Afryka - zaplanuj podróż
Podróż do Afryki to dla wielu przede wszystkim wyprawa pozwalająca odczuć pierwotne bogactwo fauny, dzikość safari. Choć Czarny Ląd błyskawicznie się zmienia, nadal jest to możliwe.
Tytuł opowiadania Ernesta Hemingwaya Śniegi Kilimandżaro, sprawił, że najwyższa góra Afryki dawno temu stała się moim marzeniem. I chociaż otaczają ją liczne legendy o złych duchach strzegących srebra leżącego na wierzchołkach, mimo wszystko postanowiłam rzucić jej wyzwanie. Ruszyłam na spotkanie Czarnego Lądu.
Powitanie z Afryką nie wypada najlepiej. Lotnisko Kilimandżaro (tak się nazywa), położone ok. 30 km od Aruszy, miasta uznawanego za turystyczną stolicę Tanzanii, tonie w mroku. Samolot wylądował z opóźnieniem, jest środek nocy. W gronie współpasażerów próbuję znaleźć wspólników do taksówki, ale poza mną wszyscy są klientami biur podróży, więc ktoś już na nich czeka. Autobusów o tej porze nie ma, taksówkarze niczym hieny dopadają mnie, rzucając astronomiczną cenę 150 złotych za kurs do miasta...
Wybieram się do toalety i tam po raz pierwszy mam do czynienia z Masajami. Na drzwiach do przybytku wiszą płaskorzeźby dwóch masajskich głów: jedna z warkoczykami, druga – ogolona. Jasne, że wybrałam pierwszą opcję. Kiedy wpadłam na mężczyznę przy pisuarze, przypomniałam sobie o zwyczajach tego plemienia. Warkoczyki zaplatają sobie mężczyźni, kobiety wolą praktyczną w gorącym klimacie łysinę.
Wracam do hali lotniska. W kantorze wymiany walut siedzi blondwłosa biała dziewczyna. Intuicja mnie nie myli – mogę liczyć na pomoc. Zaraz kończy pracę i może zabrać mnie do Aruszy. Rozmawiamy po angielsku. Po 10 minutach jazdy pada pytanie, skąd pochodzę. – From Poland – wyjaśniam.
– Cześć! Asia jestem! Asia Sowińska, a właściwie teraz to już Mfwangavo – przedstawia się moja wybawicielka. Nie wierzę własnym uszom. I to ma być ta dzika Afryka?
Aruszę trudno nazwać urzekającym miastem. To przede wszystkim węzeł transportowy, siedziba lokalnych władz, centrum zakupowe, a dla turystów – baza wypadowa na safari. Niewątpliwym atutem krajobrazu jest pobliski wulkan Meru (4566 m), przez niezorientowanych brany za Kilimandżaro. Nie ma tu zbyt wiele do obejrzenia – mało interesujące muzeum, obwieszony flagami sąd, gdzie odbywa się proces oskarżonych o ludobójstwo w czasie wojny w Rwandzie, oraz – chyba najciekawsze dla turystów – barwne i gwarne miejscowe bazary. Sekcję mięsną lepiej ominąć szerokim łukiem, tym bardziej, że smród jest tam nie do zniesienia i kłębią się roje much. Dalej pod kolorowymi parasolami siedzą kobiety i sprzedają mango, w warsztatach obok powstają sandały ze zużytych opon samochodowych. Potrzeba matką wynalazku – mówi stare powiedzenie, a w Afryce jak chyba nigdzie indziej wciela się je w życie.
W Aruszy nie brakuje ekskluzywnych hoteli, ja jednak wybieram typowy hotelik dla „plecakowiczów”. Za 10 zł za noc dostaję pokój przypominający celę, bez okna i ze skrzypiącym łóżkiem. Żarówka u sufitu niczemu nie służy, bo w dzielnicy ciągle wyłączają prąd. Na wyposażeniu po-koju znajdują się też buty – dwa klapki, każdy w innym kolorze i rozmiarze, ale takimi drobiazgami nikt się tutaj nie przejmuje.
Pierwsze dwa dni poświęcam na zorganizowanie moich afrykańskich wakacji. Nim zmierzę się z Kilimandżaro, chcę się wybrać na safari. Co chwila dopadają mnie „naganiacze“ (bardzo popularny w Afryce zawód) i przekonują do skorzystania z oferty ich agencji. Nie mam wyboru – ani na Kilimandżaro, ani na safari nie można się wybrać na własną rękę (nawet zagraniczne biura podróży muszą korzystać z lokalnych pośredników). Porównywanie cen i negocjacje trwają parę godzin, ponieważ nikt się tu nie spieszy ani niczym nie przejmuje. Filozofię tutejszego życia odzwierciedla słynne powiedzenie w suahili – hakuna matata, czyli „spoko, nie ma problemu”. Za to mzungu, czyli biali ludzie, martwią się wszystkim, a później dostają zawału.
