W błękicie
Pośród białych jachtów na przystani w Acapulco czarny kadłub R.V. Pacific Storm rzucał się w oczy. Był to dawny 26-metrowy trawler przerobiony na statek badawczy.
Stały tam większe, dostatniejsze jednostki (w końcu ludzie wydają na jachty fortuny), lecz gdybym miał decydować, którym wypłynąć w miesięczny rejs, z całej tej floty i tak wybrałbym właśnie ten. Kiedy z Flipem Nicklinem przetaszczyliśmy nasze rzeczy po trapie i złożyliśmy je w kabinie, poczułem dzikie zadowolenie.
Kiedy z Flipem Nicklinem przetaszczyliśmy nasze rzeczy po trapie i złożyliśmy je w kabinie, poczułem dzikie zadowolenie.
Gdy tylko stwierdzę, że usta wykrzywiają mi się ponuro, gdy moją duszą zawładnie dżdżysty listopad; kiedy spędzę zbyt wiele miesięcy przy klawiaturze komputera, w sztucznym świetle, jak jakiś odludek zamknięty z własnej woli, aby zarobić na życie, wtedy czuję, że najwyższy czas udać się na morze. Z radością przyjąłem więc przydział na Pacific Storm.
Czy wspominałem, że mieliśmy ścigać białego wieloryba? Otóż w populacji płetwali błękitnych ze wschodniej części północnego Pacyfiku – grupie, która w większości spędza miesiące letnie u wybrzeży Kalifornii – jest biały osobnik, być może albinos. Przed czterema miesiącami ponton wysłany z Pacific Storm oznakował olbrzyma w pobliżu Santa Barbara, ale jego znacznik satelitarny, numer 4 172, przestał nadawać w kilka tygodni po wszczepieniu. Satelity TIROS N na orbicie polarnej nie mogły dłużej go śledzić, ale to właśnie on był jednym ze zwierząt, które mieliśmy nadzieję zobaczyć u wybrzeży Ameryki Środkowej. Pacific Storm wyruszył więc na morze – w stronę anomalii termicznej, która była naszym celem.
Costa Rica Dome (Kopuła Kostarykańska) to wypływ zimnej wody obfitującej w składniki odżywcze wywoływany przez spotkanie wia-trów i prądów na zachód od Ameryki Środkowej. Nie ma stałej lokalizacji, trochę się błąka, ale można mieć pewność, że napotka się go 500–800 km od brzegu. Upwelling wybrzusza termoklinę – warstwę oddzielającą zimną wodę głębin od ciepłych wód powierzchniowych – tak bardzo, że czasem jest oddalona od powierzchni zaledwie o 10 m. Wraz z zimną, ubogą w tlen wodą głębinową wypływają azotany, fosforany, krzemiany i inne składniki odżywcze. Ta manna albo raczej antymanna – dar nie z niebios, a z morskiej otchłani – tworzy na morzu oazę. Substancje wypływające w kopule są nawozem dla maleńkich roślin, fitoplanktonu, będącego pożywieniem maleńkich zwierząt, zooplanktonu, przywabiającego z kolei większe zwierzęta, z których część jest naprawdę duża.
Płetwal błękitny, Balaenoptera musculus, jest największym stworzeniem, jakie kiedykolwiek żyło na Ziemi. Linneusz utworzył nazwę gatunku od łacińskiego słowa balaena, co znaczy „wieloryb”, oraz greckiego pteron – „płetwa” albo „skrzydło”. Określenie gatunku, musculus, jest zdrobnieniem łacińskiego mus; „mysz” – to najwyraźniej żart Linneusza. „Wieloryb myszka” może bowiem osiągać 200 ton wagi i 30 m długości. Tak samo jak słoń jest w stanie bez trudu podnieść mysz trąbą, płetwal mógłby ponieść słonia na swoim kolosalnym języku. Gdyby Jonasz został wstrzyknięty dożylnie, a nie połknięty, mógłby pływać w tętnicach tego walenia, popychany co jakieś 10 sekund przez powolny, boski puls.
