Opętany przez podróże
Był we wszystkich krajach świata, łącznie z najmłodszym Sudanem Południowym. Ale nie przestał podróżować. Bo to właśnie podróże stanowią napęd życia
Ze Sławomirem Muturi rozmawia Julia Lachowicz
Julia Lachowicz: Ile jest krajów na świecie?
Sławomir Muturi: To trudne pytanie.
Chyba nie dla osoby, która zjechała całą ziemię. Dosłownie.
Założyłem, że zwiedzę wszystkie państwa na świecie. Musiałem więc zdecydować, co dla mnie jest krajem, a co nie. Czy tylko te wymienione na liście ONZ, czy też może terytoria zamorskie, które często z państwem matką nie mają wiele wspólnego. Długo się zastanawiałem. I postawiłem na opcję maksi.
Czyli?
Odwiedzenie 244 krajów. W tym takich jak Saint-Martin, który jest zamorską wspólnotą terytorialną Francji, a znajduje się na Karaibach. Uznałem, że to oddzielny kraj i wpisałem go sobie na listę.
Listę?
W każdy Nowy Rok robię dokładny bilans tego, co mi się przez te 365 dni udało, a co nie. Tak samo było w 2000 r. Ważny moment, bo nowe milenium i miało mi stuknąć 35 lat. Zacząłem wypisywać kraje, w których już byłem.
Ile ich było?
Okazało się, że bardzo dużo! W sumie 87, czyli jakieś 37 proc. wszystkich państw świata. Więcej niż jedna trzecia! I wtedy pomyślałem, że w sumie niewiele mi do całości zostało. Postanowiłem więc zobaczyć je wszystkie.
Ułożył pan do tego biznesplan?
Coś w tym rodzaju. Postanowiłem wyrobić się do 2013 r., kiedy mój syn będzie zdawał maturę. Wyszło, że w związku z tym muszę odwiedzać 11 krajów rocznie. Rozpisałem wszystkie urlopy i dni wolne. I wystartowałem!
Była w tym jakaś logika?
Nie bardzo. Czasem szedłem do biura sprzedającego bilety lotnicze i mówiłem, że szukam połączenia z Argentyny i wylotu z Chile, lub do Tanzanii i Malawi. Ludzie, którzy w nim pracowali, robili wielkie oczy. Mi nie zawsze chciało się tłumaczyć, o co chodzi. W pracy mówiłem, że jadę na działkę do Poddębic. Żeby uniknąć zawiści.
Nie zależało panu, dokąd pan jedzie?
W sumie nie. I tak wiedziałem, że w końcu wszędzie dotrę. Dla mnie każda podroż jest ciekawa. Lubię być w nowym miejscu, poznawać nowe kultury, rozmawiać z ludźmi, niezależnie czy są w Ameryce Południowej, czy w Afryce. Dla mnie podróżowanie to nie miejsca, ale gadanie. I relaks. Wsiadam do samolotu i przenoszę się w inny świat.
Jest koniec 2012 r. i pan swój plan ma już za sobą.
Trochę się pośpieszyłem, to prawda. Na przykład w jedno Boże Narodzenie, czyli podczas dwutygodniowego urlopu, zwiedziłem siedem krajów Ameryki Środkowej. A to był tylko jeden z kilku urlopów, jakie miałem w tym roku! Projekt skończyłem w 2010 r. Ostatnim krajem była Gwinea Równikowa, do której nie mogłem dostać wizy, dlatego zostawiłem ją sobie na deser. No i w 2011 r. wyskoczył Sudan Południowy. Pojechałem do niego zaraz po tym, jak powstał, żeby lista była kompletna.
Brzmi jak zaliczanie, a nie zwiedzanie.
Może trochę tak. W każdym miejscu byłem dwa, trzy dni. Ale przemieszczałem się lokalnym autobusami, więc poznałem sporo ludzi. Dużo się działo. Nie żałuję.
