Martyna Wojciechowska: Świat mi się nie nudzi
Tylko w Travelerze Martyna ujawnia kulisy powstawania czwartej serii programu TVN "Kobieta na krańcu świata"
Marcin Dzierżanowski: Właśnie skończyłaś realizować czwarty sezon Kobiety na krańcu świata. Nie masz dość?
Martyna Wojciechowska: A można mieć dość świata? Może gdybym jeździła wyłącznie do zabytków czy widoków, być może po pewnym czasie uznałabym, ze widziałam juz prawie wszystko. Ale realizując ten program TVN, docieram do fascynujących kobiet, które nie przestają mnie zaskakiwać. Ludzie i ich historie nie mogą się znudzić!
A zmęczyć?
Jasne, ze czasem tak. Podróż z Warszawy do ginącego plemienia Mentawajów żyjących na indonezyjskiej wyspie Siberut trwała 68 godz. Cztery samoloty, prom, potem łódka, która dostaliśmy się na miejsce. To chyba mój logistyczny rekord w tym projekcie. Jednak ludzie, których spotkałam, wynagrodzili mi ten wysiłek. Nauczyłam się od nich wielu rzeczy, chociażby tego, jak piec chleb z palmy sagowca czy łowić ryby w stylu mentawajskim. No i jak z kory drzewa zrobić męskie majtki. Mam nawet jedną parę w swoim mieszkaniu!
Od dawna marzyłaś, żeby tam pojechać.
Ale zawsze cos stało na przeszkodzie. Taka wyprawa z ekipą filmową to naprawdę duże wyzwanie. Trzeba sobie radzić z brakiem tak podstawowych rzeczy jak woda czy prąd. Przy czym nigdy nie narzekam na brak komfortu mieszkaniowego. Im bliżej jestem swoich bohaterów – śpiąc z nimi pod jednym dachem, jedząc to co oni – tym lepiej.
Rozumiem, że larwy z pni sagowca, podstawa diety Mentawajów, są smaczne.
Szczerze mówiąc, kwaskowate, nie polecam... Poważnym problemem, przed jakim stanęliśmy, było to, jak w środek dżungli przewieźć agregaty prądotwórcze i 50 litrów paliwa, bez których kamery nie będą mogły pracować.
Tym razem zrealizowałaś tematy, o których myślałaś w poprzednich latach, ale których wcześniej nie udało ci się zrobić.
Bo hasło: „czwarty sezon”, zobowiązuje. Ale tez, co oczywiste, ułatwia prace. Dzięki temu, że robię programy podróżnicze od prawie 10 lat, nawiązałam niezliczona ilość kontaktów z ludźmi i organizacjami na wszystkich kontynentach. Ten konstruowany przez lata łańcuszek ludzi dobrej woli otwiera mi często drzwi do ludzi i miejsc, do których inni zwykle nie
są w stanie dotrzeć.
Jak chociażby do nepalskiej bogini Kumari.
Te żyjące w Katmandu dziewczynki są selekcjonowane, a następnie uznawane za inkarnacje bogini Taledżu. W tym przypadku fizyczne dotarcie na jej „dwór” okazało się zresztą łatwiejsze niż przekroczenie bariery mentalnej w trakcie spotkania. Chyba nigdy na planie nie czułam się tak bezradna.
Bo?
Widziałam, jak mnie zawodzą wszelkie wielokrotnie wypróbowane sposoby dotarcia do drugiego człowieka, techniki przeprowadzania wywiadów, warsztat dziennikarski. Umówiłam się na rozmowę z była Kumari, dziś 28-letnia kobieta. Bardzo mnie ciekawiła, miałam do niej mnóstwo pytań. Tymczasem ona na wszystkie odpowiadała mi wyuczonymi formułkami. Czułam, ze wale głowa w mur. Później zrozumiałam, ze nie mam szans jej otworzyć, bo ona, ze względu na to, co przeszła w życiu, po prostu nie potrafi juz nawiązać pewnych relacji z drugim człowiekiem.
Wybór na Kumari zostaje dokonany, kiedy kandydatka ma mniej więcej cztery lata.
Dziecko zostaje wtedy odizolowane od otaczającego świata, nie bawi się, nie wychodzi z pałacu. Jest noszone na rekach, bo przecież bogowie po ziemi nie stąpają. Ten „raj” trwa mniej więcej do 12. roku życia i kończy się, gdy dziewczynka dostaje pierwszej miesiączki. Dla wyznawców to znak, że Taledżu opuściła jej ciało. A dla Kumari – konieczność powrotu do brutalnej rzeczywistości.