Wielka prędkość, z jaką pływa płetwal błękitny, a także oddalenie jego ostoi – miejsca, gdzie trzy ziemskie oceany łączą się w lodowatych wodach Antarktyki – chroniły większość tego gatunku aż do początków XX w. Wraz z wynalezieniem eksplodujących harpunów i szybkich, parowych statków wielorybniczych ta ostoja szybko została naruszona. W ciągu pierwszych 60 lat XX w. zabito 360 tys. płetwali błękitnych. Populacja z rejonu Georgii Południowej została wytępiona, podobnie jak ta żerująca w przybrzeżnych wodach Japonii. Niektóre populacje płetwala błękitnego zmniejszyły się o 99 proc. i gatunek znalazł się na krawędzi wyginięcia.
Dla Bruce’a Mate’a i Johna Calambokidisa, głównych naukowców na pokładzie Pacific Storm, ironia sytuacji jest przejmująca. Badane przez nich płetwale błękitne, 2 tys. zwierząt spędzających lato na zachód od Ameryki Północnej, które niegdyś uchodziły zaledwie za małą grupkę, dziś stanowią znaczącą populację.
Mate, dyrektor Instytutu Ssaków Morskich na Uniwersytecie Stanowym w Portland w stanie Oregon, jest pomysłowy i skuteczny we wszczepianiu waleniom znaczników satelitarnych. Nie ma w tym sobie równych na świecie. Kopuła po raz pierwszy przykuła jego uwagę w 1995 r., kiedy wieloryby, które oznakował latem u wybrzeży Kalifornii, zaczęły zimą nadawać z okolic Kostaryki. Calambokidis, współzałożyciel organizacji Cascadia Research w mieście Olympia w stanie Waszyngton, jest na Zachodnim Wybrzeżu mistrzem w identyfikacji waleni na podstawie zdjęć. Ten wysoki, szczupły,
biolog o wyglądzie wilka morskiego w 1999 r. dokonał zwiadu kopuły, płynąc tam żaglówką. Pogoda nie sprzyjała, a łódź była za mała na taki rejs, mimo to Calambokidis zdołał wykonać na kopule zdjęcia, dzięki którym rozpoznał dziesięć wielorybów sfotografowanych przez siebie wcześniej u brzegów Kalifornii.
Dlaczego płetwal błękitny miałby opuszczać pod koniec lata swoje żerowisko i przepływać tysiące kilometrów, by spędzić zimę w tej tropikalnej strefie wypływu? Mate i Calambokidis uważali, że znają odpowiedź. Dane satelitarne wykazywały, że niektóre z oznakowanych ssaków pozostają na kopule przez pięć miesięcy lub dłużej, przypływając tam na początku tej południowej migracji, a odpływając pod jej koniec – to zachowanie, które w przypadku innych fiszbinowców obserwuje się u ciężarnych samic i młodych matek. U płetwali błękitnych nie odnotowano go dotąd, ponieważ jeszcze nikt nigdy nie był świadkiem narodzin płetwala błękitnego. Wydaje się, że pływacze szare, humbaki i wale gładkoskóre – czyli te gatunki fiszbinowców, które obserwowano w rejonach cielenia – żerują na tych terenach niewiele lub zgoła wcale. Jednak istnieją dowody na to, że z płetwalem błękitnym może być inaczej – zważywszy na jego rozmiary i kolosalne zapotrzebowanie na energię. Oaza Kopuły Kostarykańskiej mogłaby spełniać te wymagania, a wydajność wypływu ułatwiałaby karmiącym matkom przerabianie ławic kryla na całe beczki mleka, dzięki któremu ich młode są w stanie przybierać swoje 90 kg dziennie.
Balaenoptera musculus został objęty ochroną w połowie lat 60. XX w., lecz z powodów nie do końca zrozumiałych jego populacja prawie nie wzrosła. Mate i Calambokidis wychodzą z założenia, że jeśli płetwal błękitny ma przetrwać, należy sporządzić mapę demograficzną i migracji tego gatunku. Największe stworzenie na Ziemi jest zarazem najbardziej bezbronne w tropikalnych wodach, w których wydaje na świat ośmiometrowe, trzytonowe „maleństwa”.
