Słowenia. Rajd przygodowy w klasycznym wydaniu
W pojedynkę nic nie zdziałasz. Liczy się cały zespół. Jeśli choćby jedna osoba odpadnie, to po zawodach.
Otwieram oczy, bo parkingowy asfalt zrobił się twardy i zimny. „Kshyśka” nadal nie ma, Magdę ktoś przykrył kocykiem, a w moją stronę idzie dziewuszka z apteczką. Przecieram oczy, czyżbym sobie coś zrobił przez sen? Podchodzi do mnie, bez słowa bierze mnie za rękę i pęsetą wyciąga kleszcza, który wpił się w mój palec wskazujący, po czym pyta: – Chcesz naleśnika?
Obudziłem się? Chyba tak. Widzę kropkę na palcu, w miejscu gdzie przed chwilą coś machało nóżkami, więc chyba to rzeczywistość. Ale naleśnik? Pewnie, że chcę, nawet jeżeli śnię. Pyszny. Wszystko inne niż trzydniowa bułka smakuje świetnie. Pojawia się „Kshysiek”. Niedziela, 7 rano, 45 godzin od startu.
W piątek 24 czerwca w Mariborze – drugim co do wielkości mieście Słowenii – rozpoczął się jeden z największych w Europie rajdów przygodowych. Dwadzieścia cztery zespoły z 11 krajów ruszyły wzdłuż Drawy zmierzyć się z pięćdziesięcioma dwiema godzinami w górach Słowenii. Niezła avantura, czyli po słoweńsku przygoda.
Rajd różni się nieco od zawodów w Polsce, gdzie zazwyczaj chodzi o pokonanie konkretnego dystansu w możliwie najkrótszym czasie. W Słowenii wygrywa ten, kto zbierze najwięcej punktów w obowiązującym limicie czasu, bo nawet najlepsi nie są w stanie zrealizować całej trasy. Rajdy przygodowe łączą wiele dyscyplin sportowych. Ich podstawą jest kolarstwo górskie, bieg na orientację, trekking i kajakarstwo. Jednakże organizatorzy zawodów prześcigają się w pomysłach, co sprawia, że często pojawiają się: jazda na rolkach, nartach biegowych, pływanie, eksploracja jaskiń czy wspinaczka.
Nie musimy się spieszyć. Biegniemy spokojnie, prawie na końcu stawki – nie musimy się spieszyć. Meta jest w niedzielę po obiedzie, a tu przecież dopiero co wypiliśmy piątkową poranną kawę.
Po krótkim odcinku trekkingowym wsiadamy na rowery. 30-kilometrowa przejażdżka po malowniczych pagórkach kończy się nad rzeką Murą. Podniesiony poziom wody i zatrważająca szybkość głównego nurtu sprawiają, że pytanie, czy zakładać pianki, staje się retoryczne. Żeby wody przypadkiem nie zabrakło, zaczyna padać. Po lewej stronie Austria, po prawej Słowenia, od przodu brunatne fale zalewają kajak i regularnie przemywają nam oczy. Stopień wzburzenia bystrzy oceniamy, obserwując zespół przed nami – czy ginie całkowicie z pola widzenia, czy znad wody widać chociaż kaski.
Rajdy poniżej 100 km można śmiało nazwać sprinterskimi, do 200 km krótkimi, a dłuższe – ekspedycyjnymi. Najdłuższe trwają 5–7 dni, a trasy osiągają nawet 1000 km. W rajdach ekspedycyjnych niesamowicie ważna staje się współpraca w drużynie, odpowiednie planowanie i logistyka. Nieubłaganie płynący czas i kaprysy przyrody przeciwstawiane są umiejętnościom i doświadczeniu zespołu. To wyzwanie przewyższa możliwości jednostki, sekret tkwi w zdolności wspólnego rozwiązywania problemów w sytuacji ciągłego stresu i zmęczenia. Klasycznie w rajdach startują zespoły czteroosobowe z co najmniej jedną kobietą w składzie. Wystarczy, że z powodu kontuzji czy choroby zrezygnuje jedna, a cały zespół jest dyskwalifikowany. Samo ukończenie rajdu można więc traktować jako sukces.
Mija 21. godzina rajdu. Do tej pory zawody bardziej przypominały rekreacyjną wycieczkę niż prawdziwe ściganie, ale teraz wszystko ma się zmienić. W promieniach wschodzącego słońca spływamy flisacką tratwą na drugą stronę Drawy. Mamy rozpocząć etap trekkingowy, który w najdłuższym wariancie mógłby mieć nawet 140 km. Od tego momentu żadnego odcinka nie da się wykonać w całości, zaczynają się kalkulacje.
