Bieszczady z grzbietu konia. Rajd przez połoniny
Bukowe lasy i chłodne potoki dają poczucie wolności nieporównywalne z niczym. Ruszamy konno po dzikim wschodzie.
Leżę na plecach. Próbuję się jakoś pozbierać. Poruszam palcami nóg, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Czuję zapach trawy, którą połamałem własnym ciałem. Na tle nieba nade mną pojawia się głowa Krzysztofa. Uśmiecha się jakby trochę kpiąco. Za nim widzę spiczaste uszy tego skurczybyka, który posłał mnie na ziemię.
– Żyjesz? – pyta Krzysztof. Jego rozbawiony wzrok świadczy o tym, że wie, że nic mi się nie stało. – Zasada jest taka: spadasz z konia, wstajesz, otrzepujesz się i jedziesz dalej. Wierz mi, przerabiałem to dziesiątki razy.
Podciągam się więc na kolana i dźwigam. Krzysztof wręcza mi sznurek służący za uzdę konia, z którego właśnie spadłem. Nie do końca wiem, jak to się stało. Naszą jazdę zakłócił nagły skok zwierzęcia w bok, a ja sekundę później leżałem już w trawie. Stękając, wdrapuję się na jego grzbiet.
Przemierzamy Bieszczady. To ostatni zakątek Polski, który można przebyć na koniu, nie będąc zmuszonym co chwila omijać miast i przecinać ruchliwych ulic. Kraina traw sięgających do pasa, chłodnych potoków, gęstych bukowych lasów. Rozgwieżdżonego nieba, w które można się wpatrywać przed zaśnięciem, leżąc w hamaku podwieszonym obok ogniska.
Rzuć wszystko...
Jedziemy wzdłuż granicy państwowej - po drugiej stronie jest już Słowacja. Kierujemy się na południowy wschód. Wyruszamy z okolic Czeremchy, przesuwając się w kierunku bieszczadzkich połonin. Te trawiaste łagodne zbocza przyciągają koniarzy od dekad. W ostatnich latach powstało tu kilka niewielkich stadnin prowadzonych przez zapaleńców, którzy zgodnie ze stereotypem rzucili wszystko i przenieśli się w Bieszczady. Organizują konne obozy oraz przejażdżki dla turystów. Większość trwa kilka godzin.
Krzysztof, właściciel jednej z tych stadnin, namówił mnie jednak na kilkudniową wędrówkę i pokonanie blisko 200 km na końskim grzbiecie. Skusiły mnie opowieści o tym, że będziemy tylko my, konie i przyroda. Być może też napotkany po drodze niedźwiedź lub żyjące tu dziko żubry. W mojej głowie rozwinęła się taśma obrazów z amerykańskich filmów. Otwarta przestrzeń, konie, kowbojskie życie. I metalowy kubek, do którego wlewa się herbatę ze zdjętego z ognia osmolonego czajniczka. A wcześniej gorąca fasola wyjadana wprost z menażki.
To tylko fragment. Czytaj więcej w sierpniowym wydaniu National Geographic Traveler (8/2020)