Reklama

NGT: Skąd pomysł, by w czasie urlopu pracować na budowie?

Basia Ryl: Dwa lata temu zastanawiałam się, jak spędzić wakacje, i przypomniałam sobie o Habitat for Humanity – międzynarodowej organizacji pozarządowej, która działa także w Polsce. Jednym z projektów jest Global Village, czyli wolontariat przy budowie mieszkań dla niezamożnych rodzin w rożnych krajach świata. Brałam kiedyś udział w takim programie w Gliwicach i pomyślałam, że mogę połączyć wypoczynek z nietypową aktywnością fizyczną, działalnością dobroczynną i poznawaniem innych kultur.

Reklama

NGT: Jakie warunki musiałaś spełnić, by pojechać do Etiopii?

B.R.: Po prostu trzeba chcieć. Na miejscu czekają zazwyczaj spartańskie warunki i ciężka praca fizyczna. Do tego dochodzą kwestie finansowe – opłaca się swój pobyt i przekazuje darowiznę na program budowlany. W Etiopii koszt wzniesienia domu o powierzchni 22 m2 wynosił ok. 1,5 tys. dol., z czego część pokrywali wolontariusze, a resztę – przyszli mieszkańcy. Ponadto muszą oni przepracować określoną liczbę godzin. Domy nie są więc dawane za darmo, przez co dla lokatorów mają większą wartość.

NGT: Ile domów zbudowaliście w Etiopii przez dwa tygodnie?

B.R.: Dwa i pół. Tak naprawdę jako wolontariusze bardziej przeszkadzaliśmy w pracy. (śmiech)

NGT: Dlaczego?

B.R.: 72-letnia Etiopka swoją część fundamentu wykopała trzy razy szybciej niż ja i dużo mniej się przy tym zmęczyła. Po pierwszych dwóch dniach pracy z trudem wstałam z lóżka, czułam każdy mięsień. Wszystko wykonywaliśmy ręcznie. Najciekawszym etapem budowy było rzucanie błotem w ścianę z odległości kilku metrów – idealna terapia antystresowa. Podstawowym materiałem budowlanym w Etiopii jest chica – mieszanina gliny, słomy i wody. Pokrywa się nią szkielety ścian, a następnie wygładza. Miejscowym wszystko wychodziło oczywiście dużo lepiej i szybciej.

NGT: Czego jeszcze można się było nauczyć?

B.R.: Pracy zespołowej, w grupie, złożonej ze studentów, z artystów, osób w starszym wieku, pochodzących głownie z Wielkiej Brytanii i USA. Oznaczało to wymianę doświadczeń i inne spojrzenie na wiele spraw. W pojedynkę nikt domu nie zbuduje – podawaliśmy sobie glinę, nawet kamienie i piasek nosiliśmy razem na czymś w rodzaju lektyki, bo taczki są towarem deficytowym. Miałam wrażenie, że Etiopczycy czerpali dużo radości z tego, że mogli z nami pracować i rozmawiać. Myślę, że to właśnie nasza obecność, a nie samo zbudowanie domu, jest największą wartością wolontariatu.

NGT: Jakiej Etiopii się spodziewałaś, a jaką zobaczyłaś?

B.R.: Ze wstydem przyznaję, że pierwszym skojarzeniem były głodne dzieci z wydętymi brzuszkami. Obrazy takiej właśnie Afryki przekazywane przez media utkwiły mi w głowie. Rzeczywiście, jest to biedny kraj, a warunki mieszkaniowe mogą zszokować Europejczyka. Jednak gościnność i radość z prostego życia zaskakiwały mnie na każdym kroku. Uczy to pokory. Poza tym, myśląc o Etiopii, wyobrażałam sobie nagie skały i góry, tymczasem krajobrazy wokół wioski Debra Marcos, gdzie mieszkałam, były zielone i piękne.

NGT: Był czas na poznawanie okolicy i zwyczajów?

