Reklama

Lodowiec Perito Moreno w argentyńskiej Patagonii to miejsce, w którym potęga natury i małość człowieka zyskują nowe znaczenie. Podczas wyprawy do Ameryki Południowej to miejsce stanowiło jeden z moich głównych celów. Park Narodowy Los Glaciares, na terenie którego znajduje się lodowiec, zajmuje powierzchnię około 600 000 ha. Leży w południowo-zachodniej części prowincji Santa Cruz. Został założony już w 1937 roku, a w 1981 roku wpisano go na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Reklama

W dniu, w który planowałam trekking, zacina deszcz, więc modlę się w duchu, żeby nie uniemożliwił mi wejścia na lodowiec. Jak później dowiaduję się od przewodnika, deszcz to norma i pada 300 dni w roku. - Marny powód do odwołania trekkingu - uśmiecham się i idę dalej.

Wielki lód

Droga z El Calafate, miejscowości w której nocuję, do lodowca, to około 150 kilometrów przez prostą jak drut patagońską równinę. Deszcz i mgła tylko nadają tajemniczości i sprawiają, że mam ciarki na plecach. Krajobraz ledwie majaczy za oknem mojego samochodu. Na drodze pustka. Tylko czasami wyprzedza mnie autokar z turystami, którzy zmierzają w tym samym kierunku. Szaleni miejscowi kierowcy pędzą 100 kilometrów na godzinę przy ograniczeniu do 40. Autokary należą do firmy Hielo y Aventura, która ma tutaj monopol na wszelkie wejścia na lodowiec. Niewielu turystów wie, że wszystkie wycieczki, niezależnie od biura podróży, hotelu czy strony internetowej, to pośrednicy Hielo y Aventura. Nie warto zatem tracić czasu na szukanie lepszej ceny, bo to wszystko to samo.

Punkt spotkań z którego rusza się na trekking znajduje się na terenie parku narodowego Los Glaciares National Park. Wjeżdżając na jego teren należy zapłacić 500 pesos od osoby. Można dołączyć do zorganizowanej autokarowej wycieczki, która zawiezie nas na miejsce lub dojechać do niego na własną rękę, samochodem.

Prom, który pozwala dostać się na brzeg po stronie lodowca, odpływa punktualnie o 10.30. Na pokładzie są sami młodzi ludzie „około trzydziestki”. To coś nowego, bo w Patagonii przeważają turyści w wieku około 60–70 lat (głównie emeryci ze Stanów) oraz brazylijskie rodziny z dziećmi. Tym razem jest inaczej, bo trekking, który wybrałam to BIG ICE. Jest on najbardziej obciążający i wymagający fizycznie ze wszystkich dostępnych w ofercie. Koszt tego trekkingu to 830zł.

Lodowiec można także zwiedzać w inny sposób – wybrać krótszy, godzinny trekking, czy oglądać go z tarasów widokowych umiejscowionych przed jego czołem. Wybór powinien być uzależniony od wieku i kondycji fizycznej. Całodniowy trekking, który wybrałam jest dla ludzi w wieku 18-50, wymaga dobrej formy i wytrzymałości. BIG ICE trawa około 8 godzin. Po przypłynięciu do bazy u stóp lodowca cała grupa dzielona jest na mniejsze, 10-osobowe zespoły. Do każdego z nich przypisanych jest dwóch przewodników.

Należy pamiętać o zabraniu własnego jedzenia. Wodę można nabierać wprost ze strumieni płynących po lodowcu. Konieczne jest też zabranie rękawiczek. Te ostatnie są wyjątkowo ważne, bo upadek na ostry lód grozi przecięciem skóry. Gdy po pierwszych 10 minutach na lodowcu ktoś z mojej grupy przewrócił się i dotkliwie przeciął dłoń, przekonałam się, że to nie są żarty.

Spacer po świecie z Photoshopa

Pierwsza część szlaku jest spokojna, idzie się po równym terenie, wzdłuż lodowca. Spacer (inaczej tego nazwać nie można) jest lekki i przyjemny. Wszyscy rozmawiają, śmieją się, przystają by robić zdjęcia. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że powalające widoki jeszcze się nie zaczęły, więc wszyscy cykamy migawkami na prawo i lewo. Po kilkunastu minutach zaczynamy mozolnie wspinać się po błotnistym szlaku. Po naszej prawej stronie zaczyna wyłaniać się lodowiec w całej swojej okazałości. Niesamowicie kontrastuje swoim błękitem z otaczającymi go brązowymi wzniesieniami. Próbuję to uchwycić za pomocą aparatu, ale pada tak mocno, że boję się go wyjmować na dłużej niż minutę. Dodatkowo, tempo jest całkiem szybkie i nie chcę opóźniać grupy. I tak już jestem ostatnia, bo co chwilę przystaję, żeby popatrzeć, wciągnąć do płuc wilgotne powietrze, poczuć klimat tego miejsca. W oddali widzę inne grupy, które już zdążyły wspiąć się na lód. Ich widok daje mi przedsmak tego, jak niedługo poczuję się, stojąc na jego szczycie. Maleńka, kolorowa kropka, niepasująca tam, trochę jakby wklejona w Photoshopie.

Wchodzimy noga za nogą, około 30 minut, ciągle pod górę. W końcu dochodzimy do kolejnego obozu. Przewodnicy dobierają każdemu odpowiedni rozmiar raków – metalowych kolców, wiązanych taśmą wokół butów. Mają one umożliwić nam poruszanie się po lodowcu. Każdy też dostaje uprząż, tak „na wszelki wypadek”, gdyby trzeba było go skądś wyciągać.

