Alpy z kuchenką: Zdobyć górę gór - Matterhorn
Odwaga i siła są niczym bez rozwagi, napisał Edward Whymper, pierwszy zdobywca Matterhornu
Do Zermatt przyjechaliśmy z Polski samochodem (nie było łatwo – czterech facetów, cztery wielkie plecaki i 21 godzin w drodze). Zamiast na kawę do kawiarenek w centrum my idziemy w górę. Naszym pierwszym celem jest Hörnli Hütte (3260 m), obok którego rozbijamy namioty. Szczęśliwi, choć zmęczeni jemy i pijemy to, co przynieśliśmy na plecach. Potem każdy zaszywa się w swoim śpiworze. Silne podmuchy wiatru i twarde kamienie, na których się rozbiliśmy, przypominają, że jesteśmy w samym sercu Alp. Zasypiam obok Matterhornu – jednego z najtrudniejszych czterotysięczników, zaliczanego obok K2 w Karakorum, Alpamayo w Andach, Cerro Torre w Patagonii czy Ama Dablam w Himalajach do najpiękniejszych szczytów świata. Czego trzeba do szczęścia więcej? Rano „lampa”, żadnej chmurki. Z jednej strony masyw Monte Rosy. Z drugiej Matterhorn. Widzimy całą jego grań, którą będziemy wchodzić, mały punkt – schron Solvay na 4000 m oraz końcowy, śnieżno-lodowy odcinek prowadzący na szczyt. Góra niemalże na wyciągnięcie ręki. Góra, która onieśmiela. Delektujemy się śniadaniem na lodowcu. Turystyczne kuchenki ratują nas przed słonymi cenami posiłków w alpejskim schronisku. Napoje mamy zapewnione dzięki płaskiemu kamyczkowi wciśniętemu w skałę, po którym do kubków spływa czysta woda. Nagle słychać dźwięk startującego helikoptera. To Air-Zermatt, elitarna służba ratownicza niosąca pomoc poszkodowanym w rejonie. Coś wydarzyło się na grani Matterhornu. Helikopter startuje z zawieszonymi na linie ratownikami, a następnie leci w stronę schronu Solvay. Powraca z poszkodowanym Hiszpanem oraz jego kompanami. Po obiedzie (liofilizaty) krótki rekonesans ściany Matterhornu. Podchodzimy do grani Hörnli Ridge. Po około 40 minutach wspinania i podchodzenia zawracamy, nie chcąc się przeforsować. Ćwiczymy jeszcze zjazdy i asekurację partnera, gdy nagle zaczyna się burza. Grad uderza w nasze kaski, uciekamy do namiotów. Wokół nas walą pioruny. 20-minutowa nawałnica przynosi grubą warstwę śniegu i znacznie obniża temperaturę powietrza. Martwimy się, że skała podczas jutrzejszej wspinaczki nie będzie już sucha...
Atak na Matterhorn
Pobudka o trzeciej w nocy. Mrok przerywają rozświetlające niebo błyskawice. W pośpiechu kompletujemy sprzęt. Kiedy jemy śniadanie, widzimy sznur jasnych punkcików – to światło czołówek przewodników i ich klientów ze schroniska. Startujemy i my. Pierwsze promienie słońca muskają szczyty Monte Rosa. Związanie się liną oznacza, że nie ma miejsca na kompromisy, zbędne i długie przerwy. Każdy musi dostosować tempo do osoby idącej z przodu. Bezpieczniejsza i szybsza byłaby wspinaczka w parach, ale niestety nie dysponujemy dwiema linami. Zespół otwierają i zamykają bardziej doświadczeni wspinacze, w naszym przypadku Arek i Robert, ja z Witkiem jesteśmy w środku. Mamy dosyć dobre tempo jak na czteroosobowy zespół.
Odczuwam pragnienie (błędem było zabranie tylko litra wody!). Rozpuszczam śnieg w ustach. Skała jest krucha, wchodzenie po niej wymaga ostrożności. W końcu po czterech i pół godzinie „drapania w górę” docieramy na wysokość 4 tys. m do schronu Solvay. To mały drewniany budynek wciśnięty w poszarpaną grań góry. Strasznie chce mi się pić, robi mi się zimno. Jestem odwodniony i bardzo słaby. Z Witkiem zostaję w schronie – Arek i Robert będą atakować szczyt. Zamykają się drzwi schronu. Na sześć godzin. W końcu wracają! Są szczęśliwi, zdobyli szczyt, górę gór – Matterhorn – 4478 m. Dla mnie już samo dojście do schronu Solvay i przekroczenie magicznej granicy 4 tys. m jest dużym sukcesem. Z relacji Arka dowiaduję się, że wspinaczka powyżej schronu jest jeszcze trudniejsza, m.in. z powodu zamarzniętych lin, na których w wielu miejscach trzeba się podciągać. Z kolei ostatni odcinek przed szczytem to stroma śnieżna grań. Trudną technicznie Płytę Mosleya pokonujemy, zjeżdżając na linie. Uświadamiamy sobie, że jeśli nie zaczniemy schodzić w szybszym tempie, to na grani może zastać nas noc. Podczas zejścia kilka razy gubimy trasę. A może tylko nam się wydaje, że szliśmy właściwą… Kruchość skały, groźba niekontrolowanego lotu w dół sprawiają, że droga powrotna jest bardziej niebezpieczna niż wchodzenie na szczyt. W końcu docieramy do namiotów. Rano jedziemy w stronę jeziora Schwarzsee (2800 m). Po południu docieramy do Trockener Steg (2900 m.). Dzięki uprzejmości jednego z pracowników stacji kolejki nocujemy na ławach w poczekalni kolejki. Po odnalezieniu łazienki myjemy się w ciepłej wodzie w umywalce. Zdobyć górę gór. (Fot. Shutterstock)
Nagroda na Breithorn
Na Breithorn udajemy się „na lekko”, choć to nadal oznacza kilka kilogramów w plecaku. Początkowo idziemy pomiędzy szczelinami lodowymi a tyczkami będącymi granicą stoku narciarskiego. Na ostatnie 100 m zakładam raki. Śnieg jest zmrożony, a podejście strome. Ostatnie metry podchodzę z trudem. Kilka kroków, krótki odpoczynek. Po dojściu na szczyt zmęczenie nagle znika. Pozostaje tylko radość ze zdobycia pierwszego czterotysięcznika. I podziwianie okolicznych szczytów, które wkrótce przykryją nadciągające chmury. Widzimy dwa kolejne czterotysięczniki obok masywu Monte Rosy – Castor i Pollux. Następnym razem?
Warto wiedzieć: Tomasz Wójt - adwokat z Łodzi Tomasz Wójt. (Fot. Archiwum prywatne)
Wybrałem, to miejsce ponieważ: W górach wysokich oddycham pełną piersią. To miejsce, w którym nabieram dystansu i sił do rozwiązywania codziennych problemów. Bo góry potrzebne mi są do życia
Moja podróż jest wyjątkowa, bo: Jej koszt jest niższy od kilkudniowego pobytu nad polskim morzem
Mój patent: Dojazd własnym samochodem (w kilka osób), spanie w namiocie, jedzenie z Polski, topienie śniegu, uśmiech i szacunek dla osób z odmiennych kultur i krajów.