Reklama

Amar Arti Baba trzyma rękę w górze od 1973 r. Oczywiście zdążyła już nieco uschnąć; umiera jak każdy nieużywany organ. Takie postanowienie nazywa się tapasya. Niektórzy sadhu przyjmują je na jakiś czas, inni na 12 lat, a nieliczni na całe życie. Sadhu postanawia na przykład, że nie będzie siadał lub się kładł. Albo nie będzie jadł. Lub będzie turlał się po ziemi przez całe Indie.
Opublikowałem zdjęcie Amar Arti Baby z festiwalu Kumbh Mela na kilku portalach internetowych. Szybko pojawiły się komentarze. W tym ten: „Szaleństwo w pełnym rozkwicie. Morderstwo własnego ciała w imię jakiej idei? Kalectwo mózgu udowodnione naocznie...”.
Czasem wydaje się, że pomimo komórek, Internetu i tanich wycieczek, pomimo pompowania w przeciętnego Kowalskiego wiedzy o świecie przez 40 kanałów telewizji kablowej, w tym kilkunastu Discovery czy National Geographic, nadal żyjemy w głębokim niezrozumieniu innych kultur. Gdy byłem w siódmej klasie podstawówki, mój pierwszy nauczyciel angielskiego, zwariowany ściskacz drzew (tak, ściskacz! Swoją drogą, czy polska rzeczywistość zna w ogóle rodzimą odmianę tree hugger?) przynosił mi teksty tak trudne, że po półtoragodzinnej lekcji wychodziłem spocony jak mysz. Jedna z pierwszych czytanek dotyczyła koncepcji czasu w różnych kulturach. Zapamiętałem, że dla nas czas płynie liniowo, zaś dla Hindusów, i to także współczesnych, pracujących z komputerami, które odliczają wszystko co do sekundy, bliższa jest koncepcja czasu kolistego. Gdy pytam hinduskich ascetów sadhu, jak długo trwać będzie ich postanowienie, bardzo często odpowiadają „12 lat”. Bo co 12 lat odnawia się świat. Co 12 lat odbywa się też wielka Kumbh Mela, Święto Dzbana (w tym roku od stycznia do kwietnia, w Haridwarze, u podnóża Himalajów). To największe religijne zgromadzenie na ziemi, pełne takich właśnie rezolutnych starców, którzy wbrew wszelkiej logice, zaleceniom współczesnej medycyny, kalkulacjom współczesnego kapitalizmu czy ocenom polskich internautów, oddają się absurdalnym czynnościom. Bo to przecież marnowanie czasu… To już nie jest asceza pod drzewem kontra praca przy taśmie w fabryce. To rezygnacja z zostania gwiazdą programu Mam talent, z lekcji snowboardu w Alpach czy przespania się z niezliczonymi kobietami. Można zagrać w bilard albo podnieść kolejny kufel z piwem, zamiast pozwalać ręce bez sensu usychać. Tak zapewne myśli internauta.
Sadhu widzi to inaczej. Dla niego to rozwój. Pokazanie samemu sobie i innym, że człowiek ma władzę nad samym sobą. Nad ciałem, ale przede wszystkim nad umysłem, który to ciało kontroluje. To wyzwanie rzucone bogom. Zresztą liczne są historie, jak do mędrców medytujących latami nago na szczycie góry schodzili wysłannicy bogów przerażonych determinacją człowieka, która może zachwiać porządkiem świata. Większość sadhu aż tak ekstremalnych postanowień unika, ale prawie wszystkich łączy idea non-action. Zaniechania, wycofania się. Obserwowania, jak świat się zdarza, jak chwila ma miejsce. Nie chcą planować, rozpamiętywać, działać. Tylko w takich miejscach jak Polska, Japonia czy USA wydaje nam się, że wciąż trzeba wybierać, działać, zarabiać, wydawać. Miliony ludzi w tym samym czasie przeżywają swe życie, powielając to, co robili ich ojcowie, a często nie robiąc nic. Zaludniają pobocza dróg gdzieś w Nigerii, kawiarnie ze stołami do gry w domino gdzieś w miasteczkach Somalii, dyskutując o krykiecie pod jedynym odbiornikiem telewizyjnym w jamajskiej wiosce. Tam nie konkurują ze sobą letnie festiwale muzyczne ani opcje kariery w korporacji. Nie ma wyboru i często nie ma akcji. Z przymusu.
Ale w tym samym czasie my tutaj, w Polsce, która już od dawna bierze udział w peletonie, zaczynamy się zastanawiać, jakby zwolnić, zresetować. Przez moment nie robić, a nawet nie myśleć. A może dłużej niż przez moment, jak nasz bohater z Haridwaru?

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama