Kiedy pasja staje się obsesją
Z Jurkiem Błaszczykiem rozmawia Przemysław Szubartowicz
Pobyt na 231 metrach nie jest w gruncie rzeczy miłym doświadczeniem. Czułem się nieswojo w otoczeniu wody, sztucznego światła, przy skalnej ścianie pokrytej bardzo ubogą roślinnością. Dziękowałem Bogu, że zobaczyłem dno. Na takiej głębokości jest jak na Księżycu, a jednak widok zapiera dech w piersiach.
Kiedy rodzi się pasja?
Tego nie da się przewidzieć. W moim przypadku zadecydowało jedno wydarzenie. Przeczytałem o wspaniałym miejscu nurkowym zwanym Łukiem (The Arch) w Dahab w Egipcie. Już pod wodą okazało się, że rzeczywistość wygrała z moimi wyobrażeniami. To jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałem. Wystarczy zejść na 60 m, by zobaczyć gigantyczne formacje skalne. Od tamtej pory czułem silną potrzebę poznawania głębin. Pasją stało się to wówczas, gdy zrozumiałem, że nie mogę bez tego żyć.
Ale dlaczego akurat nurkowanie, a nie zdobywanie szczytów?
Próbowałem w życiu wielu różnych dyscyplin, które dawały mi zastrzyk adrenaliny. Można powiedzieć, że szukałem swojej pasji – skakałem na bungie, latałem na paralotni, zwiedziłem pół świata z plecakiem. Zwykle mój zachwyt nowościami trwa krótko, ale z nurkowaniem było inaczej. Teraz, gdy w perspektywie roku nie mam żadnego projektu nurkowego, nie umiem normalnie funkcjonować.
Tylko że pasją może być, na przykład, zbieranie znaczków, a Ty mówisz o doznaniach z zupełnie innych obszarów.
Można robić coś, co nie wiąże się z żadnym ryzykiem i nie szkodzi zdrowiu...
Albo igrać ze śmiercią?
Mnie nie jest potrzebne poczucie zagrożenia. Gdyby tak było, pewnie przebiegałbym przez autostrady z zamkniętymi oczami albo skakał z wieżowców ze spadochronem, starając się go otworzyć w ostatniej chwili. Nurkuję nie po to, by znaleźć się w niebezpiecznej sytuacji, lecz po to, by zobaczyć rzeczy, których nikt inny nie widział. To jest w nurkowaniu najbardziej ekscytujące.
Co można zobaczyć 200 m pod wodą?
Na głębokości 20 m doświadcza się feerii barw, rozbłysków, ciepłej wody, co przypomina kolorowy film. Ja jednak wolę bardziej mroczne klimaty. Poniżej 100 m atmosfera staje tajemnicza, świat jest cichy, spokojny, stonowany. Za każdym razem marzę, podobnie jak większość nurków wrakowych, że znajdę skarb. Zwykle marzenie się nie spełnia, bo na tej głębokości ani na skarb, ani na wyjątkową roślinność nie ma co liczyć. Ale najważniejsze jest samo poszukiwanie...
W ubiegłym roku zszedłeś na głębokość 231 m, ustanawiając rekord Polski w nurkowaniu głębinowym i plasując się w pierwszej dwudziestce wyczynów tego typu wykonanych na świecie. Co się czuje, będąc tak głęboko?
Pobyt na takiej głębokości nie jest w gruncie rzeczy miłym doświadczeniem. Dominuje poczucie niebezpieczeństwa – rodzaj przerażenia, strachu, który jednak nie paraliżuje, lecz zachwyca. Czułem się nieswojo w otoczeniu wody, sztucznego światła, nurkując przy skalnej ścianie pokrytej ubogą roślinnością. Dziękowałem Bogu, że zobaczyłem dno. Krajobrazy były księżycowe, a mimo to zapierały dech w piersiach. Każdy, kto ma wystarczającą dawkę szaleństwa, jest w stanie zejść tak głęboko, ale sama odwaga nie wystarczy, by wrócić. Trzeba naprawdę długo się przygotowywać, mieć doświadczenie i oczywiście pieniądze. Ekscytująca jest także możliwość pokazania, że jednak się udało.
Sobie czy innym?