Płynąc na południe korytarzem migracyjnym płetwala błękitnego, zmienialiśmy się na mostku obserwacyjnym, aby wypatrywać na horyzoncie fontann wydmuchiwanej wody. Według danych satelitarnych walenie 5 801 i 23 043 dotarły już na kopułę, a numer 5 670 zbliżał się do niej. Naukowców szczególnie interesował osobnik 23 043, ponieważ znali jego płeć. To była samica, a jako że dotarła na kopułę wcześnie, można było oczekiwać, że zostanie matką. Biały płetwal błękitny, 4 172, jeśli wybierał się w tym roku na kopułę, był gdzieś w stadzie podążającym na południe. Jednak Pacyfik jest dużym oceanemi nie zauważyliśmy ani jednej fontanny.
Co jakiś czas statek przechodził w dryf i naukowcy wystawiali za burtę sprzęt: sensor CTD, echosondę i hydrofon. Sensor CTD odnotowywał przewodność (miarę zasolenia), temperaturę i głębokość. Echosonda wyszukiwała ławice kryla, stanowiącego niemal jedyne pożywienie płetwali błękitnych.
– Wykonujemy obserwacje na całej trasie – wyjaśnił mi Mate. – Jeżeli nie ma kryla, to czy płetwale tędy przepłyną? Jeśli są większe skupiska kryla, to czy się zatrzymają? Szukamy wielorybich odchodów. Próbujemy je wyłowić i ustalić, czy walenie żerują. I sprawdzamy ich oddech, który po obiedzie jest bardziej cuchnący. Nie uważam, żeby oddech płetwala błękitnego był odrażający, a już z pewnością nie w porównaniu z pływaczem szarym, który ma naprawdę „mocny” chuch.
Hydrofon miał wykrywać głosy płetwali błękitnych. Prosta pieśń samca – dudniące, stentorowe, pulsujące głębokim basem zawołanie A, po którym rozlega się ciągły ton zawołania B – to najpotężniejszy dźwięk na morzu, mogący teoretycznie przebyć pół oceanicznego basenu. Lecz wielkie fiszbinowce często milczą. Z wyjątkiem kilku wątpliwych urywków pieśni nie usłyszeliśmy niczego.
Gdy dotarliśmy na Kopułę Kostarykańską, w trzy dni po wypłynięciu z Acapulco, wygląd oceanu się nie zmienił. Widzieliśmy tylko błękitny horyzont i sunące w dal fale. Dopiero sensor CTD wykazał, że termoklina leży zaledwie 20 m pod powierzchnią. Byliśmy na miejscu.
– Fontanna na 11! – zawołał następnego ranka przez krótkofalówkę Calambokidis, stojący na salingu służącym nam za bocianie gniazdo.
Zobaczyliśmy dwie kolejne fontanny wody, jedna po drugiej, tuż obok siebie – nasze pierwsze dwa płetwale błękitne – i spuściliśmy na wodę łodzie do znakowania, rozpoczynając rytuał, który miał nas zajmować przez następne trzy tygodnie. Były to dwa pontony o sztywnych kadłubach napędzane silnikami diesla. Trzymając się nomenklatury meteorologicznej, nazwaliśmy ten większy Huraganem, a mniejszy Szkwałem. Ja na ogół pływałem Huraganem. Dowodził nim Bruce Mate. Drugim oficerem (i drugim członkiem rodziny na pokładzie) była Mary Lou, kamerzystka ekspedycji i żona profesora. Ja byłem chłopakiem od biopsji. Moje główne zadanie polegało na tym, że napinałem kuszę, wyjmowałem strzałkę do biopsji z pojemnika służącego za kołczan, zakładałem ją na cięciwę, a potem zdejmowałem osłonę z aluminiowej folii chroniącą grot przed zanieczyszczeniem przez obce DNA. Wystrzelona w wieloryba strzała wycinała wałeczek skóry i tłuszczu. Jakieś 8 cm od czubka strzała była zabezpieczona kulką z żółtej gumy, która nie pozwalała pociskowi wbijać się zbyt głęboko i ułatwiała mu odbicie się od walenia.