O dziwo, o umówionej godzinie pod hotel podjeżdża land rover, już ze Szwajcarem i parą Szwedów w środku. Zabierze nas na safari. Na dobry początek wyruszamy do Parku Narodowego Jeziora Manyara. Granicę obszaru chronionego wyznacza krawędź rowu tektonicznego i brzegi jeziora. Ten niewielki park zaskakuje obfitością zwierzyny, zwłaszcza ptaków – flamingów, pelikanów małych i dławigadów. Początkowo fotografuję wszystko, co się rusza, ale po setnym zdjęciu impali i pięćdziesiątym zebry daję sobie spokój. W parku atrakcją są lwy wylegujące się… na konarach drzew oraz słonie (naszą sympatię wzbudziło słoniątko drapiące się zadkiem o drzewo). Obserwujemy też żyrafy i guźce, na dłużej zatrzymujemy się przy stadzie hipopotamów. – To niebezpieczne zwierzęta, zwłaszcza na lądzie, kiedy zastąpi im się drogę do wody – objaśnia John, nasz kierowca.
Następnego dnia jedziemy do Serengeti, największego parku narodowego w Tanzanii. Większość z jego prawie 15 tys. km2 zajmuje porośnięta trawą równina, na której pasą się ogromne stada antylop gnu i zebr oraz setki gazel, bawołów, żyraf i innych zwierząt. Gdzieniegdzie widać kępy drzew, najczęściej akacji, choć zdarzają się też drzewa kiełbasiane. Tak właśnie większość ludzi wyobraża sobie Afrykę.
Wspaniałe widoki podziwiamy z samochodu. Czujemy się w nim jak w klatce, bo poza wyznaczonymi miejscami nie wolno z niego wysiadać. Ta troska o bezpieczeństwo początkowo wydaje mi się przesadna, ale szybko przekonuję się, że wokół roi się od zwierzyny, której zwyczajnie nie jestem w stanie wypatrzyć. – Widzicie? Tam! Gepard! – ekscytuje się nasz przewodnik, Dick. Geparda nie zdążyliśmy zobaczyć, za to z lwami, których żyje tu niemal 3 tysiące, nie mamy problemów. Zupełnie nie przejmują się obecnością ludzi i wycelowanymi obiektywami aparatów, a bywa wręcz, że układają się do snu w cieniu samochodu, którym podróżują turyści.
Niektóre dzikie zwierzęta nauczyły się już, niestety, że człowiek to szansa na smakołyki. Wprawdzie karmić ich nie można, jednak wiedzą one, co to samoobsługa. Nie zdziwmy się więc, gdy zobaczymy marabuta grzebiącego w śmieciach na parkingu, uważajmy na małpy złodziejki, błyskawicznie pustoszące wnętrze pozostawionego z otwartymi oknami samochodu. Z własnego doświadczenia wiem, że nie gardzą nawet tabletkami antymalarycznymi.
Wieczorem, zmęczeni, docieramy do obozowiska, gdzie spędzimy noc. Po dniu pełnym wrażeń miło jest usiąść przy ognisku i wsłuchiwać się w odgłosy sawanny – skrzeki, piski, charakterystyczny śmiech hien.
W środku nocy z namiotu śpiących po sąsiedzku Włochów słychać wrzaski. – Lion! Lion! Po chwili rozterki (kto miałby ochotę spotkać lwa o czwartej nad ranem?) wychodzę z namiotu – Włosi są cali i zdrowi, ale zwierzę wygryzło w namiocie dziurę i ukradło plecak z pieniędzmi i dokumentami. Połakomiło się, rzecz jasna, na jedzenie, które w nim było. Włosi nie przejęli się ostrzeżeniami, by nie trzymać prowiantu w namiotach. Rano znaleźliśmy plecak w pobliskim buszu. Masajscy przewodnicy nie omieszkali sprostować – Żaden lew, tylko hiena. Mzungu niby taki uczony, a prostych rzeczy nie wie.
Kolejnego dnia wyruszamy do Ngorongoro, słynnego krateru leżącego niedaleko parku Serengeti. Z jego krawędzi, wznoszących się do wysokości prawie 2500 m n.p.m., rozpościera się wspaniały widok na naturalne pastwiska zajmujące wnętrze wygasłego wulkanu. By do nich dotrzeć, trzeba zjechać 600 metrów w dół. Właśnie w Ngorongoro są największe szanse na zobaczenie tzw. Wielkiej Piątki, czyli lwa, słonia, bawołu, nosorożca i lamparta. Jeżeli uda się je wypatrzyć, safari można uznać za w pełni udane.
Opuszczając krater Ngorongoro, spotykamy kolorowo ubranych Masajów. Za zgodą władz mogą mieszkać, a nawet wypasać bydło w niektórych miejscach obszaru chronionego. To plemię zdecydowanie najbardziej kojarzące się ze wschodnią Afryką. Łatwo ich rozpoznać po smukłych sylwetkach, dostojnych rysach i nienaturalnie powyciąganych, dziurawych uszach. Udajemy się do ich wioski po- łożonej w okolicach krateru. Jednak zanim do niej wkroczymy, musimy wręczyć wodzowi „zrzutkę“ po 10–15 dolarów od każdego z nas. Według zapewnień pieniądze trafią do funduszu przeznaczonego dla całej wioski. W zamian otrzymujemy pozwolenie na robienie zdjęć. Właściwie trudno oderwać aparat od oka, tyle jest wokół ciekawych motywów. Na nasze powitanie wojownicy wykonują taniec z podskokami. Później zaglądamy do chat. To właściwie lepianki – rusztowanie z gałęzi oblepione mieszaniną błota, krowiego moczu i łajna, z otworem w dachu, przez który wylatuje dym. Budową chat zajmują się kobiety, zajęciem mężczyzn jest natomiast wypas bydła. Krowy są miarą bogactwa, płaci się nimi nawet za żony – kto ma dużo krów, może mieć dużo żon. Najpierw jednak Masajowie muszą przejść inicjację, co wiąże się z wieloma próbami i obrzędami. Należy do nich m.in. obrzezanie. W przypadku dziewczynek teoretycznie zabrania go prawo, ale tradycja w tym rejonie jest silniejsza.
Obowiązkowym punktem odwiedzin wioski są zakupy. Na płocie wiszą różnego rodzaju pamiątki – sznury koralików, dzidy, tarcze, tykwy. W takich właśnie tykwach Masajowie przechowują mleko zmieszane z byczą krwią. Kupuję amulet – kieł lwa. Autentyczny! – zapewnia babcia Masajka z monstrualnymi uszami.
Wreszcie nadchodzi długo wyczekiwany moment mojej podróży – wyprawa na Kilimandżaro. Już na początku zostaję poddana próbie cierpliwości. Samochód, który ma mnie zawieźć z Aruszy do parkingu przy bramie parku, spóźnia się. Czekam pół godziny, godzinę, dwie. Hakuna matata – powtarzam sobie. Wreszcie wpada zdyszany kierowca i tłumaczy, że miał problemy z samochodem.
Na drodze ruch, pełno jest zwłaszcza dala dala, zapchanych mikrobusów pełniących rolę zbiorowych taksówek. Mijamy wioski, przydrożne stragany, pojawiają się plantacje kawy. Wielkiej góry nie widać, ginie w chmurach.
Na Kilimandżaro prowadzi kilka tras. Większość osób wybiera szlak Marangu, na którym stoją trzy schroniska.
Z powodu popularności wśród turystów jest on nazywany „Coca-Cola Route”. Dziennie wchodzi tamtędy ok. 60 osób. Ja wybieram szlak Machame („Whisky Route”), który uchodzi za trudniejszy, śpi się w namiotach lub schronach, ale za to nie jest tak zatłoczony jak Marangu. Zdobywanie Kilimandżaro nie wymaga wcale ogromnego wysiłku. To typowy trekking, do którego niezbędne są wygodne buty, kijki (można wypożyczyć na dole), śpiwór i, co ważne, odpowiednie ubranie. Wyruszający na szczyt Kilimandżaro mają pełny przekrój pogodowy – od upału w dzień, kiedy można założyć krótkie spodenki, po nawet 20-stopniowy mróz w nocy. Problem stanowi jedynie wysokość – wiek i kondycja nie mają znaczenia, choroba wysokościowa może dopaść każdego.
Pierwszego dnia wędruję przez wilgotny, tropikalny las. W gęstwinie obwieszonych porostami drzew odzywają się ptaki. Żyje tu wiele ich gatunków. John zatrzymuje się co pewien czas i pokazuje mi różne ciekawostki. Towarzyszą mi dwaj tragarze i przewodnik oraz powtarzane przez niego niczym mantra słowa pole pole (powoli, nie spiesz się). Obok słynnego hakuna matata oraz jambo, które w suahili oznacza powitanie, to trzeci zwrot, jakiego najczęściej uczą się przybywający do Tanzanii turyści.
Do obozu mam tylko 4 godziny drogi. Idzie mi się dobrze, zwłaszcza że niosę jedynie mały, lekki plecak. Duży bagaż zabierają tragarze. Niesamowicie wyglądają zwłaszcza ci, którzy wbiegają pod górę w klapkach, niosąc na głowie pudełka z jajami. Teoretycznie obowiązkowe jest na Kilimandżaro wynajęcie tylko przewodnika, ale w praktyce każdy turysta bierze też tragarzy, będących zarazem kucharzami. Początkowo trudno mi się pogodzić, że mam taką obsługę, ale to i tak minimalny skład – pewnemu Amerykaninowi towarzyszy 15 tragarzy! Na każdym obozowisku rozstawiają mu namiot do spania, namiot do jedzenia i oświetloną kabinę prysznicową!
Każdy z sześciu dni wyprawy na Kili różni się od poprzedniego. Przede wszystkim zmieniają się widoki. Wilgotny las gdzieś na wysokości 3000 m n.p.m. zastępują wrzosowiska z lobeliami i starcami. Wyżej rozciąga się kamienista pustynia, a ponad nią – srebro Kilimandżaro, czyli śnieg i lód.
Obecność wiecznego śniegu na tej szerokości geograficznej jest naprawdę zaskakująca – góra leży zaledwie 340 km na południe od równika. Nic dziwnego, że pierwszemu Europejczykowi, który ujrzał Kilimandżaro (był to niemiecki misjonarz Johannes Retman w 1848 roku), nie bardzo chciano uwierzyć, że widział w Afryce pokryte śniegiem góry.
Im wyżej, tym trudniej. Brakuje mi tchu. – Pole pole! – słyszę co chwila upomnienia przewodnika. Wszystko dlatego, że w ciągu 4–5 dni podejścia organizm nie ma czasu na odpowiednią aklimatyzację. Wydłużenie pobytu choćby o dzień ułatwia zdobycie góry, ale zwiększa koszty, bo same opłaty parkowe to ponad 300 złotych od osoby dziennie.
Do ataku szczytowego startujemy z obozu na wysokości 4600 m w noc rozpoczynającą piąty dzień wyprawy. Większość ekip wychodzi o północy, ja ze swoim przewodnikiem ruszamy dwie godziny później. Co chwila mijamy tych, co się poddali i zawrócili. Narzucam zbyt szybkie tempo, nie wiedząc jeszcze, że to błąd. Tysiąc metrów wyżej, przy kraterze wulkanu, mój organizm buntuje się – zaczynam słabnąć, mam mdłości, wymiotuję. Ogarnia mnie apatia. Nie chcę już iść ani w górę, ani w dół. – O, Francuzi nadchodzą… – mruczy John, mój przewodnik. Znajomi z obozu, wcześniej pewni siebie, wyglądają teraz dość mizernie. Część z nich rezygnuje z dalszej drogi, natomiast mój kryzys przechodzi – postanawiam iść dalej. Nagrodą za wysiłek jest niesamowity spektakl – wschód słońca. W dole rozciąga się morze chmur, promienie zabarwiają na różowo lodowiec okrywający górne partie Kili. Jeszcze trochę wysiłku i wreszcie ukazuje się szczyt, z tablicą informującą, że zdobyłam Uhuru, najwyższy z wierzchołków masywu Kilimandżaro. Wysokość 5 895 m n.p.m. Wyżej w Afryce już się nie da!
Po trudach zdobywania Kili i tropienia zwierząt na safari najczęstszy kierunek obierany przez turystów to Zanzibar. Jeśli ma się trochę większy budżet, z lotniska koło Aruszy można polecieć samolotem – przy okazji krótkiego lotu mamy super widok na Kilimandżaro. Wybieram wersję niskobudżetową, czyli zaczynam od 8-godzinnej podróży autobusem do Dar es Salaam. Czarnoskórzy pasażerowie lustrują mnie wzrokiem – mzungu wybierają zazwyczaj droższy autobus o podwyższonym standardzie. W Dar es Salaam, największym mieście Tanzanii, przesiadka na prom. Znowu odrzucam przeprawę turystycznym wodolotem (1,5 godziny), uznając, że więcej folkloru będę miała na lokalnym promie (8 godzin). Mam wprawdzie wątpliwości, czy prze-rdzewiały i przeładowany prom dopłynie, ale na warunki podróży narzekać nie mogę. Jestem jedyną mzungu i kapitan zaprasza mnie na mostek i pokazuje miejsce, gdzie mogę rozłożyć karimatę. Słowem – afrykańska pierwsza klasa!
Wyspa znajduje się ok. 40 km od kontynentalnej Afryki, zaś jej nazwa to skrót od określenia „Zinj el Barr”, czyli „ziemia czarnych ludzi”, jak o wybrzeżu wschodniej Afryki mówili przybyli w ten rejon w X wieku Arabowie. Od samego początku widać, że Zanzibar różni się od reszty kraju – w przeciwieństwie do Tanzanii „właściwej”, z atmosferą prawdziwego Czarnego Lądu, tutaj dominują klimaty arabskie i islamski styl życia. W każdym razie myli się ten, kto uważa, że Zanzibar to wyłącznie plaże. Wyjątkowa jest na przykład stolica wyspy, Zanzibar, z labiryntem tzw. Kamiennego Miasta.
Godzinami mogę kluczyć uliczkami, tak wąskimi, że nie mieszczą się w nich samochody. Raz urzekają mnie drzwi ozdobione metalowymi ćwiekami (moda przyszła z Indii, gdzie ćwieki miały chronić przed niespodziewaną wizytą… słoni), gdzie indziej spotykam sprzedawcę aromatycznej kawy, którą pije się na ulicznym murku, stragan z kolorowymi nibycukierkami, które okazują się obtoczonymi w lukrze nasionkami baobabu. Oczywiście, znajduję też czas, by odszukać dom Freddiego Mercurego (wokalista Queen urodził się właśnie na Zanzibarze) i zwiedzić dawny pałac sułtański, zwany Pałacem Cudów (w XIX-wiecznym budynku po raz pierwszy w Afryce zainstalowano wynalazki typu winda czy elektryczność). Daję się też skusić na proponowaną na każdym kroku, wyjątkowo tanią (ok. 10 dolarów) „wycieczkę przyprawową”. Zanzibar słynie z przypraw, zwłaszcza z goździków, które należą do głównych produktów eksportowych wyspy. Nie kończy się jednak tylko na oglądaniu drzew goździkowca, z którego zbiera się nierozwinięte, jeszcze zielone pączki, dopiero po wysuszeniu zmieniające barwę na ciemnobrązową. Dowiaduję się też, jak rośnie wanilia, kardamon, ananas, karambola i inne egzotyczne dla nas rośliny, a na koniec próbuję różnych gatunków herbat.
W XVIII i XIX wieku głównym źródłem dochodów Zanzibaru był handel niewolnikami. Pojmanych w głębi Afryki przywożono na wyspę, na miejscowym targu sprzedawano i statkami ekspediowano dalej. Na miejscu dawnego targu żywym towarem w mieście Zanzibar znajduje się obecnie katedra anglikańska i pomnik upamiętniający nieszczęśników.
W piwnicach stojącego po sąsiedzku hostelu można zobaczyć pozostałości dawnych cel, w których w koszmarnych warunkach byli przetrzymywani niewolnicy. Warto je odwiedzić.
Wreszcie nadchodzi moment, kiedy nie mogę się już oprzeć pokusie oceanu. Wsiadam w dala dala i jadę na południe wyspy popływać z delfinami. Pożyczam płetwy, maskę i fajkę i wypływam na ich spotkanie. Na nurkowanie z akwalungiem przenoszę się na północ, w rejon Nungwi – tamtejsze rafy uchodzą za najciekawsze na Zanzibarze. W jednej z baz nurkowych spotykam nawet polskich instruktorów. Przy ich domu widnieje tabliczka „ulica Gwiaędzista”.
Wioska Nungwi stała się moim ulubionym miejscem na Zanzibarze. To jakby zlepek dwóch równoległych światów. Z jednej strony hotele ze sklepami i barami rozbrzmiewającymi muzyką, z drugiej – biedna wioska, rybacy wypływający na nocne połowy, rozłożone sieci, suszące się ryby, zasłaniające twarze muzułmańskie kobiety i śmiałe dzieciaki. O zachodzie słońca ludzie z obu tych światów spotykają się nad brzegiem oceanu i siedząc na piasku, patrzą na dostojnie płynące dhow – tradycyjne na Zanzibarze łodzie z ukośnym żaglem.
Zaplanuj podróż
TRASA 1750 km
CZAS 2 tygodnie
W cieniu Kilimandżaro Większość turystów, spiesząc w kierunku Kilimandżaro i Serengeti, mija ciekawy i rzadko odwiedzany Park Narodowy Arusza, położony ok. 20 km od tego miasta. Obejmuje on wschodnie stoki wulkanu Meru, liczne jeziora i niewielki krater Ngurdoto. Żyją tam bawoły, słonie, zebry, hipopotamy, żyrafy, różne małpy i liczne gatunki ptaków. Park można zwiedzać pieszo w towarzystwie uzbrojonego strażnika.
Migracje zwierząt Serengeti słynie z corocznych migracji ogromnych stad antylop gnu, zebr i innych kopytnych. Rytm wędrówek wyznaczają opady deszczu, stąd każdego roku rozpoczynają się one w nieco innym czasie. Zwierzęta przekraczają po drodze naturalne przeszkody, m.in. rzekę Mara, w której roi się od krokodyli.
W cieniu Kilimandżaro Większość turystów, spiesząc w kierunku Kilimandżaro i Serengeti, mija ciekawy i rzadko odwiedzany Park Narodowy Arusza, położony ok. 20 km od tego miasta. Obejmuje on wschodnie stoki wulkanu Meru, liczne jeziora i niewielki krater Ngurdoto. Żyją tam bawoły, słonie, zebry, hipopotamy, żyrafy, różne małpy i liczne gatunki ptaków. Park można zwiedzać pieszo w towarzystwie uzbrojonego strażnika.
Big Five, czyli Wielka Piątka
Szacowne grono tworzą: lew, słoń, bawół, nosorożec i lampart. Wytropienie tych zwierząt stanowi cel każdego safari. Wielu turystów dziwi się, że do piątki nie zalicza się np. żyrafy lub geparda zamiast bawołu. Kiedyś termin „Big Five“ był używany tylko przez myśliwych, którzy określali nim pięć zwierząt najtrudniejszych do upolowania (najbardziej niebezpiecznych). Dziś polowań już się nie urządza (co najwyżej z aparatem fotograficznym), ale termin pozostał.