Nie chcę kokietować, że robię to tylko dla siebie. Dla własnej satysfakcji zszedłem w Dahab na głębokość 201 m – nikomu nic nie mówiąc, nawet rodzinie. Wszyscy się na mnie wściekli, bo było to bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie. Później postanowiłem, że podczas następnego głębokiego nurkowania nakręcę film. Nie mogłem sobie jednak pozwolić na zakup kamer wartych kilkaset tysięcy złotych. Zrobiło się z tego przedsięwzięcie medialne – okazało się, że taki projekt może się przydać innym: ludzie będą mogli zobaczyć, jak wygląda świat na głębokości 231 m. Wkrótce odbędzie się premiera filmu.
A rywalizacja? Świadomość, że bije się rekord?
Rywalizacja liczbowa nie ma dla mnie sensu, bo nic nie wnosi. Obecny rekord osiągnięty przez Nuno Gomesa to 321 m. Pascal Barnabé zszedł na 330 m, jednak nie zostało to odnotowane w oficjalnych rankingach. Być może kiedyś mi się uda zejść równie głęboko, ale nie jest to mój cel.
W Twojej pasji jest pewien kruczek: bariera, czysto fizjologiczna, której nie da się przekroczyć. Na pewną głębokość nie da się zejść i przeżyć. Ma to dla Ciebie znaczenie?
Celem eksploracji może być dotarcie do pewnych miejsc – wówczas ustanawianie rekordów głębokości ma znaczenie drugorzędne, tak jak w przypadku Infovide Matrix Diving Exploration 2007. Inny przykład: trzy lata temu Leigh Cunningham zszedł w Morzu Czarnym do wraku Jolanda, by odnaleźć jego część rufową, i przy okazji pobił rekord świata w nurkowaniu wrakowym. Dla osób, którym zależy wyłącznie na rekordach, wyzwaniem jest zapewne owa bariera: na ile da się ją przekroczyć bez konsekwencji dla życia. Oznacza to na ogół zejście po linie i powrót, tyle że wtedy niczego nie da się zobaczyć. Dla mnie to nie ma sensu, bo nic nie wnosi do poznania otaczającego nas świata.
Piotr Pustelnik, jeden z jurorów Travelerów 2007, konkursu którego statuetkę otrzymałeś w kategorii „Wyprawa roku”, stwierdził, że masz sportowego ducha...
Sportowego w tym sensie, że pokazuję Polskę jako kraj, który ma duże osiągnięcia w nurkowaniu głębinowym. Nie jest ono domeną wyłącznie kilku zapaleńców z Zachodu. Moja pasja stanowi polski wkład w tę dziedzinę. Wcześniej ważne były dokonania nieżyjącego już Grzegorza „Banana” Dominika, który nurkował poniżej 200 m.
Wspominałeś przed chwilą, że gdy schodziłeś na głębokość 201 m, rodzina była wściekła. Czy myślisz o bliskich na takich głębokościach?
Gdy schodziłem na 201 m, najbardziej zły był na mnie mój partner nurkowy z teamu DeepExplorers, bo zrobiłem to bez niego (śmiech). Mama, która jest przewrażliwiona na moim punkcie, zawsze reaguje w sposób dramatyczny. Denerwuje się za każdym razem, gdy wyjeżdżam do Dahab. Nie ma też dla niej znaczenia, czy jadę kogoś szkolić w nurkowaniu na 40 m, czy idę na basen w Warszawie.
Chyba nie dziwi Cię, że bliscy się martwią? Przecież zawsze mogą się zdarzyć nieprzewidziane sytuacje – jak zaplątanie się w liny w czasie bicia rekordu...
Rzeczywiście, wyglądało to nieciekawie. Ze zgubieniem liny, przy której miał czekać zespół, poradziliśmy sobie bardzo dobrze. Natomiast nikt nie mógł przewidzieć, że zaplączę się w liny rybackie, co było niebezpieczne z dwóch powodów. Po pierwsze, mogłem się z nich nie uwolnić, po drugie, gdy już się wyciąłem za pomocą noża, przepadło mi kilka przystanków dekompresyjnych, bo wystrzeliłem nagle do góry. Zejście na 231 m zajęło mi 10 minut, na dole spędziłem minutę, powrót z dekompresją trwał 7 godzin. Trzeba pamiętać, że na takiej głębokości bardzo liczy się czas, bo zaledwie minuta oznacza tysiące litrów zużytego gazu – 25 razy więcej niż na powierzchni, co wynika ze wzrostu ciśnienia. Zdecydowałem się oddychać mieszanką, która na takiej głębokości teoretycznie jest toksyczna, więc pojawiło się dodatkowe niebezpieczeństwo.
