Lubię robić coś innego
Jeździ z wojskowymi konwojami. Zamknięty w wozie pancernym może tylko czekać. Czasem podróżuje pieszo z rebeliantami po buszu albo z grupka innych „sepów wojny” jedzie na żer. Śpi gdziekolwiek – na ziemi, w rowach. Tam gdzie właśnie giną ludzie.
Piotr Andrews jest fotografem wojennym. Od siedemnastu lat pracuje dla Agencji Informacyjnej Reuters. Samotny wilk, szorstki, chłodny, zamknięty w sobie. Nie musi jeść, nie musi pic ani rozmawiać, ale musi być w drodze. Zaufany przyjaciel, z którym można porozmawiać o wszystkim. Ale lepiej o wszystkim pomilczeć. Bo po tym, co widział, słowa wydaja sie banalne.
W szkole zawsze był inny. Po angielsku mówił lepiej niż po polsku, babcia nauczyła go świetnie rosyjskiego, a inni ruskiego nie znosili. Tatę miał w Afryce i marzył o egzotycznych krajach. – Mówiąc o Piotrku, trzeba wspomnieć naszego ojca – mówi brat, Andrzej Czaplicki. – Są identyczni pod względem psychicznym i fizycznym, do tego stopnia, że czasem mylę ich na fotografiach. Obaj to bardzo mocni faceci. Żeby robić to co Piotr, trzeba być nawet bezwzględnym.
Ojciec Andrzej Czaplicki był lekarzem, a także najemnikiem (służył w randze pułkownika) w Nigerii, gdzie urodził się Piotr. Nazwisko ojca wzbudzało jednak zbyt duże zainteresowanie. Doktor Andrew Andrews brzmiało lepiej – swojsko, prawie afrykańsko. W Nigerii robiło się jednak gorąco. Kolejne przewroty wojskowe i masakry musiały się skończyć wojną domową.
– Matka przed wybuchem wojny biafrańskiej w 1967 r. spakowała nas i wróciliśmy do Polski – wspomina Piotr, który z tamtej Afryki, którą opuszczał jako pięciolatek, nic nie pamięta, ale całe życie będzie za nią tęsknił. Ta tęsknota sprawi, że jego największym marzeniem staną się podróże. I uda mu się je zrealizować, choć jako fotograf będzie wędrował ku wojnie, kulom i śmierci. Afryka jeszcze raz sprawi, że wróci do Polski po spokój. Ale gdy wróci, znów zatęskni do afrykańskich przestrzeni, zapachu wyschniętej ziemi i traw, niesamowitego światła, którego nie ma w żadnym innym miejscu na ziemi.
Do piętnastego roku życia mieszkał w pokoju z babcią, która jednak wiedziała, jak poszerzyć horyzont zamknięty warszawskim blokowiskiem. Dzięki jej opowieściom wypływali ze starszym bratem na ocean, zdobywali szczyty, wędrowali przez pustynie. Egzamin dojrzałości potraktował dosłownie i cztery dni po otrzymaniu świadectwa wsiadł do samolotu. – Mogłem zostać w Polsce albo mieć cały świat otwarty przed sobą. Dla mnie wybór był oczywisty.
Poleciał do Londynu z dziewczyną. Po kilku miesiącach ona musiała wrócić do Polski. Wybuchł stan wojenny, dziewczyna poznała kogoś innego i już nie chciała wracać do Londynu. Pewnie gdyby przyjechała, jego życie potoczyłoby się inaczej.
Przed chudym wysokim chłopakiem o kolanach szerszych niż uda los postawił Emanuelle, studentkę fotografii z aparatem przewieszonym przez ramię – przepustką w świat podróży i przygody. Zaczął marzyć o krajobrazach z łamów National Geographic, ale czekały na niego inne widoki. Pierwszy z szefów Piotra, redaktor kanadyjskiej gazety, gdy podpisywał z nim umowę, powiedział: – Pamiętaj, nie potrzebujemy dobrych fotografów, bo tych jest mnóstwo. Potrzebujemy fotografów, którzy mają szczęście.