Na gumowym dziobie Huragana był zamontowany metalowy bukszpryt, tzw. ambona, wykonany specjalnie z myślą o tej pracy. Ilekroć zbliżyliśmy się do wielorybów, wchodziłem za profesorem Mate’em na wąską kratę ambony. Z olstra, którym była przezroczysta rura z plastiku przywiązana do barierki, Mate wyciągał „aplikator” znaczników satelitarnych – czerwony, metalowy garłacz o długiej lufie, osadzony na drewnianej kolbie. Siłą napędową tego norweskiego wynalazku, służącego pierwotnie do przerzucania lin między statkami, jest sprężone powietrze z butli do nurkowania. Ciśnienie można regulować. Dla płetwali błękitnych Mate ustawia tarczę na ciśnienie 6 kg na cm². Dla kaszalotów, które mają bardzo twardą skórę, na 8 kg.
Pojawienie się wieloryba prawie zawsze poprzedzała wydmuchiwana przez niego fontanna. Ilekroć płetwal błękitny wynurzał się w pobliżu, aby odetchnąć, zadziwiały mnie jego nozdrza – dwa otwory ziejące na szczycie strzelistego wzgórka, stanowiącego ich osłonę i tworzącego coś w rodzaju nosa z tyłu głowy. Inne fiszbinowce też mają osłony nozdrzy, ale ten nos był nieomal rzymski. Wydawał się nieproporcjonalnie duży. Jego rozmiar pozwalał zrozumieć, skąd się bierze ten głośny, wstrząsający wydech – nie tyle tchnienie, co detonacja. No i ta 9-metrowa fontanna. To był potężny wydmuch, po którym szybko następował równie potężny wdech.
Kolejną częścią wieloryba, którą oglądaliśmy, był jego grzbiet. Płetwal błękitny jest cały niebieskawoszary, nakrapiany szarymi lub szarobiałymi cętkami, jak opisuje go jeden z przewodników. I rzeczywiście – grzbiet ma nierzadko taki właśnie kolor, ale równie często, zależnie od światła, przybiera barwę srebrzyście szarą lub jasnobrązową. Bez względu na kolor, grzbiet jest zawsze lśniący. Jeśli jesteś blisko, widzisz jak woda obmywa te ogromne plecy, najpierw strumyczkami i pasmami, a potem cienką warstwą o ślicznych, rozedrganych deseniach.
Ponad wodą płetwale błękitne są teoretycznie niebieskie, ale gdy ogląda się je przez niebieski filtr oceanu, ich bladość przybiera kolor turkusu lub akwamaryny. Najbardziej niesamowity i sugestywny jest dla mnie widok wieloryba oglądanego z góry, przez 5 do 15 m wody.
Najładniejszą część ciała Balaenoptera musculus stanowi ogon. W pierwszym tygodniu naszych prób znakowania wciąż mieliśmy wrażenie, że te ogony machają nam na pożegnanie. „No to pa!”. „Całkiem nieźle. Może następnym razem się uda”. Gdy wieloryb ukazywał swój ogon – gdy dwie błoniaste łopaty wysuwały się wysoko ponad wodę – przerywaliśmy pościg, gdyż uniesienie płetwy ogonowej oznacza przejście do głębokiego zanurzenia.
Jednak czasem oglądaliśmy ogony tuż pod powierzchnią. Były ogromne, a w ruchu hipnotyzowały swoją urodą. W żadnej istocie żyjącej esowate linie nie zostały wykreślone cudowniej niż w półksiężycowych krawędziach owych płetw – pisze Herman Melville w Moby Dicku.
Na zakończenie spotkania z olbrzymem widzieliśmy jego „odcisk ogona”. Gdy wieloryb lub delfin płynie na małej głębokości, zawirowania wzniecane przez ten fragment ciała wznoszą się, tworząc okrągły, gładki ślad na powierzchni
– „odcisk stopy”. Te pozostawione przez płetwale są wielkie i zaskakująco trwałe.