Co zapewne jest niezwykle trudne, jeśli nie niemożliwe.
Mimo całej swojej otwartości na inne kultury nie umiałam się z tym pogodzić. Bohaterka, z która rozmawiałam, boi się dziś wszystkiego: hałasu ulicy, świateł, drugiego człowieka. Pomyślałam wtedy o mojej Marysi. Ma akurat cztery i pół roku, mogłaby właśnie zostać wybrana na Kumari. Musiałaby przejść specjalny, niezwykle drastyczny test, m.in. spędzić noc w zamkniętym pokoju ze 108 odciętymi łbami byków. Trudno to zrozumieć komuś z naszej kultury.
Tłumaczyli ci to jakoś?
Jeden z opiekunów obecnej Kumari próbował. Twierdził, że tylko dzięki żywym boginiom Nepal jest w stanie się opierać potężnym sąsiadom: Chinom i Indiom. „Oni maja bombę atomową, my Kumari” – powtarzał.
To był najtrudniejszy odcinek?
Chyba większe emocje wywołała u mnie wizyta w indyjskim Waranasi. To miejsce, gdzie dosłownie i w przenośni nieustannie potykaliśmy się o temat śmierci. Tysiące wyznawców hinduizmu przyjeżdżają tam, by na prowadzących do świętej rzeki Ganges ghatach dokonać spalenia zwłok swych bliskich. W Indiach kobieta, która straciła męża, jest nikim. Społecznie zostaje pogrzebana za życia. W samym Waranasi żyje dziś podobno 36 tys. wdów. W większości pozbawionych domu, środków utrzymania, opieki lekarskiej, ale przede wszystkim nadziei. Rozmawiałam z kobieta, która wyszła za mąż w wieku dziewięciu lat, a owdowiała rok później. Od tej pory juz tylko modli się i czeka na śmierć. „Co to za życie?” – zapytała mnie.
Buntują się?
Najsmutniejsze jest to, że nie. Akceptują swój los, bo nie wiedzą, ze może być inaczej. Jedna z moich rozmówczyń nie chciała usiąść koło mnie na łóżku. „Przyniosę ci pecha” – powtarzała, zajmując miejsce na podłodze. Marzy, żeby już umrzeć. W ostatnich latach ich sytuacja zmienia się na plus. Rozmawiałam z przedstawicielami organizacji pozarządowych, które prowadza dla nich specjalne przytułki. Prowadza tez akcje edukacyjne mające na celu zmianę postrzegania takich kobiet w społeczeństwie.
Wszystkie odcinki będą tak mroczne?
Na szczęście nie. Bywało wesoło. Dawno się tak na przykład nie ubawiłam, jak podczas wizyty u wspomnianych juz Mentawajów. Dla wielu z nich byłam trzecia biała osoba, która widzieli Mimo to rozumieliśmy się bez słów. Mają cudowne poczucie humoru. Straszyli mnie na przykład owadami, wsadzając mi je za koszule, a szaman zaproponował randkę!
Po programie podtrzymujesz kontakty ze swymi bohaterkami?
Z Mentawajami niestety nie mogę, bo nie używają ani telefonów, ani internetu. Ale nie mam wątpliwości, że przetrwa moja znajomość z Judy Arroyo. Przyjechała z Alaski do Kostaryki i 23 lata temu założyła ośrodek Sloth Sanctuary, jedyny na świecie sierociniec dla leniwców. Do dziś uratowała setki tych bezbronnych zwierząt. Miałam przyjemność uczestniczyć w wypuszczeniu na wolność jednego z jej podopiecznych. Niewiarygodne przeżycie. Nie uwierzysz, ale ze szczęścia się popłakałam. Niestety zwykle w efekcie krzywdy wyrządzonej przez cywilizacje. Leniwce, jak sama nazwa mówi, nie są zbyt szybkie, więc często wpadają pod koła samochodów. Często też mylą linie wysokiego napięcia z gałęziami drzew. Chwytając przewód elektryczny, giną lub w najlepszym przypadku – doznają dotkliwego poparzenia. Judy uratowała blisko 700 zwierzaków. Poświeciła im życie i, szczerze mówiąc, wcale jej się nie dziwie. Sama chciałabym kiedyś do niej wrócić i popracować w jej ośrodku jako wolontariusz.
