Reklama

Eksperyment na samym sobie

Reklama

Spotkaliśmy się w podtatrzańskim Małem Cichem – dziś, wbrew nazwie, głośnym i tłocznym. Góralska wioseczka przemieniona w wielki parking, gniot pod taśmociągiem porywającym co parę sekund kolejne czwórki narciarzy. Na szczycie też bardzo piknie, auto przy aucie, od południa landszafcik z odległymi Granatami, Krzyżnem i Wołoszynem, ale mało kto spojrzy, tylko kijami mocno i – heja! – w dół.
Krzysztof Starnawski – popularnie zwany Starnasiem – zasiada na drewnianej ławie przed dyżurką Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Z pozoru odprężony, nieustannie wsłuchuje się w trzeszczący radiotelefon. Zimą ma mniej pracy instruktorskiej, a zatem więcej czasu poświęca ratownictwu.
Od ostatniego naszego spotkania parę lat temu Starnaś prawie się nie zmienił. A już z pewnością zachował poczucie humoru. Nie chciałby jednak, jak mówi, występować publicznie jako zjawisko folklorystyczne, ponieważ to, co parę lat temu było wesołe, teraz, gdy dobija czterdziestki, może wydać się śmieszne. Dziś co innego stanowi istotę jego życia, niemniej legenda o rezydencji z basenem i pojeździe stanowiącym w pełni urządzony i wyposażony dom ekstremalisty pozostała i przytaczana jest irytująco konsekwentnie.
Otóż zbudował dom w podwarszawskiej Bartoszówce, daleko od miasta, w ciszy i głuszy. Chałupa skromna, ale wystarczająca na potrzeby gospodarza, wyszła całkiem niedrogo.
Basen, długi na dwa metry i szeroki na metr, służy jako podręczne laboratorium do eksperymentowania z techniką nurkową. Autko? Owszem, sypialne, mieści pełne wyposażenie ze sprzętem nurkowym, wspinaczkowym, rowerem i kajakiem górskim, i zawsze dociera tam, gdzie trzeba.
Przed laty sporo wędrował. Motocyklem, starą jak świat „emzetką” zajechał na Nordkapp, rowerem objechał Skandynawię, Szkocję i Anglię, stamtąd do Francji i przez Alpy wrócił do kraju. W Skandynawii zauroczył go surowy klimat północy, cudowne połączenie wody, skał, zieleni. I ludzie: – Ciągle spotykałem się z życzliwością. Doceniali to, że podróżuję sam – opowiada.
Czasem łączył z kimś swoja ścieżkę na kilka dni, ale nigdy nie rezygnował z niezależności: – Partner wymaga wzajemnego dostosowywania. A sam, chcę, to śpię, chcę, to napieram.
Lubi nocować na łące, pod skalnym okapem czy w opuszczonym szałasie. Czy jest samotnikiem? Zaprzecza:
– Robię coś solo, bo mi to z różnych powodów po prostu odpowiada, a potem schodzę na dół lub wychodzę do góry i mam potrzebę napić się piwa w dobrym towarzystwie.
Ale wspólne picie piwa to nie to samo co wspólne nurkowanie:
– Czasem trudno byłoby dźwigać dodatkowy ciężar odpowiedzialności za kogoś. Lubię nurkować sam, ponieważ czuję się wtedy bezpieczniej i mogę się maksymalnie skoncentrować na działaniu.