Dochodzimy na obrzeża lodu (szliśmy tu godzinę, a jesteśmy dopiero na jego granicy) i dostajemy przyśpieszony kurs poruszania się w rakach. Stopy muszą być ułożone równolegle, kroki robi się na pełnych stopach z lekko ugiętymi kolanami, sylwetka prosto, aby nie przeważyć. Na pewno nie jest to naturalna postawa i wszyscy wyglądamy trochę dziwnie robiąc pierwsze kroki. Poruszanie się w rakach wymaga wprawy, której nie mam, więc muszę bardzo skupić się na każdym kroku, co trochę utrudnia mi podziwianie widoków rozpościerających się wokół. O aparacie chwilowo nie myślę – za dużo elementów do skoordynowania w jednym czasie .

Raki znacząco zwalniają tempo marszu. Człapiemy noga za nogą pod górę po kawałach lodu. Przewodnicy na bieżąco wyznaczają trasę i pokazują, gdzie postawić nogę. Lodowiec rusza się i pracuje bezustannie. Dwa metry na dobę w środku i około pół metra na tydzień po bokach. Jego ukształtowanie zmienia się każdego dnia. To sprawia, że codziennie od nowa trzeba szukać przejścia pomiędzy szczelinami, jamami i strumieniami. Domyślam się, że dla przewodników to ogromna odpowiedzialność, wymagająca bezustannego skupienia.

Jego błękitność

Co jakiś czas przystajemy, żeby obejrzeć coraz to nowe formacje lodu, głębokie szczeliny czy mini jeziorka, które tworzą się wewnątrz lodowca. Wszyscy mamy półotwarte usta ze zdziwienia i zachwytu nad tym, jakie formy może przybierać zamrożona woda. Są po prostu bajeczne i idealne. Przyroda to jednak najbardziej kreatywny twórca. Lód zdaje się mienić wszystkimi odcieniami niebieskiego, nie jest jednolity, połyskuje w pojedynczych słonecznych promieniach jak diament.

Słońce powoli zaczyna wychodzić zza chmur, więc przystajemy na lunch. Jak na złość, kiedy tylko zaczynamy wyciągać kanapki, zaczyna padać lodowaty deszcz, a potem grad. Pogoda jest po prostu absurdalnie zmienna. Oczywiście w momencie, kiedy wszyscy kończymy posiłek, wychodzi słońce tak mocne, że odbijając się od lodu po prostu oślepia. Do końca dnia mamy już piękną pogodę i gotujemy się w naszych puchówkach.

Dochodzimy do naturalnego źródełka, czyli szczeliny tak głębokiej, że nie widać dna, wypełnionej krystaliczną wodą. Nachylam się, żeby spróbować lodowcowej wody. Przewodnik tłumaczy, że ta woda nie zawiera żadnych minerałów, więc na dłuższą metę człowiek nie byłby w stanie na niej przeżyć. Rzeczywiście, kiedy jej próbuję, okazuje się, że nie ma żadnego smaku. Przedziwne uczucie, jakby piło się płynne powietrze.

Korzystam z chwili przerwy, odchodzę na bok, tak żeby mieć grupę za plecami i odwracam się w stronę lodowca. To takie moje chwilowe sam na sam, coś na co czekałam od samego początku. Biorę głęboki oddech i próbuję objąć wzrokiem to, co widzą moje oczy, ale głowa zdaje się nie nadążać z rejestrowaniem przepływających uczuć i emocji. Widzę bezkres, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Perito Moreno ma 258 km2 powierzchni i 30 km długości. To trzeci największy lodowiec na świecie.

Z każdej strony otaczają mnie kilometry błyszczącego lodu, które leżą tu od 8 tysięcy lat. Czas, który trudno sobie nawet zwizualizować. Czuję przepełniający mnie zachwyt, a jednocześnie pokorę. Uczucie rzadkie we współczesnym świecie, w którym nastawia się nas na pokonywanie barier, walczenie z niedoskonałościami i poczucie, że można wszystko i zawsze. A może nie wszystko i nie zawsze? Ten moment pokazuje mi coś odwrotnego. Jestem tylko niewielkim punkcikiem, który dostąpił zaszczytu zobaczenia czegoś większego ode mnie, czegoś czego nie rozumiem i na co moje ciało nie jest przygotowane. Tu pojawia się ta granica, którą stawia nam przyroda. Możemy być tylko jej widzem, niemym obserwatorem, nie ma tu mowy o równości.

Ktoś mnie woła. Czas wracać, aby zdążyć przed zmierzchem. Ruszamy w drogę powrotną - podobną, co wcale nie oznacza, że łatwiejszą. Schodząc w dół, trudniej jest utrzymać równowagę w rakach przymocowanych do butów.

Jest już późne popołudnie, gdy wracamy naszym promem. Na pokładzie częstują nas whisky z lodem wprost z lodowca. Wznosimy toast, patrząc na oddalające się, imponujące czoło lodowca.

Jestem wykończona, ale myślę tylko o tym, że dla tych kilku godzin warto było przyjechać na koniec świata, poczuć w płucach krystalicznie czyste powietrze i doświadczyć ciszy totalnej, przerywanej jedynie pomrukami przesuwającego się cudu natury.

Wyprawa „AMERYKA POŁUDNIOWA – ŚLADAMI CUDÓW NATURY” odbyła się pod patronatem NG Traveler.


Autorka: Aleksandra Jaskółowska
Reklama

- podróżniczka i autorka międzynarodowego bloga o podróżach i aktywnym stylu życia www.travelandkeepfit.com. Odwiedziła ponad 65 krajów na 6 kontynentach. W wielu z nich pracowała naukowo i studiowała. Z zawodu jest psychologiem społecznym. To właśnie badania międzykulturowe były jednym z powodów jej podróży.

Reklama
Reklama
Reklama