Z Wielkiej Piątki najtrudniej zobaczyć lamparta. Kocisko nie należy do rzadkich zwierząt, ale prowadzi głównie nocny tryb życia i jest bardzo czujne. Dzień zwykle spędza w legowisku w gęstych zaroślach albo na drzewie. Na polowanie wyrusza o zmierzchu.
Z dwóch żyjących w Afryce gatunków nosorożców w Parku Narodowym Serengeti można zobaczyć skrajnie zagrożonego nosorożca czarnego. Gwałtowny spadek jego liczebności (według danych WWF o 96 proc. w latach 1970 – 1992) spowodowany był kłusownictwem, napędzanym dużym popytem na rogi tych zwierząt.
Góra w prezencie
Pierwszą osobą, która zdobyła szczyt Kilimandżaro (w miejscowym języku nazwa oznacza „biała błyszcząca góra“), był niemiecki geolog Hans Meyer. Towarzyszył mu austriacki alpinista Ludwig Purtscheller. Miało to miejsce w 1889 r. Najwyższy szczyt został przez nich nazwany „Kaiser Wilhelm Spitze“. Meyer już wcześniej podejmował próby zdobycia góry – z różnych względów nieudane. Góra znajdowała się wówczas na terytorium Kenii, będącej kolonią brytyjską. Dlaczego więc Kilimandżaro należy dziś do Tanzanii? Ponoć królowa Wiktoria podarowała górę na urodziny swemu siostrzeńcowi, cesarzowi Wilhelmowi. Wcześniej miał on powiedzieć królowej, że to nie w porządku, iż należą do niej aż dwa ośnieżone szczyty Afryki. W związku z tym została wytyczona nowa granica między Kenią a ówczesną Tanganiką, należącą do Niemców.
Nie ma jednak ewidentnych dowodów na to, że historia jest prawdziwa. Niewykluczone, że została wymyślona na potrzeby turystów – by przewodnicy mieli o czym opowiadać. Tak czy inaczej, kiedy w 1961 r. Tanzania odzyskała niepodległość, niemiecką nazwę Kaiser Wilhelm Spitze zmieniono na obecną Uhuru Peak (Szczyt Wolności).
Polacy u stóp Kilimandżaro
Poznana przeze mnie na lotnisku Asia nie jest jedyną Polką mieszkającą w rejonie Aruszy. Ţyją tu również polscy misjonarze i dwie inne dziewczyny, które postanowiły ułożyć sobie życie w Afryce z czarnoskórymi mężami. Poza tym jeszcze od czasów wojny – para starszych ludzi. W latach 40. XX w. znajdował się tu prawie pięciotysięczny obóz cywilów ewakuowanych wraz z armią Andersa, w dużej części dzieci. Tych, którzy nie przeżyli – a taki los spotkał większość wojennych uchodźców – pochowano na cmentarzu w wiosce Tengeru. Potrafią go wskazać wszyscy mieszkańcy.
Postanawiam odwiedzić największy polski cmentarz w Afryce. Nie jest to wcale łatwe, ponieważ leży kawałek od głównej drogi. Dzięki życzliwości pracującego w tej okolicy lekarza udaje mi się dojechać tam autostopem. „Cmentarz wygnańców polskich” – ze wzruszeniem czytam na tablicy umieszczonej przy wejściu. Większość z około 150 grobów katolickich, prawosławnych i żydowskich pochodzi z lat wojny, ale jest też kilka z lat 60. i 80. XX wieku.
Przeglądam księgę pamiątkową – miło, że tyle osób odwiedza to miejsce. Część przyjezdnych to ci, którzy kiedyś trafili do tutejszego obozu, a potem los rzucił ich jeszcze dalej, do Republiki Południowej Afryki, Zimbabwe, albo na inne kontynenty – do Australii, Ameryki Północnej.
MOJA AFRYKA
Wędrowałem przez Afrykę wiele lat. Próbowałem odnajdywać w rzeczywistym świecie obrazy z mojej dawnej lektury. Wiedziałem już wówczas, z Kapuścińskiego, że nie ma jednej Afryki. Dlatego też zanurzałem się stopniowo w Arabię, Nubię, krainę Etiopów, Tuaregów, zdumiony, jak odmienne spotykam krajobrazy, jak innych poznaję ludzi. Kolekcjonowałem różne Afryki, zachwycony bogactwem ich różnorodności. Dojrzała miłość miała przyjść później, wraz z odkryciem prozy Karen Blixen i tą sceną z filmu, w której Redford zabiera Meryl Streep do nieba. Dosłownie – pokazując jej kenijską ziemię z powietrza.
O ile północ Tanzanii, z rozległym stepem pełnym zwierzyny, śladami pierwszego człowieka i rajem Zanzibaru z wolna przypomina już skrzyżowanie w tokijskiej dzielnicy Shibuya, o tyle wnętrze kraju, trudno dostępne, pozostaje nieomal nietknięte. Wciąż można zagubić się na wiele dni w puszczy największego parku narodowego na kontynencie i nie spotkać żadnego człowieka. Ale też Selous to puszcza o powierzchni Szwajcarii. Można wędrować brzegiem jeziora Tanganika po niezatartych śladach Livingstone’a, szkockiego misjonarza, który poszukiwał m.in. źródeł Nilu. Wysiąść z pociągu Tazara na przygodnej stacji południa. I poczuć się częścią prawdy o Afryce.