Nie przeszkadza panu, że to takie szybkie i powierzchowne?
Trochę przeszkadza. Ale z drugiej strony mogłem zobaczyć, jak bardzo te kraje różnią się od siebie. Choć może to wymówka trochę… Przyznaję, że byłem tą wizją zwiedzenia wszystkich krajów niemal opętany.
Co pan poczuł, jak projekt się skończył?
Satysfakcję, że zrealizowałem swój plan. Że znowu udało mi się dokonać to, co sobie założyłem, a co inni uważali za niewykonalne. I gdy im o tym mówiłem, pukali się w głowę. I radość z tych wszystkich podroży.
To nie mógł pan po prostu rzucić wszystkiego i wyjechać na koniec świata?
Nie bardzo. Szybko skończyłyby mi się pieniądze i nie mógłbym zobaczyć wszystkich miejsc, o których marzę.
Czyli nie ma pan w sobie duszy włóczykija?
Mam, ale mam też rodzinę, którą muszę utrzymać. Podróżowanie nie musi oznaczać dziadowania. W czasie realizacji projektu odwiedzania wszystkich krajów świata ciągle pracowałem jako konsultant w dużej firmie. Często od siódmej rano do dwudziestej trzeciej. Miałem niewiele urlopu i dużo pracy. Ale nawet to nie stanęło mi na drodze do podroży. Musiałem to jakoś pogodzić. Z drugiej strony w trakcie moich wypraw podróżuję jak prawdziwy backpacker.
Czyli co, Australia w weekend?
A żeby pani wiedziała! Do Sydney poleciałem właśnie na przedłużony weekend. Sam przyznaję, że to było szalone.
I pewnie kosztowne.
Nie ukrywam, że loty do niektórych miejsc nie były tanie. Ale ja sobie całe życie ułożyłem tak, by moc podróżować. I się udało.
Myślę, że wiele osób też tak by chciało.
Tylko że oni tylko tak mówią, a ja to zrobiłem. Chciałem podróżować od dzieciństwa.
Czyli od kiedy mieszkał pan w Kenii?
Moj tata pochodził z Nairobi. Dlatego całe dzieciństwo byłem jedną nogą w Europie, a drugą w Afryce.
Czy to oznacza ciągłe przemieszczanie się z kontynentu na kontynent?
Życie w ruchu, na walizkach było normą. Od wczesnych lat zaznajomiłem się z kulturą backpackerów.
Czyli?
Moja rodzina była zaprzyjaźniona z panią Roch, właścicielką najsłynniejszego kempingu w Nairobi. Ona sama miała rozwalający się samochód, więc o podwózkę do moich rodziców prosiła podróżników, którzy się u niej zatrzymywali. Miałem wtedy osiem lat. Ich historii słuchałem z otwartą buzią. Już wtedy wiedziałem, że zrobię wszystko, by podróżować!
Na przykład?
Na studia wyjechałem do Polski. Wybrałem handel międzynarodowy. Do pierwszej pracy poszedłem do ONZ-u. Potem zorientowałem się, że więcej podróżowania jest w konsultingu, więc przeniosłem się do Andersena. Przy okazji budowałem coś, co nazywam niezależnością finansową. To ona była niezbędna, bym teraz mógł sobie spokojnie jeździć. Kupowałem mieszkania na wynajem, co zaczęło się po kilku latach bardzo opłacać. Teraz z rodziną żyjemy tylko z tego. I dzięki temu od dwóch lat jestem emerytem.
W wieku 47 lat?
Dlaczego nie? Dopiero teraz mogę realizować długie podróże do miejsc, w których byłem tylko kilka dni. Na przykład do Gwatemali. Tam mam zamiar przez pół roku doszkalać hiszpański. Dzięki temu ominę polską zimę, której nienawidzę, i będę mógł kontynuować swój nowy plan.
Aż boję się zapytać jaki?
