Reklama

Tuż przed wyjazdem na Igrzyska Paraolimpijskie Natalia Partyka rozmawiała z Julią Lachowicz.

Reklama

NG: Coś mi tu nie gra.

Natalia Partyka: Ale co? Bo mnie zazwyczaj gra.

Dziś kończysz 27 lat i jutro wyjeżdżasz na swoje siódme igrzyska olimpijskie.

Faktycznie, zaczynałam młodo. Pierwszy raz pojechałam w 2000 r. do Sydney. Byłam wtedy najmłodszą zawodniczką całej paraolimpiady. Zupełne dziecko – 11 lat. Jutro lecę do Rio na igrzyska olimpijskie, a pod koniec sierpnia jeszcze raz na paraolimpiadę. Więc w sumie za chwilę będę miała na koncie osiem startów olimpijskich.

W Sydney traktowałaś to chyba bardziej jak zabawę. Podobno byłaś maskotką reprezentacji?

Na pewno nie traktowali mnie do końca poważnie. Ale to uczestnictwo było dla mnie ważne, bo tam zobaczyłam, że muszę jeszcze sporo trenować, by zacząć się liczyć. Zmobilizowało mnie to. Zacięłam się. Od tamtego czasu prawie nie wychodzę z sali treningowej.

Efekt – medal w Atenach, a cztery lata później kwalifikacja do Pekinu zarówno na igrzyska, jak i na paraigrzyska.

Właściwie od czasów Sydney zaczęłam myśleć o sporcie bardzo poważnie. I w 90 proc. być pełnosprawną sportsmenką. Nawet w 99 proc. W końcu nie mam tylko jednego przedramienia.

Tylko?

Są znacznie większe niepełnosprawności. Moja to nic w porównaniu z problemami, z jakimi muszą zmagać się inni paraolimpijczycy.

Ale jednak w tenisie stołowym ręce są kluczowe.

Tak, dlatego musiałam opracować z trenerem specjalny rodzaj serwisu. Poza tym pracuję bardzo dużo nad równowagą ciała. To kluczowe w ping-pongu – szybkie zwroty, energiczne ruchy. Przez nie łatwo stracić równowagę, którą ja mam zaburzoną. Do tego muszę uważać na całe swoje ciało – przez brak ręki bardziej obciążam resztę organizmu. Cud, że przy takim treningu nie miałam jeszcze jakichś bardzo poważnych kontuzji.

A może brak ręki jakoś Ci pomaga, tak jak niektórzy mówią np. o protezach nóg?

Niestety nie. Protezy to inna sprawa. Na początku bardzo kibicowałam Pistoriusowi, ale potem, gdy zrozumiałam, że on ma nogę, która się nie męczy, i technologie za tysiące dolarów, to zaczęłam się zastanawiać, czy to jest fair. U mnie brak przedramienia podczas gry działa tylko na minus. Nikt mi nie zarzuci, że w czymś jestem silniejsza. Ten brak może zniwelować tylko ciężka praca.

Ciężka, czyli?

Czyli minimum dwa treningi dziennie. Rano po śniadaniu trzy godziny. Potem szybki obiad, drzemka i znowu na trzy, cztery godziny na salę. Czasem po kolacji trenujemy jeszcze coś mniej wymagającego. Najważniejsze, żeby od myślenia bolała mnie głowa, a obolałe mięśnie niekoniecznie. Bo ping-pong to oprócz wysiłku pojedynek intelektów. Strategia. Sztuka precyzji.

Potem idę spać, a następnego dnia – to samo. Dzień w dzień. Kiedy będąc dziewczynką jeszcze mi się nie chciało, zanim wypowiedziałam zdanie o tym, że nie chcę iść na trening, mój tata już działał i nawet nie wiem jak, już byłam w drodze na salę z plecakiem na plecach. Teraz wiem, że tylko tak można coś osiągnąć. Z ręką czy bez. Niektórzy mówią, że gdzie ja z taką formą się pcham na paraigrzyska. Że to nie fair, bo już tak dobrze gram. Ale ja się pytam dlaczego? Przecież każdy może poświęcić tyle co ja.

I trenować kilkadziesiąt godzin w tygodniu. Każdy może próbować też konkurować z zawodnikami w pełni sprawnymi. Zresztą, o dziwo, zawsze bardziej się stresuję podczas paraolimpiady. Większość osób już przed zawodami wiesza mi na szyi złoto. To usztywnia, te wielkie oczekiwania. Mam ręce jak z drewna, często sama się nie poznaję. W Rio też wszyscy liczą na złoto. Od 10 lat nie przegrałam żadnych zawodów w parasporcie. Żadnych. A co, jak tym razem wpadnę w Rio? Powtarzam sobie, że to nie będzie koniec świata. Ale nie ukrywam, że celuję w złoto.

Masz porównanie między igrzyskami a paraigrzyskami. Jak wypada?