Do 60. kilometra wszystko idzie dobrze. Odcinki po płaskim i w dół pokonujemy biegiem. Od czasu do czasu wspinamy się po stromiznach na azymut. Mapa sugeruje, że idziemy ścieżką, a rzeczywistość woła o czekan, bo trudno utrzymać równowagę na tej pionowej „drodze”. Od 60. kilometra zaczynamy jednak odczuwać w nogach pokonany dystans. Biega się ciężej, wolniej i siłą rzeczy rzadziej. Coraz trudniej zmobilizować się do truchtu po płaskim, biegniemy tylko w dół.
Zaliczamy największe atrakcje tego etapu, czyli 30-metrowy zjazd linowy oraz eksplorację jaskini. Zbiegamy do pobliskiej wioski, robimy zakupy w piekarni i z apetytem pałaszujemy rogale z czekoladą. Odwiedzamy jeszcze trzy punkty kontrolne i po 80 km trekkingu – kaczym krokiem, szurając podeszwami – docieramy do strefy zmian (miejsca, gdzie zmienia się dyscyplina i gdzie możemy się przepakować, wymienić sprzęt, zabrać jedzenie i picie na kolejne etapy). Zadowoleni z siebie zaczynamy oglądać nasze schodzone stopy, gdy nagle staje przed nami jedna z organizatorek i daje nam współrzędne GPS pięciu punktów. Mówi, że musimy do nich dotrzeć przed zamknięciem tej sekcji, czyli zostało nam 40 min. Na dodatek jeśli się spóźnimy, stracimy wszystkie punkty zdobyte na trekkingu.
– A ile to zajmuje najlepszym zespołom? – Średnio godzinę. Ciszę przerywa jedyne słowo, które pasuje do tej sytuacji, po czym „Kshysiek” zaczyna dyktować współrzędne. Jedynka – 500 m w prostej. Piątka – 2,5 km w prostej. Ten odpuścimy, na pewno nie zdążymy. „Łasuch” z Magdą zostają w strefie, a „Kshysiek” i ja niepewnym krokiem ruszamy w drogę.
Jak szybko można biec, mając w nogach 270 km i nie śpiąc przez 36 godzin? Na właśnie pokonanych 20 km nie biegliśmy ani razu, bo wydawało nam się, że się nie da, że odciski, pęcherze, że boli. Przez te 40 min nie istniały pęcherze, odciski, ścieżki, mapa. Były tylko GPS, kompas i zegarek. Jedynka, dwójka, trójka... Przy czwórce spędziliśmy minutę za długo, GPS miał za małą dokładność. Dawaaaaj! Piątka...
– Czas? – 15 min. Ile do końca? – Daleko. Za daleko. Biegiem! Krokiem tak długim, jakbyśmy startowali na 400 m, na palcach – jakbyśmy finiszowali na setkę. Kilometr. Dwa. Szybciej! W głowie natrętna myśl: „Ale jeśli się spóźnicie, stracicie wszystkie punkty zdobyte na trekkingu”. Płuca nie nadążają, dyszeniem budzę pewnie całą wioskę. „Kshysiek” mnie wyprzedza. Wyprzedzam go.
– Czas? – Skończył się. – No to koniec. – Koniec będzie, jak oddamy kartę. Wpadamy do miasteczka. To tu! Według naszego zegarka spóźniliśmy się 2 min, według organizatora – zdążyliśmy.
Sobota, godz. 23.20. Strefa powoli obumiera, co jakiś czas rozlega się wołanie: – Transport to Velenje! (gdzie znajduje się meta). Widać podnoszące się postaci, które tutaj kończą swoją przygodę z rajdem. Inni śpią dalej w tym pięciogwiazdkowym hotelu, a jeszcze inni, tak jak my, kaczym krokiem ruszają na kolejny etap (dla odmiany... trekking). Jesteśmy chyba ostatnim zespołem opuszczającym strefę, ale co ciekawe w klasyfikacji według zdobytych punktów cały czas znajdujemy się w czołówce – o czym niestety nie wiemy.
Nie biegniemy. Idziemy szybkim krokiem. Asfalt prosty jak strzała przez kilka kilometrów. Widzimy inne grupy. Tu ktoś idzie całą szerokością drogi i dziwnie się kiwa, tu jakieś osoby w foliach NRC leżą na poboczu, tu się ktoś cofa nie wiadomo po co. Wyprzedzamy wszystko, co się rusza. I to, co się nie rusza, też. Druga noc zbiera swoje żniwo, ale nas na razie oszczędza.
