Reklama

Decyduję się na wyjazd miesiąc przed godziną „zero”. Decyduję, choć nie chodzę po żadnych Tatrach, nie lubię się męczyć, nigdy się nie wspinałam i nie mam w ogóle pojęcia, o co w tym wszystkim gra. – A pani w ogóle wie, gdzie się wybiera!? – sprzedawca w sportowym sklepie nawet nie potrafi ukryć złości, kiedy pytam, jakie by mi polecił buty na Blanca. Idiotka – na pewno tak o mnie myśli; Dupek – tak myślę o nim ja i zapisuję się na crossfit, by trochę poćwiczyć.

Reklama

Chamonix

Jedziemy z Polski busikiem. Tak taniej i weselej. Po drodze zahaczamy o Bytom, gdzie czeka na mnie puchówka (swojej nie miałam, a wyjazd miał być po taniości, więc pożyczałam, co się od kogo dało) i życzenia „powodzenia, Mała”. Jeszcze nie wiem, jak bardzo się przydadzą. W plecaku mam to, co najcieplejsze. Narciarskie rękawice, spodnie i kurtkę, parę bawełnianych podkoszulków, skarpety, polar, w którym przypominam zakopiańską owieczkę, bezrękawnik z sieciówki. I buty. Kupione cudem za 1500 zł (o nazwie nomen omen Mont Blanc). Co rusz całuję je ukradkiem, bo tak drogich butów nie miałam nigdy w życiu. Nie mam profesjonalnych, oddychających ciuchów, bielizny i T-shirtów z merynosa, które są genialne, bo po tygodniu używania nie śmierdzą.

Oprócz mnie są jeszcze dwie Kaśki, jedna psycholog, druga lekarz, więc grupa wsparcia idealna. Są też Jurek, przewodnik Mysza i Krzysiek, który gdyby trzeba było, to na Blanca wbiegałby codziennie przed śniadaniem. Dla pobudzenia apetytu.

W Chamonix ludzi jak psów. Obserwowacze, starzy wyjadacze, pozerzy. Chodzą, sprawdzają pogodę, wyciągają lornetki, obserwują, paradują nie wiedzieć czemu w uprzężach. W hipermarkecie robimy zakupy na ostatnią ziemską kolację i zapasy do plecaków. Gulasze, zupy, kisiele (sprawdzają się znakomicie!), batony energetyczne, woda zostaną rozdzielone na każdego z nas i wyniesione na Blanca na naszych osobistych plecach. Wybieramy drogę „francuską” przez osławiony kuluar Rolling Stones.

W hoteliku robimy przyspieszony kurs via ferrata (jak się przepinać bezpiecznie do żelaznych poręczy), dzielimy kaski, czekany, liny, raki. Robi się poważnie, zwłaszcza kiedy otwieram szeroko oczy na pytanie Krzyśka, gdzie mam stuptuty i folię NRC. Przegląd mojego plecaka też nie kończy się poklepywaniem po plecach. Kufaja narciarska jest duża, ciężka i właściwie niepotrzebna, nie mam kurtki z membraną ani innych oddychających badziewi. – Kukuczka też nie miał, i co! – mówię hardo, ale przestaje się robić wesoło. Plecak waży ok. 20 kg, co na moje własne 50 kg wydaje się okrutną niesprawiedliwością matematyczną.

Tête Rousse, 3167 m

Tramwaj Mont Blanc jest szczelnie wypełniony i wiezie nas na wysokość 2362 m. Jest ciepło, pogoda idealna, my też w miarę idealni. Wysiadamy, łapiemy w płuca górskie ostre powietrze i robimy zdjęcia. Szczyty gór toną groźnie we mgle. Wokół nas małe i wielkie kamienie, przyjazne koziorożce alpejskie, oswojone kozice alpejskie i ludzie. Setki ludzi. Zarzucam plecak, przegina mnie w tył, ale daję dyla do przodu. Mam taki system: szybko, szybko, przed innymi, by potem w samotności łapać oddech. Do schroniska Tête Rousse mamy z 800 m. Niby niedużo, ale wiem, że z każdą godziną plecak będzie coraz cięższy i coraz trudniej będzie łapać oddech.

Droga wiedzie po ruchomych kamieniach, mijam stary schron i krzyż upamiętniający kogoś, kto oderwał się od skalnej półki. By dodać sobie otuchy, śpiewam pod nosem, mówię zaklęcia lub patrzę na otaczające mnie szczyty. Na ostrzejszych wirażach przymocowane są zardzewiałe poręczówki. Czasami trzeba poczekać, wyminąć się z grupą schodzącą w dół. Po kilku godzinach ramiona plecaka wżynają się coraz bezlitośniej, ale kiedy dostrzegam schronisko, wokół którego w słońcu skrzy się śnieg, wszystko przestaje boleć. Piszczę radośnie i głośno, by Jurek, który idzie kilka minut za mną, wiedział, że to koniec. Koniec pierwszego dnia. Mamy szczęście, bo choć nie rezerwowaliśmy noclegu, udaje nam się dostać prycze. Kolacja jest boska. Francuskie sery, zupa, makaron z sosem, crème brûlée i wino. Widoki bezcenne, będę je nosić pod powiekami do końca życia. Wody nie ma, w pokoju jest zimno jak w psiarni, zmęczeni współtowarzysze chrapią mi bezlitośnie prosto w uszy. Rano budzę się z gorączką i trzema opryszczkami na ustach. Przed nami Żleb Śmierci.

Goûter, 3835 m

Podobno w sezonie giną tu średnio dwie osoby tygodniowo. Nie wiem, czy na ten tydzień limit już wyczerpany. Stoimy przed kuluarem w pobożnej ciszy. Po każdym przelocie helikoptera kamienie lecą ze zdwojoną siłą. Niektóre są wielkości lodówek. Ludzie krzyczą, my też krzyczymy: rocks, czy jakoś tak, spontanicznie, co się da. Kuluar jest oblodzony, zakładamy więc raki. Wpinamy się do zabezpieczeń i idziemy. Przed nami wspinaczka przypominająca Orlą Perć, tak mówi Krzysztof.

Tłumy jak na Krupówkach, i to w dniach promocji. Przechodzą ci po rękach, biją kijkami w kaski, przepinają ci zabezpieczenia na poręczówce. Co bardziej bezczelnym przewodnikom robimy zdjęcia, by wiedzieli, że zamierzamy walczyć z chamstwem. Plecak przelatuje mi to w lewo, to w prawo, nogi się plączą, nie zdążam się przepinać, czasami wiszę nad przepaścią bez zabezpieczeń. Ostre kamienie ranią ręce, niby mogłabym założyć rękawiczki, ale ściągnięcie plecaka oznacza dla mnie koniec. Baterie działają, dopóki jestem w ruchu. Rozmawiamy z Polakami, Włochami, Anglikami, którzy wracają. Jedni z tarczą, drudzy na tarczy.

Plan jest prosty. Zjeść w Goûter coś ciepłego i o drugiej w nocy ruszyć na szczyt. Już w schronisku jestem bliska zawału serca. Źle mi się oddycha, głowa puchnie, w co drugiej toalecie ktoś wymiotuje, wody brak. Wychodzę przed schron, rozglądam się i pierwszy raz czuję, że jakkolwiek banalnie to brzmi, jestem bliżej nieba. Że nic, co jest na dole, nie ma znaczenia. Że liczy się droga, każdy jej kawałek, byle do przodu. Że problemy, które zostały na wysokości Krakowa, nagle wydają się z innego świata. Nie robię żadnych zdjęć, ale wiem, że każdą z tych „klatek” zapamiętam do końca życia.

Zachód słońca przynosi informacje o zmianie pogody. Mysza decyduje: wyruszamy o 22, dochodzimy do schronu Vallot i czekamy na lepszą pogodę. Każdy z nas ma swój kawałek liny i niekończącą się przestrzeń oswajaną światłem czołówki. Nocą na wysokości 4000 m n.p.m. wydaje ci się, że możesz zbierać gwiazdy jak czereśnie z drzew. Cisza, która cię otacza, jest mistyczna, a ja czuję się, jakbym właśnie dotarła do podszewki wszechświata. Kiedy zaczynają spadać Perseidy, wiem, że szczyt wcale nie jest dla mnie ważny.

Brutalny wiatr, opady śniegu, wyczerpanie zmuszają nas do powrotu. Jest druga w nocy, kiedy kładziemy się w ciszy w składziku, między czekanami i mokrymi rakami. Rano dzwonię do Krzyśka Wielickiego i słyszę: – Jeśli góra ci się postawi, nic nie zrobisz. Też kiedyś musiałem zawrócić. Nie martw się, wrócisz.

Epilog

Po Blancu zapisałam się na wspinaczkę i kurs turystyki zimowej. Wkrótce wyruszam na Mont Blanc.

Reklama

Katarzyna Kachel

Reklama
Reklama
Reklama