Tym razem skończyło się na strachu…
Dość dużym, bo kiedy już względnie opanowałem sytuację, okazało się, że się zgubiłem. Wystrzeliłem boję sygnalizacyjną, ale podejrzewałem, że prąd zniósł mnie za cypel i zespół wspomagający w ogóle mnie nie widzi. Gdyby wtedy pojawił się strach o życie, panika mogłaby mnie sparaliżować. Przestałbym działać racjonalnie. Właśnie dlatego tak ważne jest przygotowanie i doświadczenie. Następnego dnia, kiedy już pojąłem grozę tej sytuacji, nogi się pode mną ugięły.
Czy po takim przeżyciu nie zaświtało Ci w głowie, żeby zrezygnować z nurkowania?
Nawet o tym nie pomyślałem. Sytuacja była trudna, ale w całej mojej karierze nurka technicznego nigdy tak naprawdę nie otarłem się o śmierć. Gdybym nie miał przy sobie noża albo nie zaplanował wcześniej rozwiązywania sytuacji awaryjnych, wówczas można by mówić o wielkiej wpadce.
Zdarzają się jednak wypadki śmiertelne.
Przyczyną większości jest głupota. Ludzie na własną rękę robią coś, co wykracza poza ich możliwości psychiczne i techniczne. Kolejny błąd to zbyt łatwe poddawanie się. Często podczas zwiedzaniu wraków czy jaskiń nurkowie gubią się, zaplątują w liny. Ktoś zbadał takie nieszczęśliwe wypadki i okazało się, że ludzie umierali w głębinie, mając w butlach wystarczającą ilość gazu, by sobie poradzić. Gubiła ich panika. Zamiast uspokoić się i działać, ostatnie minuty przeznaczali na pisanie pożegnalnych słów do ukochanych.
Ludzki odruch.
Niewątpliwie, ale gdyby ten czas poświęcili na działanie, wówczas mogliby przeżyć.
Jak długo należy trenować, zanim wyruszy się w głębinę?
Nurkowanie techniczne to wyższa szkoła jazdy. Trzeba być doświadczonym nurkiem rekreacyjnym, mieć na koncie minimum sto zejść pod wodę i absolutną pewność, że chce się uprawiać tę dyscyplinę. Wiąże się ona z dużymi wydatkami i regularnymi, częstymi wyprawami. Podstawowe szkolenie dla nurków rekreacyjnych trwa 5 dni. Droga nurka technicznego jest dłuższa. Poważne projekty, poniżej 100 m, zacząłem realizować 3 lata po ukończeniu wszystkich kursów technicznych. Wcześniej przez 2 lata nurkowałem rekreacyjnie.
Czy zobaczyłeś w głębinach coś, co Tobą wstrząsnęło?
Do najbardziej traumatycznych przeżyć należy widok martwych nurków. Na przykład w okolicy Łuku na ok. 100 m leży ciało Barbary Dillinger. Widać kości, kombinezon, butlę...
Dlaczego jej nie wyciągnięto?
Taka jest wola rodziny. Była nurkiem rekreacyjnym i zapuściła się w niebezpieczne miejsce. Jeśli taki nurek zejdzie do 80 m, raczej już stamtąd nie wróci. W 2005 r. brałem udział w poszukiwaniu jaskini w okolicach Kanionu w Dahab, którą znajomy Czech widział na ok. 130 m. Postanowiliśmy ją znaleźć. Udało się, ale po drodze natknęliśmy się na ciała dwóch nurków.
Z wykształcenia jesteś informatykiem i matematykiem. Czy potrafisz powiązać namiętność nurkowania z uprawianym zawodem?
Na studiach byłem raczej outsiderem. Z niewieloma osobami się przyjaźniłem, ponieważ koledzy, w przeciwieństwie do mnie, na ogół nie widzieli świata poza komputerami. Informatyka także jest moją pasją – zajmuję się dużymi projektami. W obu dziedzinach trzeba mieć zmysł organizacyjny, przewidywać sytuacje awaryjne, zarządzać ryzykiem. Poza tym do obliczania, np. profilu dekompresji wykorzystuje się komputery, które bardzo pomagają, ale nie eliminują zagrożeń.