Te drugie są jakby bardziej przyjazne, rodzinnie. Ze wszystkimi się znam właściwie od dziecka, więc czuję się jak u siebie. Na normalnych toczy się gra o najwyższe stawki. O tych olimpijczykach się mówi – w prasie, w telewizji. W Londynie na przykład podczas igrzysk było kilkudziesięciu polskich dziennikarzy, medalistów – 10. Dla porównania zmagania paraolimpiady miał relacjonować jeden dziennikarz. Ale że medalistów było 36 (!), on nawet wszystkich dekoracji nie mógł sam obskoczyć. Bo my, Polacy, w parasporcie jesteśmy świetni. W Londynie byliśmy dziewiątym państwem pod względem medali. Dla porównania, w normalnych igrzyskach uplasowaliśmy się na dalekim 30. miejscu.

Ale jakoś to Polaków nie emocjonuje, z paraolimpiady nie było nawet relacji telewizyjnych.

Uderzyło mnie w Londynie, że paraigrzyska Brytyjczycy traktowali na równi z olimpiadą. Pełne stadiony, ludzie znali swoich sportowców, niesamowite emocje etc. W Polsce o parasporcie się właściwie nie słyszy. Oglądają go głównie rodziny sportowców. No, może ktoś słyszał o Partyce, ale to głównie dlatego, że gram też w normalnej lidze.

A mamy kim się chwalić!

Nie wiem, skąd ten problem. Ale widzę, że niepełnosprawnych nie ma też na ulicach, w porównaniu z innymi krajami Europy Zachodniej. Że są wyautowani ze społeczeństwa. Wiem, że jak się idzie do sponsorów i mówi się, że się jest paraolimpijczykiem, to oni nagle nie mają pieniędzy, nie mogą nic zrobić, zamykają rozmowy. Słowo „niepełnosprawność” zamyka im wszystko, łącznie z sercami. Jakby to była jakaś plama na honorze. Dziwi mnie to, bo przecież parasport to taki sam sport jak każdy inny plus coś więcej. Walka z własnymi ograniczeniami. Trenowanie mimo wszystko. Często pokonywanie fizycznych barier, jak dojazd na trening na wózku inwalidzkim. Ale to nikogo nie przekonuje. Nikt nie chce być kojarzony z niepełnosprawnością i już. Dlatego tak trudno niepełnosprawnym wybić się i wejść na wyższy poziom.

Jak Tobie się to udało?

Miałam szczęście. Po pierwsze, jak mówiłam – bo nie mam tylko prawego przedramienia. Od urodzenia, więc nauczyłam się z tym żyć normalnie. Po drugie, bo urodziłam się w Gdańsku, gdzie od zawsze były mocne tradycje pingpongowe. Po trzecie, bo mieszkałam blisko klubu i tata chciał, żebyśmy coś trenowały z siostrą, i nas tam zaprowadził. Mój trener od razu zobaczył, że mam do tego smykałkę, i zadzwonił do klubu dla osób niepełnosprawnych. Sześć miesięcy później grałam na mistrzostwach Polski. Na szczęście tenis stołowy to nie jest bardzo drogi sport. Dostałam jakieś stypendia, potem zaczęłam grać w pełnosprawnej lidze i jakoś to się ułożyło. Ale nie każdy ma takie szczęście.

I nie każdy robi taką furorę.

Teraz już mnie znają, ale na początku każdy mój występ w „normalnych” zawodach to była ciekawostka, zdziwienie i szok. Chińczycy tenis stołowy uwielbiają, to niemal ich sport narodowy, i faktycznie są nie do pobicia przez innych. Podczas rozgrywek trybuny były pełne. Po każdym moim meczu godzinami musiałam przebijać się przez tłum fanów i dziennikarzy. Nie wierzyli własnym oczom.

Byłaś jedną z dwóch sportsmenek, które uczestniczyły zarówno w normalnych, jak i paraigrzyskach. Drugą była afrykańska pływaczka Natalie du Toit. W tym roku do tego grona dojedzie jeszcze australijska pingpongistka Melissa Tapper.

Cieszę się, że tak się dzieje, bo przy tej okazji więcej się mówi o parasporcie. Ja traktuję to jak wielkie wyróżnienie. Ale wiem, że dla wielu sportowców to nieosiągalne, bo walka z niepełnosprawnością jest tak duża, że nie starcza sił na jeszcze cięższe treningi. Chciałabym pomóc tym, którzy chcą, a nie mogą. Dlatego mam fundusz, z którego daję stypendia młodym sportowcom z niezamożnych środowisk. Wiem, ile pieniędzy potrzeba, by móc trenować. Chciałabym, żeby dzięki funduszowi poczuli siłę. I żebym stała się ich prawą ręką.

Tekst pochodzi z wrześniowego numeru National Geographic Polska.


Jak ogląda góry niewidomy alpinista? Jurek Płonka przemierza najwyższe pasma Europy i zdobywa kolejne szczyty. Posłuchaj jego opowieści!

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama