii w wielkiej, uroczystej procesji.
Rozglądam się dokoła. Bazylika to perełka zdobnictwa gotyckiego i jednocześnie najlepiej zachowany kościół romański w Belgii. Składa się ona bowiem z dwóch kaplic: dolnej, pod wezwaniem św. Bazylego, wzniesionej w IX w., o surowym, tchnącym ascezą wnętrzu, oraz górnej, pod wezwaniem Świętej Krwi. Druga, bogato zdobiona kaplica z jaskrawymi malowidłami ściennymi i kolorowymi witrażami swój wystrój zawdzięcza XIX-wiecznej renowacji.
Bazylika przylega do eleganckiej fasady ratusza miejskiego (Stadhuis). Za 2 euro kupujemy bilet do głównej Sali Rady Miejskiej. Po przekroczeniu progu najczęstszą reakcją jest... cisza. To głębokie wrażenie wywołane bogactwem zdobień i bajecznie kolorowych fresków przedstawiających najważniejsze wydarzenia z historii miasta. Dzieło Rządzący i rządzeni namalowano dopiero w XIX w., lecz to nieistotne. Najważniejsze, że przenosi nas ono w czasy świetności Brugii i pozwala zrozumieć, dlaczego po całej Europie krążyły legendy o nadzwyczajnym bogactwie tutejszych mieszczan. Przy odrobinie wyobraźni zobaczymy także pysznie ubranych patrycjuszy zasiadających do obrad oraz rycerzy – kawalerów prestiżowego orderu Złotego Runa, założonego w Brugii przez księcia Filipa Dobrego. Usłyszymy także nawoływania marynarzy z przybijających do portu statków wypełnionych towarami z całego świata. Okazuje się, że miasto zbiło fortunę nie tylko na handlu morskim – wyrabiane tu gobeliny zamawiano we wszystkich szanujących się dworach książęcych. Jednak w XVI w. najważniejszy kanał żeglowny Brugii zaczął się zamulać i ośrodek stracił znaczenie gospodarcze. Został zepchnięty na boczny tor historii i zapomniany. Na nowo odkryli go... turyści angielscy, którzy pod koniec XIX w. przejeżdżali tędy w drodze do Waterloo. Teraz miasto z tabunami przemierzających je codziennie gości znów jest pełne życia, ale też refleksji, nostalgii i spokoju. Dawny splendor przebłyskuje gdzieś między murami, wciąż fascynuje, przyciąga i… sprawia, że stare legendy, choć nieco przykurzone, nadal są żywe.
O ile Brugia wydaje się słodka i trochę zaspana, o tyle jej odwieczna rywalka, Gandawa, sprawia wrażenie bardziej dostojnej i nowoczesnej. Również tu pomyślano o turystach. Bez trudu znajduję wjazd na podziemny parking pod Vrijdagmarkt (rynkiem głównym) i po chwili jesteśmy na placu otoczonym rzędami gotyckich kamienic z charakterystycznymi schodkowymi frontonami dachów.
To 250-tysięczne miasto tętni życiem. Nawet na starówce trzeba uważać na samochody, rowery i zgrzytające tramwaje pędzące między murami średniowiecznych budowli. Na ulicach dominują nie turyści, lecz wiecznie śpieszący się mieszkańcy, którzy bynajmniej nie znaleźli się tu po to, aby kontemplować architekturę. A jest co oglądać! Pod tym względem Gandawa wcale nie ustępuje Brugii. Godzinami można przypatrywać się domom wzniesionym wzdłuż kanału przy Graslei. Przepiękne budynki gotyckie czy klasycystyczne świadczą o tym, że czasy świetności miasta nie przeminęły wraz ze średniowieczem. Tak samo jak w Brugii na odkrycie czekają urokliwe zaułki, kafejki z doskonałym piwem, sklepy, których lady uginają się od koronek, gobelinów oraz belgijskich czekoladek.
Zawsze kiedy jestem w Gandawie, idę też do sklepiku przy Groentenmarkt 3 po… musztardę. Robioną domowym sposobem z gorczycy i octu nabiera się do słoiczka prosto z beczki. Sklepik jakimś cudem przetrwał presję supermarketów i zalew paczkowanej żywności. A musztarda? Jest ostra, prawdziwa i na pewno bez konserwantów!