Leniwce, szczerze mówiąc, nie wydaja się specjalnie urokliwymi istotami.
Tymczasem w rzeczywistości mają nieprawdopodobnie dużo uroku. Młode zaskakują ruchliwością, są bardzo kontaktowe. I niesforne. Raz wymyśliłam sobie obrazek filmowy, na którym kapie jednego z nich. Kamera rusza, ja go namydlam, wkładam pod kran, spłukuje, dumna, że udaje mi się nakręcić tak nieprawdopodobnie słodka scenę. I nagle czuje, jak ta puchata kuleczka wbija mi się ostrymi zębami w dłoń. Krew leci mi strumieniem, a ja wiem, że takiej sceny już nie powtórzę. Zacisnęłam więc zęby i wytrzymałam do jej końca.
Krwawo było tez zapewne podczas wizyty u kobiety wampira w Meksyku…
Maria José Cristerna ma 98 proc. ciała w tatuażach, spiłowane zęby, na głowie rogi z implantów i kolczyki dosłownie wszędzie. A równocześnie to niezwykle ciepła kobieta, czuła matka czwórki dzieci.
Którym na urodziny funduje po tatuażu?
Wręcz przeciwnie – jest zasadnicza, może nawet surowa. Przygotowując się na rozmowę, przeczytałam dziesiątki wywiadów z nią i artykułów na jej temat. Byłam przekonana, że to osoba z innej bajki.
Nazwijmy rzecz po imieniu: wariatka.
Tez mi to przeszło przez głowę. Tymczasem na miejscu zobaczyłam fajną, wrażliwą babkę. Kiedy poszłyśmy razem do knajpki na pizzę, opowiedziała mi dramatyczną historię związku z mężem, który ja maltretował. Czuła, że nie może zmienić swojego losu, postanowiła wiec wykreować swój własny świat. Każdy tatuaż był próba wykrzyczenia swojego bólu, ale tez terapia, demonstracja własnej niezależności. W końcu rozstała się z mężem, dziś ma nowego partnera. Pomaga innym ofiarom przemocy domowej, a że jest prawniczką, robi to skutecznie. Dzięki tej opowieści odcinek, który pierwotnie miał opowiadać o „dziwolągu”, stał się programem o bolesnym problemie maltretowanych kobiet w Meksyku.
Masz jakiś szczególny klucz do swych bohaterek?
Zawsze i pod każdą szerokością geograficzną ten sam: chcąc otworzyć innych, musze otworzyć się sama. Opowiedzieć o sobie, pochwalić się zdjęciem córki, ale też przyznać do słabości. To zresztą żadne sztuczki, tylko szczerość, bo ja swoje bohaterki naprawdę lubię. Staram się im to okazać, czasem może zbyt mocno. Kiedy na początku znajomości uściskałam i pocałowałam w policzek Bai Barei z Indonezji, aż cała zesztywniała. W ich kulturze fizyczne okazywanie sobie uczuć nie jest przyjęte.
Musiałaś się tłumaczyć?
Wręcz przeciwnie. Po kilku dniach podeszła do mnie, przycisnęła nos do mojego policzka i fuknęła. To był chyba pierwszy pocałunek w jej życiu. Bezcenne!
Większość twoich bohaterek to kobiety z niezwykłymi biografiami, żyjące w krajach, do których wielu widzów pewnie nigdy nie pojedzie. Tymczasem jeden z odcinków zrealizowałaś w Hiszpanii. Bohaterka jest tancerka flamenco.
Dodajmy, ze jedna z najlepszych na świecie! Miała wyjątkowo wyboista drogę na szczyt. Mąż nie akceptował jej pasji, musiała ćwiczyć taniec w tajemnicy przed nim, ukryta w garażu. Program o niej jest dla mnie bardzo ważny. Chce pokazać, że „kraniec świata” można znaleźć także za rogiem ulicy. Bo przecież niezwykłych kobiet wcale nie trzeba szukać na antypodach. One są wśród nas.
4. Seria Kobiety na Krańcu Świata w 4 liczbach
7 tys. km pokonaliśmy w trakcie przygotowywania tej serii
20 dni trwa zmontowanie jednego odcinka programu
56 razy samolot z naszą ekipą startował i lądował
252 godz. materiału filmowego nagraliśmy, by stworzyć osiem półgodzinnych odcinków