Przekonuje, że urodził się co najmniej o 200 lat za późno, gdy wielcy odkrywcy dotarli już do najodleglejszych lądów, następcom pozostawiając jedynie zakamarki. Mając naturę eksploratora, Starnaś nadaje wielkie znaczenie chwilom, w których zostawia ślady stopy w dziewiczym terenie. A sens nurkowania w jaskiniach zawiera się w powiedzeniu,że jaskini jest tyle, ile jej odkryto.
Po raz pierwszy zszedł do nich w roku 1990, po dwóch latach ambitnej wspinaczki skalnej i udanych próbach wspinaczki lodowej. Zastanawia się przez chwilę: – Normalnie to chyba jest odwrotnie, z jaskiń, gdzie jest za ciemno, za mokro, za trudno, wychodzi się na powierzchnię.
Nie przestraszył się widocznie mrocznych i mokrych klimatów, wkrótce bowiem rozpoczął nurkowanie w zalanych przestrzeniach. A w Tatrach było wiele do zrobienia, gdyż droga na skalne salony prowadziła przez ciasne, zalane korytarze. Tylko nieliczni znajdowali w sobie dość mocy, by do nich dotrzeć.
Wrocławscy speleolodzy – nurkowie, ze swym liderem, nieżyjącym już Wiktorem Bolkiem, eksplorowali w jaskini Wielkiej Śnieżnej tzw. Syfony Krakowskie, w Miętusiej Ciasne Kominy, Krzysztof zaś w Miętusiej Wielkie Kominy i jaskinię Kasprową Niżnią. Mozolnie, z wielkim ryzykiem, dokonywali dzieła odkrywania nowych przestrzeni.
Mimo że od tamtej pory minęło kilkanaście lat, do dziś nikt nie poszedł dalej od nich. Krzysztof, starannie ważąc słowa, próbuje wytłumaczyć, dlaczego: – Potrzeba na to wielkiej determinacji. Do jaskiń tatrzańskich trudno się dostać, a wewnątrz panują okropne warunki: woda jest bardzo zimna, ręce drętwieją, telepie tobą całym, oddychasz zimnym powietrzem, które masz w ograniczonej ilości. W zmąconej wodzie poruszasz się po omacku, zahaczając sprzętem o skałę. Gdy coś nie dzieje się tak, jak planowałeś, ogarnia cię stres graniczący z paniką. Wtedy jedna błędna decyzja może doprowadzić do tragedii.
W głębokiej na ponad 200 metrów czeskiej jaskini Hranicka Propast, gdzie odkryto komorę mogącą swobodnie pomieścić warszawski hotel Marriott, nie musiał się przeciskać między skałami. Już rok wcześniej zdobył nagrodę Kolosa za wyczyn roku, schodząc w niej na rekordową głębokość 130 metrów. Wspomina dramaturgię nurkowania na 181 metrów w rok później: – Wszystko układało się jak najgorzej, łącznie z pogodą i przeziębieniem. Z grupką oddanych kumpli wlekliśmy przez błoto, a następnie zwoziliśmy w dół na linie setki kilogramów sprzętu nurkowego i alpinistycznego. W depresyjnej szarudze sypialiśmy po 4 godziny na gołej ziemi. Śniadanie robiliśmy sobie o zmierzchu, gdy kończyliśmy robotę. Kończyła się forsa i zgoda na nurkowanie.
W wodzie natomiast wszystko szło jak z płatka. Do 140 metrów osiągniętych dwa dni wcześniej nie miał większych obaw, głębiej zaczynała się wielka niewiadoma.
Cztery lata wcześniej, właśnie w tejże Propasti, na 50 metrach dopadła go narkoza azotowa. Świat rozjechał mu się w konturach, myślał i działał w zwolnionym tempie. Od tamtej chwili wiele się nauczył, zaczął używać do nurkowania trymiksu, czyli mieszaniny tlenowo-helowo-azotowej, wchłonął całą dostępną wówczas wiedzę na temat dekompresji (stosowania przy wynurzaniu przystanków, podczas których następuje wypłukanie azotu z krwi) w tego typu nurkowaniach.


Reklama

Zagrożeń mogących zakłócić plan nurkowania było znacznie więcej. Eksperymentował na sobie i wiedział, że jeśli nie wykona w odpowiednim czasie którejkolwiek z wielu czynności, zostanie.
Na 181 metrach panowało pięć razy większe ciśnienie niż w oponie samochodowej. Na wyświetlaczach czterech z pięciu komputerów obliczających parametry nurkowania widniał napis: ERROR. Nie wytrzymały głębokości. Co wówczas czuł?
Odpowiada ze spokojem: – Bałem się bardzo przed nurkowaniem. W momencie wejścia do wody strach zastąpiła pełna koncentracja – kontrolowałem każdy ruch, każdą decyzję. Powrót na powierzchnię, zgodnie z planem dekompresji, trwał 4,5 godziny.
Musiał cierpliwie czekać na podzielenie się z chłopakami radością.
– Fleszy i kamer na brzegu nie było. Wracając, nie mieli nawet forsy na porządny obiad.
Starnawski lubi się ścigać. Konkurencja wspaniale go mobilizuje. Ale ważniejsze od rekordów jest dla niego odkrywanie siebie, granic możliwości fizjologii, psychiki. Ale wbrew pozorom oszołomem nie jestem – śmieje się – wszystkie swoje projekty nurkowe konsultuję z lekarzami z Instytutu Medycyny Hiperbarycznej.
Od rekordowego nurkowania w Hranickiej Propasti Krzysztof Starnawski nie próbował zanurzać się głębiej. Zajmował się szkoleniem, nurkował w jaskiniach i na bałtyckich wrakach. To one stały się jego kolejną wielką pasją. Na dnie Bałtyku leży mnóstwo jednostek, wśród nich: Goya, Steuben i Wilhelm Gustloff, na których doszło do wielkich tragedii z tysiącami ofiar. Goya jest dramatycznym rekordzistą. Statek storpedowany w ostatnich chwilach II wojny światowej poszedł na dno z siedmioma i pół tysiącem niemieckich uciekinierów z Prus Wschodnich. Opowiada o nim: – Wygląda, jakby zatonął przed rokiem, widać konstrukcje – sterówka z kołem sterowym, kompasami, na pokładzie działka przeciwlotnicze... I oni tam są! Ogromna ilość kości ludzkich w ładowniach. Bałtyk znakomicie konserwuje drewno, tkaniny, skórzane buty. Można mieć wrażenie, że statek zatonął nie 60 lat temu, a najwyżej rok.
Krzysztof filmuje pod wodą, bo to jego zdaniem jedyny sposób wynoszenia na powierzchnię tajemnic bez naruszenia ciszy i spokoju spoczywających na dnie ofiar. Ideą, którą od kilku lat rozwija konsekwentnie, są długotrwałe nurkowania na średnich głębokościach. Pewnego dnia Leszek Czarnecki, równie doświadczony nurek, zaproponował Krzysztofowi wyprawę do Meksyku. Starnaś nie miał wątpliwości:
– Nie wahałem się ani przez chwilę, wiedziałem, że razem możemy zdziałać naprawdę wiele.
W efekcie ogromnego logistycznie i technicznie przedsięwzięcia, płynąc na zmiennej głębokości od 20 do 40 metrów, w sześć godzin pokonali 14 kilometrów między jaskiniami (cenotes) systemu Dos Ojos na Jukatanie. Pobili rekord świata w dystansie nurkowania. Krzysztof nie wynik ceni jednak najwyżej: – Eksperymentowaliśmy sami ze sobą, nie wiedząc wielu rzeczy. Chcieliśmy zbadać, czy jesteśmy w stanie wykonać tak długotrwałe i skomplikowane logistycznie nurkowanie. Teraz mamy za sobą pierwszy krok do długotrwałej eksploracji czy skomplikowanego działania ratowniczego.
Bo Starnaś odchodzi już od bicia rekordów. Teraz usiłuje wnieść coś nowego i być może znaczącego do wiedzy o ratownictwie w zalanych jaskiniach.
To również jest bardzo daleka, pasjonująca, a przy tym nadzwyczaj odkrywcza podróż.

Reklama
Reklama
Reklama