Reklama

Niedługo potem jesteśmy wdzięczni za dobrą radę. Na Bornholmie, zwłaszcza w jego północnej części, wiele dróg prowadzi po pagórkach, którym wprawdzie do Alp daleko, ale mimo wszystko wymagają kondycji i odpowiednich przerzutek. Poza tym owszem, często się jeździ po asfalcie, ale nie brak również polnych ścieżek.
Startujemy z północy wyspy – miejscowości Allinge, z urokliwym portem pełnym rybackich łodzi i jachtów. Podoba nam się, że tak tu czysto i kolorowo – mieszkańcy lubią malować domy na czerwono, żółto, niebiesko... W oknach o wypucowanych szybach nie ma krat ani nawet zasłonek, każdy może zajrzeć do wnętrza. W przydomowych ogródkach pełnych kwiatów stoją plastikowe krasnale, miniaturowe wiatraki. Niby kicz, ale tutaj jakoś nie razi.
Pierwszy przystanek – obrzeża miasteczka, gdzie znajduje się cmentarz żołnierzy radzieckich. Rosyjski napis na zwieńczonym gwiazdą pomniku głosi, że trzydziestka radzieckich bohaterów zginęła w bojach z niemieckimi okupantami. Rosjanie w 1945 roku zajęli wyspę i pozostali na niej przez rok.
Wsiadamy na nasze rowery, ale nawet nie zdążamy się rozpędzić, gdy znowu trzeba zejść z siodełek. Dojechaliśmy do wielkich kamieni, na których widać obrysy stóp, dziwne okręgi, symbole łodzi. To malowidła naskalne z epoki brązu, mające, bagatela, 4 tysiące lat.
Pedałujemy kilka kilometrów i dojeżdżamy do usytuowanego na 70-metrowym wzgórzu zamku Hammershus. Ograniczona opadającym do morza urwiskiem twierdza sprawia wrażenie nie do zdobycia. Kiedy zaczęto zamek budować, ok. 1250 roku, miał stać gdzie indziej. Ponieważ budowa w ogóle się nie posuwała, zdecydowano o zmianie lokalizacji – puszczono wolno konie, a w miejscu, gdzie się zatrzymały, ponownie rozpoczęto prace. Od tej pory to, co powstawało za dnia, w nocy się podwajało. Ponoć udział w tym miały miejscowe trolle. Bornholmczycy przez wieki wierzyli, że w norach i leśnych gąszczach żyją takie stwory! Stacjonujący w zamku żołnierze chyba się jednak nimi nie przejmowali. Bardziej interesowały ich przydziały piwa, a że uznawali je oczywiście za zbyt małe (pewnie suszyło ich po jedzonych na okrągło słonych śledziach), ogłosili odnotowany w średniowiecznych kronikach… strajk. Niestety – dzisiaj z zamku pozostały tylko ruiny, chociaż trzeba przyznać, że bardzo malownicze, no i jakby nie było – największe w całej Europie Północnej.
Kolejny odcinek na naszych jednośladach prowadzi przez las. Rzut oka na mapę i szybka zmiana wcześniejszych planów – polnymi drogami przebijamy się do Olsker. Malutka miejscowość szczyci się jednym z czterech znajdujących się na wyspie kościołów rotundowych. Już z daleka dostrzegamy jego białą bryłę wyglądającą niczym potężna baszta. Skojarzenie w pełni uzasadnione, bowiem te XIII-wieczne konstrukcje służyły nie tylko do celów religijnych, ale i do obrony.
Po jeździe terenowej mamy odcinek szosowy. Odbijamy na zachodnie wybrzeże. Przy jednej z farm nagle zauważamy prowizoryczny stragan z owocami i kwiatami. Na kartce wypisana cena, obok skarbonka. Nikt tego nie pilnuje – samoobsługa narzuca też uczciwość.
Jazda po szosie nie jest na Bornholmie stresująca. Ruch samochodowy jest stosunkowo mały, kierowcy nie szarżują, no i dają rowerzystom pierwszeństwo. My tymczasem robimy mały skrót i dojeżdżamy do klifów zwanych Jons Kapel – Kaplica Jana. Nazwa upamiętnia pechowego zakonnika, którego w czasie sztormu załoga statku wyrzuciła za burtę. Mnich nie zginął – dopłynął do brzegu i w ramach dziękczynienia za cud żył w tej naturalnej skalnej pustelni, modląc się za marynarzy.
Na nocleg dojeżdżamy do Hasle, które słynie z wędzarni ryb. Tutejsze śledzie nazywane są nawet „złotem Bornholmu”, bo rzeczywiście w trakcie wędzenia ich skórka nabiera złotawej barwy.
Nadchodzi koniec pełnego wrażeń dnia. Idziemy zobaczyć zachód słońca. Gdzieś tam jest Dania „właściwa” – bliżej niż do niej jest jednak do Polski. Dobre połączenie z naszym wybrzeżem sprawia, że Polacy chętnie przyjeżdżają na Bornholm. Wyspiarze więc coraz częściej próbują uczyć się naszego języka, a i broszury informacyjne wydają po polsku. Za sąsiadów na campingu też zresztą mamy rodaków. Wieczorem, przy pi-wie, wymieniamy wrażenia z wędrówki. Oni dla odmiany przyjechali od południa – byli już w Rřnne – stolicy, a wcześniej przypedałowali z Neksř, gdzie oglądali Park Motyli – tropikalny miniogród z ponad tysiącem egzotycznych owadów. Zdążymy i tam, na szczęście mamy przed sobą jeszcze kilka dni.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama