Reklama

Na początek zdjęcie. W Ustroniu, przy kropce oznaczającej początek 500-kilometrowego Głównego Szlaku Beskidzkiego. To on jest moim celem. Ruszam! Na trasie mnóstwo ludzi. Cóż, jedno „cześć” w ciągu dnia wypowiedziane na pustym szlaku znaczy więcej od przepychania się wśród tłumu ludzi.

Reklama

Pierwszy nocleg wypada w schronisku pod Wielkim Stożkiem. I już wiem, że dobrym pomysłem było wyposażenie się (za 26 zł) w kartę członkowską PTTK. Dzięki niej otrzymuję 20 proc. zniżki na noclegi w schroniskach, co przy takiej wyprawie błyskawicznie się zwraca.

Burzliwe historie

Do pobudki o 5.30 nie potrzebuję nawet budzika (ale tylko w górach, bo w domu jestem śpiochem). Przede mną najdłuższy etap wyprawy, liczący 42 km. Prawdziwy maraton! Robię zakupy w markecie w Węgierskiej Górce.

Chcę oszczędzić kilka złotych (co przy kilkunastu dniach wycieczki urasta do kilkudziesięciu) i gotować sobie samemu. Po chwili zaczynam jednak tego żałować, gdyż dodatkowe obciążenie jest wyczuwalne. – Dojdę przed nocą do Słowianki? – pytam napotkanego górala. – No dojdzie pan, chyba że pan misia spotka – słyszę w odpowiedzi. (Wtedy się śmiałem. Dopiero później dowiedziałem się, że niedźwiedź ma swoją gawrę w pobliżu, w okolicy Romanki).

Po drodze spotykam turystów ze Szczecina, również przemierzających GSB. Czyli nie jestem sam! Przyrządzam na kuchence turystycznej specjał wyprodukowany za Wielkim Murem. Cóż, nie polecam jeść tych nudli codziennie, organizm po tak ekstremalnej dawce „witamin” buntuje się. Decyduję się na jedno gorące danie w schronisku dziennie. A co tam!

Docieram do studenckiego pola namiotowego na Głuchaczkach. To naprawdę niezła alternatywa dla schronisk. Nocleg kosztuje tylko kilka złotych, nie trzeba mieć własnego namiotu (baza dysponuje własnymi), no i ten klimat, jaki tworzą ludzie gór. Bezcenne!

Most na Skawie w Bystrej zerwany. Trzeba go obejść przez tory kolejowe czynnej linii do Zakopanego. Za Jordanowem dopada mnie burza z ulewą – pierwsza z trzech tego dnia, najbardziej gwałtowna. Chyba mam brontofobię (musiałem zajrzeć do słownika, żeby wiedzieć, jak to się nazywa), czyli chorobliwy lęk przed burzami. Mimo peleryny mam wodę w butach. Na przystanku wyciskam skarpetki. I wio, w drogę!

Na Starych Wierchach tłumy są tak wielkie, że znajduje się tylko miejsce „na glebie” w jadalni. Cóż, nie wziąłem karimaty. Dla wygody. Teraz żałuję, na tej twardej podłodze nie mogę zasnąć. Tym bardziej że w nocy grzmi. Następnego dnia znowu zbiera się na burzę. Przebiegam (dzięki ci, brontofobio!) przez Radziejową i docieram do cudownej Chatki pod Niemcową. Niestety, co się odwlecze, to nie uciecze. Jak tylko oddalę się od schroniska, dopadają mnie deszcze i wiatry, a wokół szaleją pioruny. Szczerze? Mam dość.

Na szczęście w Rytrze, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestaje padać. Na dodatek w okolicach Cyrli spotykam salamandrę plamistą. Jest prześliczna! W przeciwieństwie do mnie. Pani w schronisku nawet nie prosi o legitymację, od razu daje zniżkę.

Coraz mniej

Połowa trasy. Granica psychologiczna przekroczona. Z każdym dniem będzie coraz mniej do przebycia.

W Krynicy ludzie patrzą na mnie jak na kosmitę – nie wiem, co we mnie jest takiego dziwnego poza ubłoconymi spodniami i dużym plecakiem. No i tym zarostem. Przy schronisku w Bartnem spotykam turystę, który tak jak ja idzie do Wołosatego z Ustronia.

Okazuje się, że studiuje na tym samym wydziale co ja. Dalej ruszamy razem. I szybko gubimy szlak. Idziemy na azymut przez chaszcze, dochodzimy do Kątów. Znowu grzmi. Na dodatek nadkładam 500 m, bo za bardzo się rozpędziłem. Nie mam już siły. Na szczęście wiem, że czeka na mnie nagroda w postaci noclegu w schronisku w Chyrowej.

Bieszczadzki finał

W sklepie w Komańczy zaopatrzenie iście bieszczadzkie, choć muszę przyznać, że chleb to akurat „niebo w gębie”. Robi się coraz cieplej. Drzewa chronią przed upałem, ale jutro na otwartych połoninach może nie być tak różowo. A raczej będzie czerwono... na mojej twarzy. Podchodzę na Wołosań, aż tu nagle... ajć! Lewe udo! Czuję gwałtowny ból. Tylko nie to! Do końca trasy pozostało tak mało.

Po kilku minutach przechodzi, choć wciąż pobolewa. Postanawiam je (a także to drugie, prawe) oszczędzać. Czyli zwolnić. Kolejny etap z Cisnej do Kalnicy nie ma nawet 20 km. Jeden dzień regeneracji nie zaszkodzi. Pozytywny nastrój burzy nieco informacja o odpadnięciu Wisły Kraków z eliminacji Ligi Mistrzów (i po co ja brałem to radio?!).

Do Chatki Puchatka dochodzę otulony ręcznikiem wokół głowy, bo grzeje niemiłosiernie, a ja nie mam ochoty zejść z GSB z powodu udaru słonecznego. Jutro runda honorowa wokół Bieszczad.

W schronisku Kremenaros spotykam znajomych ze Szczecina – skończyli wyprawę dzień wcześniej niż ja.


Ostatnia pobudka mojej wyprawy jest zarazem najwcześniejszą. Wstaję o 4 rano, chcę skończyć przed największym skwarem. Poranna mgła w Ustrzykach Górnych po raz kolejny przypomina mi, że jesień za pasem. Końcowy odcinek może mi uatrakcyjnić spotkanie ze strażą graniczną, która czasami legitymuje. Pokazać im legitymację PTTK? W końcu widzę tabliczkę „Wołosate”. Co czuję? Nawet nie pytajcie! Po dojściu do kasy Bieszczadzkiego Parku Narodowego wpisuję się do księgi pamiątkowej GSB. Po 17 dniach walki z pogodą i z samym sobą – udało się! Jedna z licznych drewnianych cerkwi w Beskidach.

(Fot. BE&W)

Warto wiedzieć:
Paweł Łacheta - absolwent geologii i turystyki na AGH, mieszka w Zabierzowie pod Krakowem Paweł Łacheta (Fot. Archiwum prywatne)

Wybrałem to miejsce, bo: Jak śpiewa KSU: Tam na dole zostało wszystko to, co cię męczy. Patrząc z góry wokoło, świat wydaje się lepszy.

Moja podróż jest wyjątkowa, bo: Nie każdy ma w sobie tyle samozaparcia, żeby wytrzymać ze sobą sam na sam tak długo.

Reklama

Mój patent: Spontaniczność. Zniżki na podstawie legitymacji PTTK. A także nocowanie w bazach turystycznych, w których opłata za nocleg jest śmiesznie mała, za to klimat naprawdę niesamowity! Więcej o noclegach na www.glownybeskidzki.cba.pl

Reklama
Reklama
Reklama