Wkrótce do Kanady przyjechał Lech Wałęsa. Piotr poszedł na konferencję i wtedy uświadomił sobie, że historia pisze się w innym miejscu. Tego wieczora zobaczył w telewizji upadek muru berlińskiego. Pojechał do Berlina, fotografował jako wolny strzelec. Wkrótce został fotografem Associated Press w byłym ZSRR. – Miałem wtedy potrzebę rywalizacji ze sobą, udowadniania, że jestem coraz lepszy. Dziś już się nie ścigam, nie mam ambicji na nagrody, pulitzery – mówi Andrews.
Do tej nagrody, już jako fotograf Reutera, został nominowany za fotografię z Sarajewa. Uważa, że to jego najważniejsze zdjęcie. Widać na nim zdezorientowanego, zagubionego siwego mężczyznę. Stoi i patrzy. Jakby czekał na autobus albo zabłądził na ulicy pełnej zmasakrowanych ciał. (Ze względu na drastyczność zdjęcia nie zdecydowaliśmy się go opublikować. Można je obejrzeć na stronie piotrandrews.pl).
– W mieście panował wtedy niezwykły spokój. Przez trzy tygodnie nie było ostrzałów. Ludzie zaczęli wychodzić po zakupy, siadali na skwerach, żeby napić się kawy, powoli wracało życie. My też szliśmy na kawę, gdy usłyszeliśmy huk ostrzału moździerzowego. Pobiegliśmy na tłoczną targową ulicę, którą przechodziliśmy trzy minuty wcześniej. Nie pamiętam momentu, kiedy robiłem zdjęcia, to było automatyczne.
Następnego dnia jego zdjęcie ukazało się we wszystkich większych gazetach na świecie, a dwa dni później NATO zdecydowało się ostrzelać serbskie pozycje. Ta wstrząsająca fotografia poruszyła uśpione sumienie opinii publicznej, zmęczonej już wojną. W tym zawiera się sens pracy reportera, nawet gdyby zdjęcie miało komuś pogorszyć samopoczucie przy porannej kawie z gazetą. Andrews pokazuje brutalne, nawet szokujące sceny, bo taki jest świat, do którego podróżuje. Ale zdarzają się też chwile niezwykłe, prawdziwe prezenty od losu.
– Podczas powodzi w Mozambiku, gdy wylała rzeka Limpopo, utknąłem z kolegą, także fotografem, na jakiejś wyspie. Czekaliśmy na okazję, by się stamtąd wydostać. Nadleciał helikopter, a pilot zgodził się wziąć nas do stolicy – Maputo. Usiedliśmy z przodu, pilot dał nam słuchawki i włączył muzykę klasyczną. Lecieliśmy o zachodzie słońca wzdłuż piaszczystego brzegu, jakieś dwadzieścia metrów nad oceanem. Fale wdzierały się na ląd i wracały. A my patrzyliśmy przed siebie z otwartymi ustami. Wylądowaliśmy w jakiejś wiosce, jedni ludzie tam wysiedli, wsiedli następni i lecieliśmy dalej w świetle zachodu odbijającym się w morskich falach. Była to chyba moja najpiękniejsza podróż. Zerknąłem na pilota, a jemu tylko delikatnie uniosły się kąciki ust.
Krańcowo mocne przeżycia uzależniają. Człowiek, który wie, jak wykorzystać zalew adrenaliny, nie wpada w panikę. Umie konstruktywnie spożytkować swoje pobudzenie. Gdy adrenalina opada, przychodzi poczucie zadowolenia – przeżył coś mocnego i poradził sobie ze wszystkim.
Kiedy Piotr Andrews odbiera telefon z pytaniem, na które odpowiedź zawsze brzmi: – Jadę, czuje podenerwowanie, może nawet strach. Ale kiedy siedzi już w samolocie, jest zwyczajnie szczęśliwy. Znów będzie robił coś ważnego dla siebie i świata. Ci, którzy nie mają podobnego poczucia misji, szybko odchodzą z tego zawodu. Sama adrenalina nie wystarcza.