B.R.:Weekendy mieliśmy wolne. Spotykaliśmy się z ludźmi, organizowaliśmy wyjazdy, m.in. do kościoła koptyjskiego. Zaszczytem był udział w ceremonii parzenia kawy. W Etiopii każda kobieta musi umieć ją przygotować wszystkim mieszkańcom wioski. Nie ominęło to żadnej z wolontariuszek. Przebrana we wspaniałą etiopską haftowaną suknię, w turbanie na głowie przemywałam ziarna, następnie je prażyłam i, trzymając w dłoniach, obchodziłam namiot, by każdy miał szansę wciągnąć aromat. Dopiero później mogłam przystąpić do parzenia, co nie było wcale łatwym zadaniem. Teraz wiem, że kiedy wciskamy guzik ekspresu, omija nas jeden z ekscytujących etapów przygotowania naparu. Na szczęście zdałam egzamin z parzenia kawy i na zakończenie ceremonii otrzymałam nowe imię – Jemaroschet, co po amharsku znaczy Plaster Miodu.

NGT: Czy ten wyjazd coś w Tobie zmienił?

B.R.: Każdy wyjazd coś we mnie zmienia, wpływa na to, jak później postrzegam świat. Jedna wyprawa nie czyni rewolucji, ważniejsze jest gromadzenie doświadczeń. Nie czuję się wyjątkowa tylko dlatego, że pomagam budować domy. W Rumunii, gdzie mieszkałam przez jakiś czas, pracowałam w szpitalu z dziećmi chorymi na AIDS, studiując w Meksyku, uczyłam jako wolontariuszka języka angielskiego w przedszkolu. Pół roku spędziłam również w Indiach, gdzie zbierałam materiały do pracy dyplomowej na temat trudnej sytuacji wdów – hinduska kobieta po śmierci męża traci status społeczny.

NGT: Skąd w ogóle zainteresowanie wolontariatem?

B.R.:W szkole, w której się uczyłam, kładziono nacisk na projekty społeczne i działalność pozaszkolną. To chyba właśnie tam zaszczepiono mi chęć pomagania innym. Jeżeli ktoś jest zainteresowany wolontariatem, powinien poszukać inspiracji w organizacjach amerykańskich, skandynawskich czy holenderskich – te kraje realizują dużo projektów na całym świecie. W Polsce nie ma ich jeszcze zbyt wiele, choć inicjatyw jest coraz więcej.

NGT: Niektórych może zaskoczyć fakt, że za wolontariat się płaci, i to wcale niemało.

B.R.:W naszym kraju niewiele osób wie, że można otrzymać wsparcie od ludzi, np. ze Stanow Zjednoczonych, którzy z rożnych powodów sami nie mogą uczestniczyć w takim programie. Jest wiele skutecznych sposobów na zebranie potrzebnych środków, chociażby stworzenie pod patronatem Habitatu własnej strony internetowej i wyjaśnienie innym, dlaczego tak bardzo chce się wziąć udział w wyprawie. Odzew i pomoc finansowa są naprawdę zaskakujące, choć nam, Polakom, trudno jest w to uwierzyć.

NGT: Dlaczego w tym roku wybrałaś Azję?

B.R.: Od zawsze fascynuje mnie Afryka. Chciałam pojechać do Botswany, ale nie pasował mi termin. W maju wyjeżdżam na dwa tygodnie do miejscowości Tien Gang w Wietnamie. Planujemy stawianie domów z cegieł, które sami zrobimy i wypalimy. Każdy kraj ma własne technologie budowlane, dostosowane do klimatu i warunków. Poza tym wolontariuszami są inne osoby niż w Etiopii, m.in. Amerykanin, który walczył podczas wojny w... Wietnamie.

Reklama

NGT: Czym chcesz się zająć w przyszłości?

B.R.: Nie wiem, co dokładnie będę robić za kilka czy kilkanaście lat. Studiowałam w Copenhagen Business School w Danii. Wybrany przeze mnie kierunek łączył nauki ekonomiczne i społeczne, ogólnie mówiąc, przygotowywał do pracy w ONZ. Od razu po skończeniu studiów chciałam pracować w jakiejś organizacji pozarządowej. Moj zapał nieco ostygł po pobycie w Indiach. Nie wszystkie z prowadzonych tam akcji są trafi one, na przykład na południu kraju pomoc skupia się na osobach chorych na AIDS, choć większym problemem jest akurat gruźlica. Mimo to marzę, by kiedyś zaangażować się zawodowo w projekty społeczne. Może uda mi się połączyć pomoc innym z wiedzą biznesową, którą obecnie zdobywam w pracy.

Reklama
Reklama
Reklama