Piękno tych zawodów tkwi właśnie w tym, że nawet drużyna najlepszych na świecie maratończyków nie będzie pewna zwycięstwa, bo trzeba wziąć pod uwagę wiele różnych aspektów. Rajdy dłuższe niż 200 km – a Adventure Race Slovenia w kategorii explorer, w której startujemy, ma ok. 400 km – stawiają zawodnikom poprzeczkę wyżej niż jakikolwiek inny sport. Aby zwyciężyć, trzeba być maksymalnie wytrenowanym w każdej z dyscyplin, które rajd obejmuje. Na przykład w czekającej nas jeździe na rolkach.
Druga w nocy. Adrenalina po GPS-owych sprintach opadła, „Kshysiek” zaczyna zasypiać. Mnie w pionie trzyma mapa. „Łasuch” nałykał się jakiejś guarany i dostał drugie życie, ciągnie Magdę na holu tak, że ta ledwo nadąża przebierać nogami. Idziemy. Każdy prowadzi własną walkę z tym samym wrogiem. „Kshysiek” śpiewa, Magda mu pomaga, ale teksty się plączą. Przechodzimy przełęcz na wysokości 1200 m. Po drugiej stronie inny świat. Zimno. Schodzimy, zbiegamy. Ostatni punkt, teraz już tylko dojść do rolek, 10 km, ale ta grań po drodze – kolejne 100–200 m w górę. Znowu nie ma ścieżek, znowu na czworakach, znowu bez czekana. Kolano, czego chcesz ode mnie? Nie widzisz, że to zły moment?
Robi się jasno. „Kshysiek” wygrał swoją walkę i przejął mapę. Dobrze, bo teraz ja walczę. Z prawej stromizna. Nie zamykaj oczu, nie skręć w prawo. Mrugam powiekami, śnię. To chyba faza REM, ale przecież idę, nie śpię... chyba. O, lampion! Jest punkt, nareszcie. Uff, w końcu doszliśmy. Ale zaraz... Dlaczego tutaj? Przecież ma być stacja benzynowa, ma być jazda na rolkach. A nie, to tylko krzak. Przecież jesteśmy w lesie. Patrzę na mapę, ale nic nie widzę. No tak, znajdujemy się na grani, już pamiętam. Grań, grań – zaraz, to trzeba by z niej zejść.
Schodzimy. Asfalt się ciągnie, słońce przyjemnie przygrzewa. Magda wyskakuje w krzaki za potrzebą, trzy minuty później wraca i budzi całą naszą trójkę leżącą na trawie obok chodnika. Docieramy do rolek. Kolano jakby mniej boli, może będzie dobrze.
Zostało kilka godzin i ostatni etap rowerowy. Trzeba wybrać wariant przejazdu. Które punkty odpuścić? Trudno zebrać myśli. Wybieramy wariant asekuracyjny. Zbyt asekuracyjny. Wiemy to już po pierwszym długim podjeździe. Ale za późno na korekty, teraz już można tylko pędzić do mety. Czujemy się znakomicie. Tempo na końcówce nie spada poniżej 30 km/h. Niepotrzebnie zwątpiliśmy we własne możliwości. Wjeżdżamy na metę. Którzy? Nie wiadomo. Czy to ważne? Wygraliśmy. Sami ze sobą. Leje się szampan. Idziemy na grilla. Zasypiam nad talerzem.
PS. Organizatorom zepsuł się sprzęt do sczytywania naszych czipów. Oficjalne wyniki poznaliśmy dopiero po pięciu dniach. Ale warto było czekać – 4. miejsce.
RAJDY
Warunkiem udziału w większości rajdów jest opłacenie wpisowego, podpisanie oświadczenia, że jest się świadomym podejmowanego ryzyka i przedstawienie ubezpieczenia NNW.
Koszty: w Polsce wpisowe wynosi od 50 do kilkuset złotych od osoby na dłuższych trasach (tych niestety mamy w kraju niewiele, a w niektórych latach wcale). Zawody w Słowenii to wydatek 125 euro/os., ale na większości rajdów jeszcze większy – ok. 250 euro. Do wpisowego trzeba dodać koszty dojazdu i transportu sprzętu: rowerów, wioseł kajakowych, rolek, nart itd. (a także jego zakupu i serwisowania).
Polecane strony:
live.adventurerace.si – Adventure Race Slovenia,
www.napieraj.pl – skarbnica wiedzy rajdowej, sprzętowej, kalendarz, relacje z zawodów,
www.team360.pl – dobry kalendarz zawodów w Polsce i Europie, relacje,
www.sleepmonsters.com – strona o najważniejszych rajdach na świecie