Sean Maguire, dziś szef korespondentów Reutera na Europę, mówi: – Pracę ułatwia też Piotrowi coś, co nazwałbym inteligencją uliczną, która mówi mu, jak zachowywać się wśród spanikowanych ludzi. Nie ulega ich emocjom, nie robi się agresywny. Patrzy chłodnym okiem, potrafi wykorzystać swoją wrażliwość i w profesjonalny sposób przełożyć ją na obraz. Jest fotografem pierwszoligowym. Można go wysłać w każde miejsce na świecie, mając pewność, że przywiezie stamtąd znakomity materiał. Piotr ma jeszcze jedną cechę, która ułatwia mu zarówno podróżowanie, jak i fotografowanie. Wie, kiedy podnieść aparat do oka, nie narażając siebie i innych na niebezpieczeństwo. Nie jest inwazyjny – zamiast wchodzić w czyjeś życie, pomyśli, jak znaleźć właściwy kąt do ujęcia. Jest gościem w obcym kraju, szanuje ludzi. Dlatego lubię z nim pracować.
Fotograf agencji prasowej zazwyczaj w kilka dni musi dostarczyć materiał, na który jego koledzy z gazet i tygodników dostają kilka tygodni. Szybka praca wymaga dobrej organizacji w drodze. W każdym kraju, gdzie Andrews pracował, zostawił siatkę ludzi, z czasem przyjaciół, którzy są w stanie załatwić wszystko – od samochodu po spotkanie z rebeliantami. Inna siatka to pracownicy Reutera na całym świecie. Panuje wśród nich niepisany, samopomocowy kodeks koleżeński. Dorobkiem kilkunastu lat pracy każdego dziennikarza jest m.in. notatnik pełen kontaktów. Kontakty Andrewsa sięgają poganiacza reniferów z Jakucji i ministra zdrowia na Seszelach.
– Poznaliśmy się w 1994 r. na Haiti, w miejscu zwanym Hell Hole, Piekielną Dziurą – wspomina generał Czesław Petelicki. – Zobaczyłem niezwykle odważnego człowieka, który nieuzbrojony włóczył się po niebezpiecznych dziurach. Dziennikarze nie wychodzili wtedy z lotniska. Zaprzyjaźniliśmy się, a on nigdy naszej przyjaźni nie nadużył. Żadne zdjęcie żołnierzy GROM-u nie ukazało się bez naszej wiedzy.
Dziennikarze Reutera pracujący w strefach konfl iktów przechodzą wojskowe szkolenia. Uczą się, jak w razie porwania nie wyróżniać się z grupy, jak tamować krwotok przy ranie postrzałowej, oceniać zagrożenie. Gdy Andrews był szefem fotografów w Afryce Południowej i Wschodniej, wezwano go na takie szkolenie do Londynu. Na wojnie domowej w Sierra Leone zastąpił go jego kolega fotograf. Zastąpił i zginął razem z innym fotografem, szefem Piotra Andrewsa jeszcze z Sarajewa.
Rok wcześniej zginął jego inny bliski kolega. Śmierć, obecna w Afryce na każdym kroku, dotknęła go wtedy zbyt mocno. Zrozumieli to jego szefowie i przenieśli go do Polski – znów był to czysty przypadek, bo akurat zwolniło się tam miejsce. Dziś mieszka w Warszawie i marzy o RPA. Uważa, że to najpiękniejszy kraj, wspaniali ludzie, klimat. I jedyne miejsce, gdzie biali i czarni naprawdę chcą coś razem zrobić.