Tak, moja Afryka była romantyczna. Zdaję sobie z tego sprawę z zakłopotaniem. Istnieje konflikt między zaakceptowaniem nieuchronności postępu a pragnieniem, by nie zmieniało się nic. By Afryka pozostała nieprzenikalnym lądem z epoki Wielkich Podróżników. Ze łzami w oczach przyjąłem pewnego roku nić asfaltu rozpiętą przez sudańską pustynię Jahra Bajjuda, wspominając moje pierwsze przez nią przeprawy: dzikie, szalone, niebezpieczne.
Afryka zmieniła się w ostatnich kilkunastu latach bardziej niż przez poprzednie dekady. Jej uroda trwa jednak i wiem, że zawsze znajdę tam miejsce dla siebie. Miejsce, w którym nagle staje się zupełnie oczywiste, że stamtąd właśnie pochodzę, jak my wszyscy, i w którym nie sposób oprzeć się sile ziemskiego przyciągania. Chciałoby się tylko wyciągnąć w wysokiej trawie, na wznak. I powtórzyć to zdanie: „jestem tam, gdzie powinienem być.”
Z daleka, znad tanzańskiej granicy, przyglądać mi się będzie wówczas góra, jak wycięty z kartonu wieloryb o siwym grzbiecie, po którym chodziłem przed laty.
Jest jakiś cudowny spokój w prostej refleksji, że ona będzie tam zawsze.
NO TO W DROGĘ – TANZANIA
• Powierzchnia: Około 1 mln km2. Ludność: 38 mln mieszkańców, ponad 120 grup etnicznych. Religia: tradycyjne wierzenia plemienne (35 proc.), islam (35 proc.) i chrześcijaństwo (ok. 30 proc.). Język: suahili, ale większość miejscowych mówi po angielsku. Waluta: szyling tanzański, 1000 TZS = 2,38 zł.
• Większość kraju zajmuje płaskowyż (wys. 900–1500 m n.p.m.), z północy na południe przecinają go rowy tektoniczne – Wielki Rów Wschodni i Wielki Rów Zachodni.
• Najwyższe góry to Kilimandżaro (5 895 m) i położony w sąsiedztwie wulkan Meru (4 566 m).
• W Tanzanii, oprócz najwyższej góry Afryki, znajduje się też najgłębsze jezioro kontynentu – Tanganika (1 435 m).
• W porze deszczowej, która trwa od połowy marca do maja i od listopada do grudnia, niektóre drogi, m.in. w parkach narodowych, są nieprzejezdne.
• Najchłodniej jest między czerwcem a paędziernikiem (nawet 15 stopni w głębi kontynentu).
• W szczytowych partiach Kilimandżaro temperatura może spadać do –20OC.
Otrzymuje się przy przekraczaniu granicy, koszt 150 zł. Wiza uprawnia do wjazdu na Zanzibar.
• Jeśli interesuje nas tylko Kilimandżaro i safari, najwygodniejszy, ale i najdroższy, jest dolot do Aruszy, na lotnisko Kilimandżaro. Z Warszawy przez Amsterdam latają linie KLM, bilet w obie strony z opłatami kosztuje ok. 4 200 zł.
• Ci, co po safari chcą pojechać na Zanzibar, mogą wybrać dolot do Aruszy, a powrót z Dar es Salaam – taki bilet (KLM) to wydatek ok. 3900 zł. Tańszy byłby bilet do Nairobi (ok. 2 850 zł), ale wówczas trzeba doliczyć koszty wizy kenijskiej (150 zł) i dalszego transportu (za autobus z Nairobi do Aruszy zapłacimy 60 zł).
• Najbardziej opłaca się dolot i powrót z Dar es Salaam (2900 zł).
• Na krótkich trasach jeżdżą minibusy, tzw. dala dala. Między Arushą a Dar es Salaam (ok. 650 km) w ciągu dnia kursują autobusy (bilet na autobus o podwyższonym standardzie kosztuje 90 zł, przeznaczonym dla miejscowych 30–45 zł).
• Jeżeli chcemy dotrzeć do parków narodowych, najlepiej skorzystać z ofert miejscowych agencji (250 – 300 zł za dzień, w cenie transport, wyżywienie, noclegi i opłaty parkowe).
• Na Zanzibar można dostać się promem lub samolotem. Turystyczny wodolot (1,5 h) kosztuje 120 zł, spartański prom dla miejscowych – ok. 45 zł (planowo 8 h), samolot z Dar es Salaam 150 zł.
W Aruszy noclegi kosztują od ok. 15 zł (najtańsze hostele to warunki raczej spartańskie i mało higieniczne), na Zanzibarze jest drożej (od ok. 30 zł).