Reklama

Gandawa nie ma wprawdzie tylu muzeów co Brugia, ale są one bardziej różnorodne. Na początek wybieramy się na romański zamek Gravensteen o grubych kamiennych murach. Z zewnątrz wygląda romantycznie i bajkowo. W środku okazuje się, że romantyzmu w nim mało, za to całkiem sporo grozy. Począwszy od zbrojowni, w której pełno ciężkich mieczy i oszczepów, a na sali z narzędziami tortur i gilotyną skończywszy. W Muzeum Sztuk Pięknych w Citadelpark zgromadzono obrazy największych mistrzów, od Hieronima Boscha (XIV w.) przez belgijskich impresjonistów, po współczesnych artystów, takich jak René Magritte czy Panamarenko.
Miasto buntowników – taką sławą cieszy się Gandawa. Jej mieszkańcy zawsze zaciekle bronili swych praw i przywilejów, a ich dewizą jest: „Na diabła, ani kroku wstecz!” (Voor den duivel geen stap achteruit). Na rynku Vrijdagmarkt stoi pomnik najsłynniejszego z buntowników, Jacoba van Artevelde, patrycjusza, który w XIV w. walczył o większą niezależność od Francji (Flandria była jej lennem).
Na fasadzie jednego z domów otaczających pomnik rzuca się w oczy wielki napis Socialistische Werkersvereeningingen. Zarówno sam tekst, jak i monumentalny budynek, na którym go umieszczono, nie pasują do kunsztownych brabanckich kamieniczek z XVIII w. Gandawa po okresie prosperity w XVI w. popadła w stagnację. Swoje znaczenie odzyskała dopiero w wieku XIX, stając się dużym ośrodkiem przemysłowym i intelektualnym. To tu zrodził się ruch robotniczy i powstały trzy najważniejsze w Belgii nurty polityczne: socjalistów, liberałów i chrześcijańskich demokratów. Budynek na Vrijdagmarkt to pamiątka tamtych czasów i jednocześnie siedziba belgijskiego związku zawodowego.
Przechodzimy na most Sint-Michiels. Czekam, aż przejadą autobusy i tramwaje, by w pełnej krasie zapozowały mi do fotografi i trzy wieże: dzwonnica oraz wieżyczki kościoła św. Mikołaja (Sint-Niklaaskerk) i katedry św. Bawona (Sint Baafskathedraal). W tej ostatniej świątyni znajduje się Ołtarz Baranka Mistycznego, arcydzieło braci Huberta i Jana van Eycków z XV w. Zawartą w nim bogatą symbolikę dziś, niestety, można zrozumieć dopiero po wysłuchaniu objaśnień z audioprzewodnika. Imponujący barokowy wystrój wnętrza tego pięknego gotyckiego kościoła to typowe zestawienie stylów dla większości świątyń w Niderlandach, szczególnie widoczne w Gandawie. Dewastacja gotyckiego wystroju jest pamiątką po toczących się tu w XVI w. krwawych walkach między katolikami a protestantami. Poddawani represjom hiszpańskiej inkwizycji (wówczas Niderlandy podlegały królowi Hiszpanii) protestanccy ikonoklaści niszczyli wnętrza kościołów katolickich.
Zmęczona zwiedzaniem siadam w jednej z kafejek. Przez szybę obserwuję starszą kobietę, która przed sklepem z pamiątkami, z poduszką pełną motków na kolanach, dzierga koronkę. Przy sąsiednim stoliku młoda dziewczyna z zapałem pisze na laptopie. – Co je dzieli? – zastanawiam się. – Czy te parę metrów, czy parę setek lat? Być może Flamandowie uważają Gandawę za najlepsze miejsce do mieszkania w Belgii właśnie dlatego, że miasto umiało połączyć nowe ze starym. Jest nowoczesne, a jednocześnie zachowało swoją historię, nie stając się przy tym muzealnym skansenem.

Reklama
Reklama
Reklama