W Angoli koleżanka dziennikarka zaprosiła go na śniadanie z Nelsonem Mandelą. Uczestniczyło w nim czterech dziennikarzy i córka Mandeli. Jedli i rozmawiali półtorej godziny. Andrews nawet nie sięgnął po aparat. To jest najważniejsze zdjęcie, którego nie zrobił. Drugim były buty zabitego kolegi. Lubił pracować w RPA przed wyborami w 1994 r. W powietrzu czuło się rewolucję, Afryka się zmieniała. Tuż przed wyborami podczas zamieszek na przedmieściach Johannesburga fotoreporterzy zostali zagnani pod mur i ostrzelani, prawdopodobnie przez siły pokojowe. Jeden z nich zginął, drugi został ranny, trzeciemu kula przeleciała przez włosy. Andrews pojechał do szpitala, by sprawdzić, co się stało. Otworzył drzwi i zobaczył przykryte ciało. Wystawały tylko buty, rozpoznał je. Do dziś nie wie, dlaczego nie zrobił zdjęcia. Uważa, że śmierć dziennikarzy należy pokazywać tak samo jak innych ofiar wojny. Hipokryzją byłoby ukrywanie śmierci tych, którzy sami ją pokazują.
Magda Białecka, jego koleżanka z biura w Warszawie, mówi, że przyjaźń dostali w pakiecie ze śmiercią. Gdy Piotr wyjeżdża, osób, które sprawdzają, czy wysyła zdjęcia i czy żyje, jest mniej niż palców u ręki. Kiedy pracuje, za nikim nie tęskni. Gdy wraca, tęskni za podróżami. Tam jest jego świat i najlepsi przyjaciele, choć to ludzie przypadkowi, spotkani w pracy.
Fotografowie wojenni żyją niczym w zakonie. Nie widują się latami, ale czas nie ma wpływu na ich związek. Wszyscy poddając się tej samej regule – ich główną zasadą jest najpierw ratować, później pracować. – Nie mam żadnych dylematów, gdy widzę, że tylko ja mogę pomóc. Jeżeli jest inna pomoc, robię zdjęcia. Tylko tak można zachować zdrowie psychiczne w tej pracy – mówi Andrews.
„Sępy wojny” często zostają tam, skąd wszyscy już uciekli. Żerują, ale mogą też pomóc, jak w słynnej alei snajperów w Sarajewie. Robienie zdjęć wywoływało oburzenie. Ale właśnie reporterzy – i tylko oni – zbierali z ulicy zwłoki, pomagali rannym. W Sarajewie Andrews wytatuował sobie na plecach oko, które miało go strzec przed kulą snajpera. To jego pamiątka z podróży. Inne to zdjęcia masakr i głodu, a tymi szczególnymi są zdjęcia przyjaciół, którzy zginęli w czasie pracy.
Jednym z najbliższych był Taras, operator, z którym pracował w Warszawie. Andrews z armią amerykańską zbliżał się do Bagdadu, gdzie od kilku dni był już Taras. Ten podczas rozmowy dzień wcześniej poprosił w żartach, żeby nie strzelać do niego z czołgu. Amerykański pocisk trafi ł w balkon, z którego fi lmował. Nie wiadomo, dlaczego żołnierz skierował lufę czołgu na hotel, w którym mieszkali dziennikarze. Tego dnia kilka sekund zdecydowało o życiu Andrewsa. Wybuch spowodowany głupotą innego żołnierza tylko go ogłuszył. Gdyby był bliżej, zrobił dwa zdjęcia więcej albo wolniej szedł, rozerwałoby go na strzępy. Rok później tłumacz i kierowca uratował go przed oszalałym z nienawiści tłumem. Otarł się wtedy o najgorszą ze wszystkich śmierci – przez ukamienowanie. Nie fotografował już w Iraku, przestało to mieć sens, bo zaczęło się polowanie na dziennikarzy. Na żadnej innej wojnie nie zginęło ich tylu, co właśnie w tym kraju.