– To pokazuje, ile energii jest w tym machnięciu – powiedział mi Mate, kiedy zobaczył, jak wpatruję się w jeden z takich śladów. Krąg odcisku ogona jest idealnie gładki, z wyjątkiem kilku słabych krzywizn powstających w miejscach, gdzie owa energia wciąż jeszcze się wznosi. W końcu pod ciosami oceanu ta gładkość zaczyna znikać, od zewnątrz, ku środkowi. Wyraźny odcisk ogona był kolejną z tych zniechęcających oznak, które zmuszały nas do wstrzymania pościgu.
Stojąc na ambonie, profesor rozstawił nogi, by łatwiej utrzymywać równowagę, oparł kolbę aplikatora na kracie pokładu. Jego spodnie w kolorze khaki łopotały na wietrze, którego powiew przynosił co jakiś czas stęchły zapach, chwilami zmieszany z okropną wonią gazów jelitowych. „No wiesz, Bruce!”, myślałem nieraz. Aż pewnego dnia, gdy wiatr szarpał jego spodniami, a my płynęliśmy w stronę wielorybiej fontanny, profesor wydał z siebie podmuch tak potężny i smrodliwy, że uświadomiłem sobie, iż to nie może być jego wina. Tym, co przez cały czas wyczuwałem, nie był nasz szef. Czułem cuchnący oddech płetwali błękitnych.
Przez prawie tydzień, który spędziliśmy na kopule, każdy dostrzeżony wieloryb wymykał się nam. Szóstego dnia nasz los się odmienił. Tego ranka dostrzegliśmy trzy fontanny i spuściliśmy Huragana na wodę.
Płynęliśmy obok wielkiego, turkusowego kształtu, równo z jego ogonem. Kiedy zwierzę wypłynęło na powierzchnię, aby odetchnąć, turkusowa abstrakcja zamieniła się w fotograficzny realizm. Irvine zwiększył obroty silnika. Ja, stojąc na bukszprycie, odbezpieczyłem kuszę. Mate przycisnął do ramienia kolbę aplikatora, przechylił się przez barierkę ambony i skierował długą, czerwoną lufę nieomal pionowo w dół, w wypływającego wieloryba, sunącego teraz zaledwie trzy metry pod wodą. Waleń wypuścił powietrze i ponad wodę gwałtownie wynurzyła się lśniąca, zaokrąglona ściana jego boku.
Jako facet od biopsji, miałem czekać na huk aplikatora, zanim wystrzelę ze swej kuszy. Gładki bok wieloryba wypełnił mi całe pole widzenia, nie mogłem spudłować. Gdy tylko aplikator wystrzelił, pociągnąłem za spust. Bełt wyleciał z kuszy i w miejscu, w które celowałem, pojawiła się czarna dziura, mała, ale zakrwawiona. Ogarnął mnie żal i poczucie winy. Ja to zrobiłem? Czułem się jak chłopiec, który strzelił piłką prosto w witrażowe okno. Potem powróciło poczucie proporcji. Przy ogromie tego wieloryba zrobiona przeze mnie dziura była tylko ukłuciem komara.
Płetwal błękitny pozostawia na powierzchni morza coś w rodzaju pisma. Na moment przed wynurzeniem ponad jego głową tworzy się jajowaty ślad, wygięty grzbiet pozostawia ślad długi i wąski, no i jest jeszcze okrągły ślad odcisku ogona. Są też białe fontanny, które płetwale wzbijają, wypuszczając powietrze, kiedy suną pod powierzchnią. A także tumany pęcherzyków powietrza. Pierwszy raz zobaczyłem taki rój wyrywający się z nozdrzy tuż przed bukszprytem, na głębokości jakichś czterech metrów. Rozszerzał się ku powierzchni niczym kryształowy żyrandol „spadający” z dołu do góry. – Chmura bąbelków – stwierdził Mate.
Ta konkretna chmura bąbelków wydawała się komentarzem skierowanym do naszej upartej, irytującej łódeczki. Wznosiła się nad głową zwierzęcia jak dymek w komiksie, a jej przesłanie brzmiało mniej więcej jak: „Spier…!”.