Chodzi o to, że co roku chcę się uczyć nowego języka. Kiedyś języków uczyłem się wraz z dziewczynami, jakie podrywałem. Hiszpańskiego nauczyłem się od Kolumbijki, podstaw arabskiego od Marokanki. Od kiedy jestem żonaty, nastąpił oczywisty regres. Poza tym emeryt powinien ćwiczyć swoją głowę, żeby mu komórki nerwowe nie obumierały. W tym roku postawiłem na rosyjski. Raz na miesiąc wyjeżdżam do Moskwy lub Petersburga na bardzo intensywny kurs.
Są efekty?
Parę tygodni temu sam kupiłem 22 bilety na kolejne odcinki kolei transsyberyjskiej. Bez niczyjej pomocy, po rosyjsku. Wszystko byłoby OK, tylko nie doczytałem jednej rzeczy. Godziny na całej trasie podawane są według czasu moskiewskiego, a nie lokalnego. Okazało się więc, że do niektórych miejsc miałem dojechać na noc i nad ranem już wyjeżdżać. Zupełny bezsens.
Jak podróżniczy amator!
Na swoje usprawiedliwienie mam to, że ja nigdy w czasie moich podroży nic nie rezerwuję. To kompletny freestyle. Śpię w pierwszych lepszych hostelach, bo pod tym względem jestem sknerą. Nigdy nie planuję, dokąd pódę, co zobaczę. Z tego powodu moja rodzina coraz rzadziej chce ze mną jeździć. To dla nich zbyt męczące. Dla mnie tak jest dużo ciekawiej.
Czy po zwiedzeniu wszystkich państw świata coś jeszcze pana dziwi?
Oczywiście! Miejsc, do których chciałbym jeszcze pojechać, jest nieskończenie wiele. W następnym roku planuję Chiny, gdzie chciałbym nauczyć się chińskiego. Zawsze lubię wracać do rodzinnej Kenii. Kocham Rumunię, w której pracowałem jako konsultant. Region Marmarosz jest niesamowity, chyba jedno z najpiękniejszych miejsc w Europie, jakie widziałem. Chętnie pojechałbym tam nawet jutro.
Zbliża się nowy rok. Co zapisze sobie pan w kolejnym rocznym podsumowaniu?
Dużo plusów, bo większość zamierzeń udało mi się wykonać, choćby ten z rosyjskim. No muszę zaplanować projekt, który chcę zacząć za jakieś dwa lata! Chcę co roku, przez sześć miesięcy, wykonywać inny zawód z listy, jaką sobie zrobiłem. Są to zawody, które mnie w jakiś sposób fascynują. Chcę być śmieciarzem, sprzedawcą w sklepie czy rzeźnikiem. Byłem już wolontariuszem na Stadionie Narodowym. Chcę tego doświadczyć na własnej skórze.
Czyli teraz stanie się pan człowiekiem z największą liczbą zawodów.
Nie to jest moim celem. Ja raczej cały czas muszę zaspokajać swoją duszę kolekcjonera. Gdy byłem mały, zbierałem długopisy reklamowe, breloczki z herbami Polski z kiosku ruchu i monety...
Teraz zbiera pan podróże, języki i zawody?
Tak. No i mam jedną szczególnie dla mnie ważną kolekcję. Pocztówek, które wysyłam z każdego miejsca, do którego jadę. Nie robię podczas moich wyjazdów zdjęć ani nie piszę dziennika, za to wysyłam kartki z przemyśleniami z danego miejsca.
Do siebie?
Przede wszystkim, ale też do rodziny i zawsze jedną do starszej pani z Namysłowic. Nigdy jej nie widziałem, ale podobno zbiera kartki i cieszy się z każdej kolejnej. Dziwi się pani, że piszę do nieznajomej? To zrozumiałe tylko między emerytami. Tak samo zresztą jak chęć ciągłego poznawania świata. Im mniej czasu mi zostaje, tym większy mam apetyt na podróżowanie. I zamierzam go zaspokoić.