Andrews jest zamknięty w sobie, nie lubi rozmawiać o tym, co go naprawdę dotyka. O własnym zdjęciu powie najwyżej – fajne. Wspaniale się z nim milczy – twierdzą jego przyjaciele. Woli rozmowę o świecie, Afryce albo o kuchni. Gotowanie to jego hobby. Tajska zupa z trawą cytrynową, ryba w imbirze i do tego dobre wino – takie małe luksusy przygotowuje dla siebie w domu. Do kolacji siada sam. Na ścianie wisi zdjęcie Afganki, które zrobił podczas podróży z Tarasem po jej kraju. To jego ulubiona fotografia. Kobieta mieszkała w wiosce położonej przy słynnych posągach Buddy wysadzonych przez talibów. Zniszczona została również wioska. Przez pół dnia chodziła za Andrewsem i Tarasem, nosząc dziecko i zasłaniając twarz. Kiedy na nią patrzyli, chowała się za szalem. W końcu zaprosiła ich do swego domu. To wtedy zrobił jej zdjęcie.
Dla żadnej kobiety nie umiał poświęcić swojej pasji i ciekawości świata. Z dziewczyną, która jak on fotografowała wojny, dzielił tryb życia i zawód. Nawet zwariował na jej punkcie, co przy jego opanowaniu wydaje się właściwie niemożliwe. A jednak. Przyjechał za nią do Moskwy. Tu jednak okazało się, że Heidi wyjechała do Duszanbe. Gdy dotarł do Duszanbe, dowiedział się, że poleciała do Moskwy. Tam z kolei usłyszał, że wyruszyła do Taszkientu. Z Taszkientu autobusem pojechał do Duszanbe, gdzie miała być na pewno, ale akurat wróciła już do Moskwy. Przez dwa dni pokonał 12 tys. kilometrów w pogoni za miłością. Kiedy ją odnalazł, Moskwa wrzała. Razem fotografowali upadek ZSRR. Tyle że gdy padły pierwsze strzały, zaczął szukać ukochanej w tłumie. Gdy ją znalazł, okazało się, że była po prostu w pracy i robiła zdjęcia. To był zbyt niebezpieczny związek. Kobieta, praca i linia frontu. Opuścił miłość, został z pracą. Swą przyszłą żonę poznał dzień przed puczem w Moskwie. Kiedy wyjeżdżał, powiedziała mu, że jest stuknięty, ale zdecydowali się na małżeństwo. To był cichy ślub na Mauritiusie, bez przyjaciół, znajomych. – Na oficjalną ceremonię jestem zbyt nieśmiały, bałbym się – mówi Andrews i nie ma w tym krzty kokieterii.
Trójkątny układ z pracą wkrótce się rozpadł. Wszystkie kobiety w jego życiu dość szybko dochodzą do wniosku, że ciężko jest żyć z człowiekiem, który rano idzie do pracy, a wraca po trzech tygodniach z wojny. Propozycje, by zajął się fotografią mody, zwykle zwiastują koniec związku. Ojcostwo też nie mieści się w świecie, po którym Andrews chodzi w kamizelce kuloodpornej i hełmie. A może boi się, że przestanie być takim, jakiego siebie zna i akceptuje? Że straciłby to, co ma na pewno – miłość do pracy? Dlatego samotny wilk prowadzi samotne życie. Magda Białecka twierdzi, że właśnie dzięki temu, ile widział w życiu, potrafi się nim cieszyć. Kiedy pytam: – Jak się nim cieszy? – po namyśle odpowiada: – Po cichu.
Piotr Andrews zanurza się w ciszę, jaką dają mu morskie głębiny. Tam fotografuje tylko dla własnej przyjemności, ale też dąży do przeżyć ekstremalnych – nurkuje technicznie, dużo głębiej niż nurkowie rekreacyjni. Twierdzi, że chce dłużej być pod wodą, ale on po prostu lubi czasem robić coś innego. Kiedy w 2003 r. przygotowywał zdjęcia do wystawy podsumowującej dwanaście lat jego pracy w Reuterze, pojechał do Londynu, by pokazać swój wybór przełożonym. Początkowa sielska atmosfera zmieniała się w miarę wyświetlania kolejnych slajdów. Gdy Andrews skończył pokaz, zapadła cisza, która trwała w nieskończoność. W końcu szef fotografów z niedowierzaniem zapytał: – To myśmy ci to wszystko zrobili?