• Obiad w lokalnej knajpce około 12 zł, w droższych lokalach nawet 30 zł. Piwo (lokalne marki to Safari i Kilimandżaro), coca-cola w restauracji kosztuje 3–6 zł.
• W sklepie jest taniej, ale sprzedawcy widząc białych turystów, mogą podwyższyć cenę.
Trekking na Kilimandżaro
• Opisana trasa (Kilimandżaro, Zanzibar) narzuca dość zróżnicowany ubiór, co oczywiście wpływa na wielkość i ciężar plecaka. Wchodząc na Kili, trzeba pamiętać, że nawet jeśli na dole w efekcie tropikalnych temperatur spływamy potem, na górze na pewno będzie zimno (a nawet – bardzo zimno). Konieczne jest typowo zimowe ubranie – polary, kurtka (najlepiej nieprzemakalna), ciepła czapka, rękawice, buty górskie, pu- chowy śpiwór.
• Jeśli mamy własny namiot i karimaty, będzie to argument do zbicia ceny trekkingu, choć z drugiej strony może warto więcej zapłacić, by potem zbyt dużo nie nosić. Podczas zdobywania Kilimandżaro (a już na pewno przy zejściu) przydatne są kijki (najlepiej składane, teleskopowe). Główny bagaż może być spakowany w plecak, torbę lub worek – dla tragarzy nie ma to znaczenia.
• Za 6-dniową wyprawę trzeba liczyć około 3 000 zł (z wszelkimi opłatami). Obowiązkowe jest wynajęcie przewodnika. Zwykle wynajmuje się również tragarzy (mogą nosić do 20 kg).
• Organizacją trekkingów zajmują się liczne w Aruszy i w Moshi agencje turystyczne.
• Obowiązkowe opłaty, najczęściej wliczone w cenę wyprawy, to wstęp do parku narodowego – 90 zł dziennie od osoby 150 zł za noc w schronisku lub 120 zł za noc pod namiotem, 60 zł opłaty za ewentualną akcję ratunkową.
• Na koniec wyprawy powinniśmy dać naszej obsłudze zwyczajowe napiwki.
Wyjazd z biurem
• Wejście na Kilimandżaro, safari i Zanzibar ma w ofercie m.in. Logos Travel (061 843 30 17, www.wyprawy.pl) i Africa Line Adventure Club (022 621 56 59, www.africaline.pl).
• Wielu Tanzańczyków uważa lewą rękę za nieczystą, ponieważ zwyczajowo używa się jej w toalecie. Nie wypada także jeść nią ugali (kaszka kukurydziana z mięsno-warzywnym sosem) – potrawy naroowej, którą spożywa się, formując palcami kulki.
• Nie należy jeść i pić w miejscach publicznych w okresie ramadanu, zwłaszcza na Zanzibarze, gdzie 99 proc. mieszkańców to muzułmanie.
• W Aruszy zdarzają się napady rabunkowe, zwłaszcza po zmroku. Nie ma jednak co panikować – i tak największym zagrożeniem jest ruch drogowy. Zanzibar ma opinię wyspy spokojnej i bezpiecznej, trzeba jednak uważać na odludnych plażach.
• Na upalnym Zanzibarze konieczne są jak najbardziej letnie ubrania. Jeśli zamierzamy nurkować, przyda się maska, fajka i płetwy, ale może-my pożyczyć je na miejscu.
• Trzeba mieć międzynarodową książeczkę szczepień z poświadczonym szczepieniem przeciwko żółtej febrze.
• Inne zalecane szczepienia – żółtaczka typu A i B, dur brzuszny, polio, tężec z błonicą, zakażenia meningokowe. Wskazana jest także pro- filaktyka antymalaryczna – przy zdobywaniu Kilimandżaro na większych wysokościach komarów nie ma, jednak na safari, w Aruszy czy na Zanzibarze występuje zagrożenie malarią.
Nie igraj z wysokością!
• Problemy z wysokością ma na Kilimandżaro prawie każdy. Na początku zwykle pojawia się ból głowy, brak apetytu, problemy ze spaniem, później mogą dojść wymioty i coraz gorsze samopoczucie. W skrajnych sytuacjach może skończyć się obrzękiem płuc i mózgu, a to stanowi już ryzyko śmierci, jeśli chorego nie przetransportuje się szybko w dół.
• Podstawowe środki zaradcze na problemy wysokościowe to picie dużej ilości płynów (ok. 4 – 5 litrów dziennie) i wolne tempo wchodzenia. Wiele osób wspomaga się również łykaniem rozrzedzającej krew aspiryny. Bezwzględnie należy zrezygnować z alkoholu.
Ambasada RP znajduje się w Dar es Salaam, 63 Aly Khan Road, Upanga, P. O. Box 2188, tel. (0-0255-22) 211-52-71, 266-75-01, polamb@wingrouptz.com; pol@intafrica.com