Spośród wszystkich pozostawianych przez płetwala błękitnego najbarwniejszy jest ślad defekacyjny. Pierwszej defekacji, jaką zobaczyliśmy, dokonał 15-metrowy roczniak. Wydmuchnął powietrze, po czym na oceanie zajaśniała długa, czerwonopomarańczowa smuga. Ten ślad, pasmo przetrawionego kryla, był dla nas pierwszym bezpośrednim dowodem, że płetwale błękitne żerują zimą na Kopule Kostarykańskiej. Jako że była to jedna z hipotez, które miała sprawdzić nasza ekspedycja, Mate zaczął szukać plastikowego woreczka do pobrania próbki.
Robyn Matteson, dyplomantka Mate’a, obserwowała na ekranie komputera odczyty echosondy i ławice kryla wykryte przez nią na kopule. Maleńkie skorupiaki były rozmieszczone nieregularnie, ale dawało się zauważyć ich gęste skupiska. Po drugiej stronie laboratoryjnego stołu, przy swoich komputerach, Calambokidis i Erin Oleson z Instytutu Oceanografii Scrippsa badali charakterystyki zanurzeń zapisane przez akustyczne znaczniki, które udało im się przyczepić kilku wielorybom. Przytwierdzone do skóry przyssawkami, utrzymują się na ssaku przez kilka godzin, a nie miesięcy, jak inwazyjne znaczniki satelitarne. Tu, na kopule, rejestratory głębokości odnotowały zanurzenia rzędu 250 m
i więcej. Pionowa linia, oznaczająca każde zanurzenie, po osiągnięciu maksymalnej głębokości zaczynała wracać do góry zygzakiem przypominającym zęby piły, charakterystycznym dla płetwali błękitnych podczas żerowania.
Dowody na to, że płetwale cielą się na Kopule Kostarykańskiej, okazały się trudniejsze do uzyskania, ale w końcu pojawiły się przy naszej sterburcie w postaci matki i jej potomka. John Calambokidis popłynął Szkwałem zrobić powierzchniowe zdjęcia do fotoidentyfikacji. Nicklin i kamerzysta Ernie Kovacs złapali sprzęt i wyruszyli z nim. Gdy już byli blisko wielorybów, zsunęli się za burtę. Początkowo widzieli przez maski tylko błękit. Potem Kovacs, szukający młodego osobnika, ze zdziwieniem zobaczył, jak ten mija go jakieś dwa metry poniżej jego płetw. To był zaledwie wielorybi osesek, ale jego błękitny grzbiet zdawał się sunąć w nieskończoność. Kiedy przepływał obok Nicklina, obrócił się lekko. Zajrzał w szklane oko obudowy aparatu, a migawka Nicklina mrugnęła do niego.
Po 21 dniach na Kopule Kostarykańskiej zawróciliśmy na północ, w stronę Acapulco. Żałowaliśmy, że nie udało się natrafić na białego samca numer 4 172. Jednak w sumie byliśmy zadowoleni. Zdołaliśmy odnaleźć trzy wieloryby oznakowane w Kalifornii, które przybyły aż tutaj. Wszczepiliśmy znaczniki satelitarne trzem nowym płetwalom błękitnym (choć jedno urządzenie nie podjęło nadawania), przyczepiliśmy znaczniki akustyczne do sześciu kolejnych
i przeprowadziliśmy fotoidentyfikację około 70 sztuk. 13 z nich pochodziło z Kalifornii. Zobaczyliśmy wiele trójek, wielorybich trójkątów, i byliśmy świadkami hałaśliwych zalotów, co sugerowało, że kopuła jest terenem godowym. Wykazaliśmy, że płetwale żerują tu zimą. Podsłuchaliśmy zawołania A i B pieśni płetwala błękitnego, a także zawołania D, które wydaje między okresami żerowania. Tak rozpoczęliśmy zapis zimowej muzyki z tego skrawka oceanu.
Wieści z kopuły są dobre. Najokazalsze ze wszystkich stworzeń zostało nieomal wytępione przez nasz gatunek, myślącą małpę. Liczebność populacji jest nadal niska. Ale gdy leżałem na koi z laptopem Nicklina i oglądałem jego cyfrowe portrety ciekawskiego młodzika, w tej dziwacznej minie dostrzegłem jakieś gargantuiczne szelmostwo. I to wydało mi się krzepiące.