Czy Twoja pasja budzi zainteresowanie mediów? Przeczytałem na którymś z serwisów plotkarskich, że jako nurek techniczny zadzierasz nosa, jesteś wyniosły w stosunku do nurków rekreacyjnych.
To kompletna bzdura! O to, czy zadzieram nosa, trzeba by zapytać nurków rekreacyjnych, którym jako przewodnik pokazywałem rybki w Morzu Czerwonym – bycie instruktorem daje mi ogromną satysfakcję.
Taka jest cena popularności...
Popularność? Chyba żartujesz! Jeśli komuś zależy na rozgłosie w tym kraju, to powinien zostać piłkarzem lub kierowcą rajdowym, a nie nurkiem technicznym.
Szykujesz się do następnego poważnego projektu?
Cały czas nurkuję. Niedawno w Czarnej Hańczy zszedłem na 40 m. Być może w tym roku pojadę do Meksyku i zanurkuję w cenotach, podwodnych grotach na Półwyspie Jukatan. Oczywiście, jeżeli będę miał okazję zrealizować większy projekt, w który zaangażują się sponsorzy, nie wykluczam, że zejdę jeszcze głębiej i jeżeli da się pobić kolejny rekord, z pewnością to zrobię. Obecnie przygotowuję projekt badawczy, który m.in. ma pokazać, jak można pod kątem medycznym monitorować organizmy nurków znajdujących się poniżej 200 m. Nurkowanie głębinowe jest w gruncie rzeczy dość świeżą dziedziną. Zejście na taką głębokość oznacza odkrywanie nie do końca poznanych możliwości ludzkiego organizmu i eksperymentowanie na sobie samym.
Masz córkę. Czy to Cię nie hamuje?
Przed narodzinami córki wszyscy mówili: jak będzie dziecko, przestaniesz ryzykować własnym życiem. Gdyby powiedział to np. Piotr Pustelnik, wybitny himalaista, uwierzyłbym mu. Ma dwóch synów, a mimo to wyjeżdża w wysokie góry. Nic się nie zmieniło w mojej mentalności. Co więcej – chcę, żeby córka była ze mnie dumna, dlatego nie mam zamiaru stać się naleśnikiem siedzącym przed telewizorem.
Jest w tym pierwiastek egoizmu?
Pewnie wiele osób powie, że jestem nieodpowiedzialny czy egoistyczny. Myślę jednak, że na tym właśnie polega pasja: nie da się jej zlikwidować, działa jak narkotyk. To chyba Grzegorz „Banan” Dominik powiedział: Pasja w sportach ekstremalnych często przeradza się w obsesję, a obsesja ma to do siebie, że zwykle prowadzi do śmierci. Zbulwersowało mnie to i zastanowiło, ale on rzeczywiście zginął, nurkując. Ja też potrzebuję nurkowania jak inni powietrza, ale uważam, że trzeba mieć podejście zdroworozsądkowe. Bardzo dużo czasu poświęcam kwestiom bezpieczeństwa.
Czy nie jest tak, że w sportach ekstremalnych podczas największych wyczynów pojawia się, nazywane tak już przez Freuda, pragnienie śmierci? Chęć sprawdzenia, co będzie?
Nie podzielam takiego poglądu. Nuno Gomes powiedział kiedyś, że trzeba naprawdę kochać życie, żeby ten sport uprawiać i wracać na powierzchnię. Jeżeli ktoś nie ma szacunku do życia ani chęci życia, to się zatraci i nie przeżyje.
Kochasz życie?
Bardzo.
Jerzy Błaszczyk (rocznik 1970)
Nurkuje od 1999 r. Pięć lat później zdobył certyfikat instruktora nurkowania. Pasjonat, jakich mało. Ma na koncie ponad tysiąc nurkowań (potem przestał liczyć, zna tylko przybliżoną liczbę zejść pod wodę), w tym ok. 50 na głębokość poniżej 100 m. Jego ukochaną destynacją jest Dahab na półwyspie Synaj – w Canyon, Little Canyon czy Blue Hole mógłby nurkować codziennie do końca życia. Założył grupę nurkową DeepExplorers (www.deepexplorers.pl), z którą penetruje głębiny Morza Czerwonego. Laureat Travelerów 2007 w kategorii „Wyprawa roku”. Uwielbia „grzebać” w komputerze i tworzyć własne oprogramowanie. Nowym ulubionym zajęciem jest wpatrywanie się godzinami w trzymiesięczną córeczkę.